W tej kamienicy mieszkaliśmy przez te 3 lata pobytu w Wojcieszowie (połowa parteru była nasza)Kiedy Maciek był już w naszym zborze po jakimś czasie wzięliśmy ślub. Zaraz po ślubie (23.01.2010) wyjechaliśmy w teren do miejsca, które wybraliśmy sobie sami. Właściwie to skorzystaliśmy z propozycji Maćka siostry, która mieszka w Wojcieszowie, żebyśmy przeprowadzili się do ich miasta. Opiekowali się oni mieszkaniem pewnego brata, które stało puste, a teren ich zboru podobno potrzebował przetrzepania. My potrzebowaliśmy właśnie zmiany terenu (szczególnie ja, gdzie swoje kąty znałam na pamięć, a one znały mnie...), a także życia na własnych warunkach, tylko we dwoje. Trzy lata, które tam spędziliśmy nie zawsze były kolorowe. Jak sobie teraz o tym myślę, to ani to miasto mi się nie podobało, ani ta przygnębiająca atmosfera, która tam panowała, ani mieszkanie, w którym tak do końca nie mogłam się spełnić jako żona i gospodyni "po swojemu". Bardzo chciałam urządzić tam nasze pierwsze gniazdko, ale ani nie mieliśmy na to czasu, ani pieniędzy. Nie stać mnie było nawet na ładne firanki. Zimą musieliśmy palić w codziennie w piecu, codziennie wynosić popiół i codziennie wycierać kurz, taki ciemny nalot z pieca. Jeździliśmy starą Laguną '98 r., która ciągle się psuła i ciągle pożerała nam olej. Czasem w lodówce mieliśmy tylko światło, trochę pasztetu i margarynę.
Autentyczne zdjęcie naszej lodówki w dniu, w którym zostało nam w portfelu dosłownie 5 zł na życieWiększość naszych środków wydawaliśmy na samochód i paliwo... Żeby głosić tam jako pionier trzeba mieć auto i naprawdę dużo jeździć. Odległość pomiędzy skrajnymi terenami jest stosunkowo ogromna. Bywają tam wioski długie na kilkanaście kilometrów. Nie czułam się tam dobrze. Nie lubię gór, sprawiają one że się duszę i mam wrażenie jakby miały mnie zaraz przycisnąć. (Miejscowość w której mieszkaliśmy była położona w dolinie). Czułam tam takie ciągłe oddalenie od moich stron, od rodziny - w końcu to było 300 km! Rzadko mogliśmy sobie pozwolić na odwiedzanie rodziców. Może dosłownie raz na pół roku, albo rzadziej. Bardzo mnie to przygnębiało. (A jeszcze słyszałam od jakiegoś "mądrego" świadka, żeby nie myśleć za często o swojej rodzinie, bo to powoduje opieszałość w działalności kaznodziejskiej, a to jest przecież najważniejsze - po to tam jestem). Nawet nie chce mi się wracać już myślami do tego miejsca. Jedyne co wspominam dobrze, to pionierzy których tam poznaliśmy. Tworzyliśmy zgraną paczkę i często ze sobą działaliśmy w terenie. Niestety, to też były przyjaźnie warunkowe...
Warunki do głoszenia czasami były... mało sprzyjające
Podgórki, 15 grudnia 2010 roku
Jeszcze muszę dodać, że tak jak już wspominałam, z racji mojego wrodzonego wycofania bardzo mnie męczyło głoszenie. Przychodziłam do domu wymęczona od ciągłego odpowiadania na te same pytania, od słuchania milion razy tych samych historii życia, od chodzenia i od picia niechcianych kaw i herbat. Wolałam głosić trzy razy na dzień ale po godzince, góra dwóch z przerwami, niestety pionierzy z którymi współpracowaliśmy mieli inny system głoszenia... W domu miałam ochotę się zakopać w podłodze i nie wychodzić przez trzy dni. A jeszcze miałam świadomość, że ze wszystkich pionierów mam najmniej godzin. Oczywiście rzadko wypracowywałam kwantum. To był dodatkowy powód do umartwiania się. Każde spojrzenie starszego mi mówiło, "kurde, no, Marlena, weź się do roboty, masz idealne warunki, nie pracujesz, tak jak inni pionierzy muszą, a nie wyrabiasz!" i ciągle się obawiałam że zaraz mnie zaproszą do pokoiku zwierzeń. Miałam też wrażenie, jakby niektórzy myśleli o mnie, że jestem leniwym pasożytem mojego męża. Z pracą dla mnie tam było ciężko. Właściwie każdy miał z tym problem. Kiedyś miałam taką sytuację w służbie:
Głosiłam z jedną z pionierek na wsi zabitej dechami i spotkała nas na drodze starsza siostra ze zboru, która tam mieszkała, gadka szmatka i nagle się pyta: ty pracujesz? Tak. A ty? Wskazując palcem na mnie. A ja, ja nie.... Acha, to Agatko*, ty po służbie przyjdź do mnie, dam Ci trochę jajek!
(wniosek jaki miałam sobie wyciągnąć był taki, że darmozjadom się nie należą takie prezenty).
A na naszym pożegnaniu na Sali Królestwa zostałam w wierszyku nazwana "kurą domową", a na prezent dostaliśmy 9 litrowy garnek!
Pomijając całą sytuację prezent używam, ale heheszki z co niektórych twarzy pamiętam do dziś....
Trafiłam chyba do jeszcze bardziej zaściankowej wsi, niż ta, na której się wychowałam
.
* imię zostało zmienione