Miewam myśli o powrocie, ale tylko dlatego ze doskwiera mi samotność, a to ogromny kontrast w porównaniu do 80-osobowego zboru.. Tak właśnie postępują SJ uniezalezniaja Cie od siebie. Do tego stopnia ze człowiek wie ze się mylą, nie chce znowu tego przeżywać ale tęskni do ludzi przy których się wychował..
Witaj Thialve
Zwróciłam uwagę na to zdanie, że myślisz o powrocie, bo tęsknisz na ludźmi ze zboru. Ja też przez długi czas myślałam, że w razie opuszczenia organizacji stracę ludzi ze zboru i że to będzie dla mnie bardzo trudne. Ale z upływem czasu widzę, że niekoniecznie.
Thialve, zacznę może od tego, że Ty obecnie żyjesz WSPOMNIENIAMI o braciach. Masz w głowie ich obraz sprzed jakiegoś czasu i myślisz, że po Twoim powrocie do zboru te osoby będą się zachowywały wobec Ciebie tak samo jak kiedyś... otóż niestety nie!
Zacznijmy od tego, że jesteś wykluczona. Jeżeli chciałabyś wrócić do zboru, to musiałabyś chodzić regularnie na zebrania. Myślę, że to wyjątkowa krępująca sytuacja, gdy wykluczony wchodzi na salę i tylko parzy jak inni go unikają. Ludzie witają się z braćmi obok Ciebie, ale Twoją osobę omijają szerokim łukiem (nie tylko w przenośni, ale czasem dosłownie).
Załóżmy, że minął jakiś czas (no nie wiem - parę miesięcy, rok?) i zostajesz przyłączona do zboru. Liczysz na to, że po tym komunikacie wszyscy ze zboru rzucą Ci się na szyję... Hmmm... no niekoniecznie... Być może nawet nikt do Ciebie nie podejdzie po ogłoszeniu tej informacji (a może podejdą jednostki).
Jesteś z powrotem w zborze i liczysz na to, że będziesz teraz utrzymywała kontakty towarzyskie z braćmi.. Hmmm... znów niekoniecznie. Przecież masz "niewierzącego" męża, więc nie licz na to, że będziesz zasypywana zaproszeniami od braci. Owszem, może umówią się z Tobą do służby, ale na tym raczej koniec. Nie ważne, że kiedyś to byli Twoi przyjaciele - lub, że tak o nich myślałaś. Oni mają na Ciebie już inne spojrzenie i nie będą dążyć do przyjaźni z Tobą. Była wykluczona, niewierzący mąż - no nie jest to najlepsze towarzystwo w zborze... lepiej trzymać dystans.
Jak Ciebie przyjmie rodzina? Nie znam tych osób, ale sądząc z opisu jak się wobec Ciebie zachowywali, to nie sądzę żeby byli entuzjastyczni w 100% wobec Ciebie. Nie mówiąc już o tym, że trudno będzie im zaakceptować Twojego "niewierzącego" męża. Mogą chcieć żebyś przychodziła sama, bez niego. A jak przyjdziesz z mężem, to pewnie będzie sztywna, gęsta atmosfera. Bardziej Ciebie te spotkania zestresują niż ucieszą.
Opisane tu przeze mnie prawdopodobne scenariusze wynikają z moich wieloletnich obserwacji oraz lektury przeżyć braci m.in. na tym forum.
A osobiste moje przeżycia są takie, że po 4 latach bycia w macierzystym zborze (gdzie brałam chrzest), wyjeżdżałam do innego miasta. Byłam w tym zborze dość aktywna - pokazy, dobrze dopracowane punkty w szkole teokratycznej, czasem pionierowałam.
Na zebraniu ogłoszono, że wyjeżdżam na stałe. Ile osób podeszło do mnie po zebraniu pożegnać się ze mną...? Jedna.
Wyjechałam i postanowiłam utrzymywać kontakt z najbliższą mi siostrą ze zboru, którą traktowałam jak przyjaciółkę. No i owszem - napisałyśmy do siebie kilka listów, ale na tym koniec. Ja starałam się podtrzymywać kontakt, dzwonić do niej. Ale zawsze ja musiałam wychodzić z inicjatywą. Jeśli ja nie zadzwoniłam, to ona do kontaktu nie dążyła. W efekcie po jakimś roku nasz kontakt prawie się urwał. Teraz czasem rozmawiam z nią przez telefon, z częstotliwością średnio raz na 2-3 lata.
A dodam, że była mi to najbliższa osoba ze zboru i że wyjeżdżałam ze zboru jako osoba mająca pełne prawa w zborze - nie byłam ani ograniczona ani wykluczona.
A później inna historia. Zdarzyło się, że w moim nowym zborze po wielu, wielu latach spotkałam siostrę z poprzedniego zboru. Zdziwiłam się co ona tam robi. Okazało się, że przyjechała do mojej miejscowości, bo szukała pomocy w kwestiach zdrowotnych i tu był szpital, który miał jej pomóc. Co ciekawe ona ten wyjazd planowała od pewnego czasu i zastanawiała się czy znajdzie w tym mieście jakichś znajomych braci. I powiedziała mi, że z całą rodziną (a cała rodzina była w moim starym zborze!) się zastanawiała czy znają w tych okolicach jakichś znajomych braci. Żeby było ciekawiej, to właśnie osoba z jej rodziny studiowała ze mną Biblię aż do mojego chrztu!
I co się okazało?! Że nikt z tej rodziny nie pamiętał o mnie! Nie pamiętali, że ja się przeprowadziłam do tej miejscowości, mimo, że w ciągu kilku lat kilka razy wysyłałam im listy podając na kopercie swój adres!
Gdy ja to usłyszałam - że nikt o mnie nie pamiętał - to się całkiem załamałam. Już wtedy było dla mnie jasne, że to co ja uważałam za przyjaźń, to było po prostu studium biblijne ze mną i nabijanie godzin w służbie. Po chrzcie poszłam w całkowitą odstawkę!
A jak jest teraz? Przez dłuższy czas nie mogłam chodzić na zebrania i nawet pies z kulawą nogą nie zadzwonił żeby zapytać czy żyję. Dopiero jak się zwierzyłam jednej siostrze i ryczałam do niej jak bóbr, że nikt ze zboru o mnie nie pamięta, to wtedy ona regularnie - tak powiedzmy raz w miesiącu - zaczęła do mnie dzwonić żeby zapytać co słychać.
Obecnie już mogłabym chodzić na zebrania, ale już prawie nie mam do tego chęci. Przez 2 lata nikt się mną nie interesuje i nie widzę, by miało się coś w tej kwestii zmienić.
Przypuszczam, że gdybym odeszła ze zboru, to mało kto by to już zauważył (choć pewnie na początku zdziwienie i poruszenie ze strony braci by było).
A zatem Thialve ilekroć będziesz się zastanawiała czy wracać do zboru, to pomyśl: CZY MASZ DO KOGO WRÓCIĆ?!
Ja nie jestem wykluczona, nie jestem ograniczona, a mimo to widzę, że nie ma prawie nikogo ze zboru koło mnie.