Jak słyszę "radość w służbie" i te opisy jak to niektórzy doznają ekstazy podczas głoszenia, które jest takie och, ach to zastanawiam się co się stało z ich trzeźwym myśleniem.
Nie wiem jak jest teraz, ale pamiętam jak sama kiedyś chodziłam głosić, a nie cierpiałam tego strasznie.
Najgorsze były niedzielne poranne tzw wycieczki w teren. Jechało się gdzieś na wieś i chodziło po domach, zakłócając ludziom spokój. Czułam się jak intruz, było mi autentycznie wstyd.
Co do ekstazy. W czasie zbiórki, niektóre osoby były tak podekscytowane jakby miały zaraz przeżyć....
Pamiętam wyjazd w kierunku Koniecpola, wysiedliśmy na stacji w szczerym polu. Po odprawie, jedna z kobiet opiera się o potężną brzozę i mów..ach jak ja kocham te nasze wycieczki.
Wtedy miałam kaca, że ja nic takiego nie czuję, po mnie to spływa jak woda po kaczym kuprze. Dziś śmiem uważać,
że te wypady dla tych zachwyconych były swoistą rozrywką, przygodą, wyrwaniem się z domu.
Ilu z nich ma jakieś hobby, ilu ma jakąś pasję, której poświęca wolny czas?
Jeśli już poruszano tematy to..zebranie, wykład, następne głoszenie i kto ile czego puścił w świat.
Ile można? Ile można kręcić się jak pies, który goni za własnym ogonem?