życie nauczyło mnie że nawet jeśli jakieś zdarzenie wydaje się prawie niemożliwe, to (ironicznie parafrazując Łukasza 1:37) "w organizacji Bożej nie ma nic niemożliwego" i każde dziwactwo i każda patologia (każde co do sztuki) po prostu musi się zdarzyć.
jeśli kogoś gorszy to, że facet nie przejął sie paniką żony dot. dziecka i pojechał na zebranie, to co powiedzieć o kobiecie i to pionierce, młodej mężatce której mąż samotnie jeździł po zborach jako brat podróżujący a ona mając małe dziecko tak bardzo chciała być pionierką, że wymyśliła genialny sposób aby można było bezpiecznie zostawić dziecko w domu i pójść na głoszenie.
pomysł był tak szokujący, że ja zaniemówiłem z wrażenia i nie miałem sił dopytywać o szczegóły. W każdym razie dzielna pionierka uszyła "kojec" do którego wkładała dziecko wychodząc z domu i ten "kojec" zawiązywała. Dziecko w tym kojcu miało dopływ tlenu, wiec nie mogło sie udusić, ale nie mogło tego kojca opuścić i np. zacząć samodzielnie raczkować po mieszkaniu, więc było bezpieczne. A mamusia głosiła ludziom ewangelię i po np. 2-3 godzinach wracała sprawdzić czy synka trzeba przewinąć albo nakarmić.
Dodatkową zaletą tego "kojca" było to że gdy dziecko podrosło mamusia miała świetny argument dyscyplinujący gdy dziecko było niegrzeczne - wystarczyło powiedzieć "bo pójdziesz do worka" i dziecko od razu robiło sie grzeczne.
gdyby opowiadał mi tę historię ktoś trzeci, pomyślałbym że musi tej pionierki nienawidzić i że po prostu zmyśla i ją oczernia próbując przedstawić ją jako wariatkę i psychopatkę. Ale niestety, ja to słyszałem od niej samej! Co więcej, ona chwaliła mi sie tym, opowiadając mi w 4 oczy o tym, że (we własnych oczach) była dobrą i zaradną matką i absolutnie nie wie jak to sie mogło stać że jej syn po uzyskaniu pełnoletności nie chciał być świadkiem Jehowy. Ona jest niewinna, ona robiła wszystko co sie da aby wychować syna w prawdzie i aby być dobrą matką.
gdybym mógł cofnąć czas, zapytałbym o jakieś zdjęcie tego kojca - ale wtedy po prostu zaniemówiłem z wrażenia. Byłem w tak wielkim szoku, że nie wytrzymałem i zapytałem później jej dorosłego syna czy to prawda. Odpowiedział mi "tak, ale proszę nie pytaj, to jest moja matka, nie chcę jej krytykować ani nie chce sam sobie o tym przypominać, zrozum to..." Prośbę uszanowałem, nie nalegałem na opowiadanie szczegółów.
Dodam tylko, że gdy dziecko było wkładane "do kojca" to wtedy "czas naglił", bo wielkimi krokami zbliżał sie armagedon w roku 1975; a to wiele wyjaśnia, także od strony medycznej, psychiatrycznej...