Ponieważ nie jestem klasycznym odstępcą, który przeżył przemianę duchową, jakoś nigdy szczególnie nie czułem się przez organizację oszukany/wystawiony/okpiony. Nie, bo po prostu, jak pisałem wcześniej na bratnim forum,
to ona wybrała mnie, a nie ja ją. No, tak wyszło, co zrobić, że urodziłem się w wielopokoleniowej rodzinie SJ... Nadszedł czas końca podstawówki, więc trzeba było się ochrzcić. Taka bezrefleksyjna kolej rzeczy. Pojawił się czas dorosłości – należało odejść. Albo raczej umiejętnie balansować między normalnym życiem a stwarzaniem pozorów formalnej przynależności do zboru.
Dzięki temu jestem może trochę mniej zgorzkniały niż osoby, które przeżyły wstrząs, taki swoisty szok prawdy. Po prostu od dzieciństwa wiedziałem, że jest to doktryna bardzo grubymi nićmi szyta. A ponieważ znałem dziesiątki nowych świateł, mniej i bardziej śmiesznych/tragicznych, łatwiej było mi przełknąć każdą niemal głupotę. Bom wiedział, że jest to głupota, a nie żadne natchnione rozumienia Pisma. Widziałem praktycznie wszystkie grzechy w organizacji, niewiele mogło mnie zdziwić. I taką właśnie "duchową ucztą" karmiłem się od maleńkości.
Bagno bagnem, ale jednakowoż dostrzegam nadal jaśniejsze punkty w całej tej historii, która w pewnym sensie trwa do dzisiaj.
1. Szacunek do słowa pisanego. To bombardowanie wątpliwej jakości literaturą, te filmiki propagandowe, w jakich trudach ona powstaje... To wszystko skłoniło mnie do sięgania... po nieteokratyczne książki
I w zasadzie tak mi już zostało.
2. Pokonywanie tremy przy wystąpieniach publicznych. W moim przypadku było to bardzo ważne – i nadal jest przydatne. W zasadzie byłem introwertykiem, co było pewnie skutkiem paskudnego, nietolerancyjnego otoczenia. Ale gdy musiałem wystąpić przed audytorium, nie wiedziałem, co to trema. Słowem: TSSK się przydała
3. Gruntowne poznanie Biblii – oczywiście przy odrzuceniu kłamliwych komentarzy WTS. No ale już znajomość samego układu przydała się na studiach. Ba, można było i "zagiąć" wykładowcę, zwłaszcza z młodszego rocznika, z tytułem jedynie "mgr"
4. Wycieczki na zgromadzenia międzynarodowe – na początku lat 90. była to przede wszystkim atrakcja turystyczna, ale i jakaś forma przeżycia duchowego, na pograniczu show i sacrum. Ciekawe doznania, w dodatku prawie za free
5. Obozy pionierskie – przy wszystkich niedogodnościach, mimo wszystko nie ma czego żałować. A chyba najbardziej ceniłem sobie możliwość dogłębnego poznania drugiej człowieka – bez krawatu i garnituru. Kto potrafi zachować pozory, jeśli za potrzebą musi biec w krzaki, a zapomni zabrać ze sobą obowiązkowej rolki papieru?
Do dziś pamiętam strwożony głos mojego nadzorcy służby, gdzieś zza jałowca: "Bracie, nie masz przy sobie kawałka srajtaśmy...? Poratuj!". A tak na poważnie – w różnych skrajnych sytuacjach łatwo było ocenić, komu można ufać, z kim można się podzielić wątpliwościami czy wypić nielegalnego bełta wieczorem. Bezcenne
6. Wyczulenie na manipulację i propagandę – to też jakaś wartość naddana, mimo że trudno mi czasami zaufać drugiemu człowiekowi. Jednak gdzieś podświadomie poszukuje się jego złych intencji.
7. Otwartość i tolerancja – taki "efekt uboczny" wychowywania w fałszywym poczuciu wyższości nad światem. Tyle tylko, że od małego czułem, iż jest to tandeta i gra pozorów. Po wyjściu z organizacji wiem, że jeśli ktoś twierdzi, iż zna prawdę absolutną, a jego poglądy nie podlegają dyskusji, może być prostym, niebezpiecznym fanatykiem. W każdym razie ja nie chcę być utożsamiany z taką filozofią społeczną.
To chyba najważniejsze zalety. Przyjaciół w organizacji nie pozostawiłem, bo ich tam nie miałem. Byli bliżsi i dalsi znajomi. Nie tęsknię za nimi ani oni za mną
Czy muszę wspominać, że wad tkwienia w organizacji jest wielokrotnie więcej? Chyba nie, bo przecież to leitmotiv tego forum
W każdym razie bilans wychodzi na dłuuugi minus.