Nikt też nie może powiedzieć że jest akceptowany bez względu na wszystko.
Tego wybitnie mam dość. Nawet nie można tutaj mówi o akceptacji tego, kim się jest, ponieważ w wielu wypadkach ludzie nawet nie znają innych ze zboru poza jednym faktem - jest bratem. Wygląda to później tak, że nawet średnio masz o coś zagadać do innego. Tzn. ja się staram zawsze szczerze interesować czyjąś pracą, domem, hobby, rodziną, bo to jest właśnie życie. Ale ilu to ludzi idzie na łatwiznę i porusza absurdalnie tematy zborowe?
Dla mnie dramatem jest, że dla ludzi ze zboru - w tym dla większości starszych - ja istnieję tylko i wyłącznie jako głosiciel. Nie jestem dla nich człowiekiem o własnych planach, marzeniach, aspiracjach, o swoim charakterze, tylko zwykłym głosicielem jakich pełno. Mogę to powiedzieć z całą pewnością, ponieważ właśnie to wyrazili na dwóch wizytach pasterskich, które miałem - a więc na pierwszej i na ostatniej...
Więc oni nawet nie mogą mnie zaakceptować, bo mnie nie znają i nie wykazują żadnych chęci, żeby to zmienić. Myślę, że nie ja jeden mam takie odczucia. Oczywiście sytuacja wygląda zupełnie inaczej, gdy ktoś jest z kimś w zborze od 20 lat. Ale jeśli tak jest, to czym to się różni od postawy "ludzi ze świata"? Oni też potrafią doskonale żyć ze starymi znajomymi. Zbór natomiast podobno taki kochany i troszczy się o wszystkich. Jasne...
Z resztą na ten mój "zarzut" braku troski też zawsze mają odpowiedź - zrzucają odpowiedzialność na mnie i mówią, że inicjatywa MUSI być po mojej stronie. Gdy już wykazałem absurdalność takiego twierdzenia, wskazując z resztą, że to świadczy o ich braku potrzeb zainteresowania się mną, skoro brakuje ich inicjatywy, a chyba jako starsi powinni ją naturalnie wykazywać, to nastąpiła szybka zmiana tematu.
W tym wszystkim dobrze, że jest przy mnie moja żona, bo inaczej bym sobie ześwirował.