Pisałam, że znam pionierkę, która tak uprościła swoje życie, że sprzedała wszystko, co miała (mieszkanie), i pojechała głosić na terenach oddalonych. Dzisiaj nie ma własnego dachu nad głową (mieszka u kogoś) i żyje za najniższą emeryturę. Żeby przeżyć, musi dorabiać sprzątaniem (a ma prawie 70 lat). Pamiętam, jak kupowała komputer, bo, jak mówiła, w końcu chciałaby mieć coś swojego. Tylko żeby kupić ten komputer, musiała jechać do Niemiec i tam Bóg wie ile domów się nasprzątać.
Wczoraj zadzwoniła do mnie ta pionierka, czy może przyjść pomóc mi w sprzątaniu. Pewnie brakuje jej pieniędzy przed emeryturą. Powiedziałam, że tak, ale powiedziałam też o odłączeniu, odpowiedziała, że w takim razie nie może przyjść.
Pamiętam, jak przed laty mówiła (jak jeszcze miała mieszkanie), że skoro armagedon jest blisko, a bieg po życie to jak bieg w maratonie, to trzeba tak się wysilać, żeby nogi do d... wchodziły. Ja wtedy też należałam do gorliwych, ale i tak nie spodobało mi się to, co powiedziała. W maratonie nie można za szybko biec, bo inaczej się odpadnie przed metą. Nawet Biblia mówi, że nie jest dobrze, gdy ktoś biegnie za szybko.
Zmotywowana artykułami w Strażnicy i "budującymi" przykładami padającymi z mównicy (broadcastingów jeszcze wtedy nie było) poświęciła wszystko, co miała. Miało być tak pięknie, wkrótce miał być armagedon, a potem raj na ziemi i wieczna młodość... a przyszły nędza i starość.