wg mnie, PPJ nie musi niczego odkupywać, gdyż PPJ była sympatyczna kiedyś i jest równie sympatyczna obecnie
jako aktywny świadek Jehowy PPJ nikogo nie obrażała i dzisiaj PPJ nikogo nie obraża
jako aktywny świadek Jehowy PPJ była szczera i prostolinijna i dzisiaj PPJ jest szczera i prostolinijna
w mojej ocenie PPJ ma dobrze poukładane w głowie i w sercu i odnalazła swoje miejsce poza Organizacją
Dzięki Ci Sebastianie za taką miłą laurkę
Pisząc wtedy byłam sobą i pisząc dziś - też jestem sobą
W sumie to może też sobie odszukam co tam naskrobałam w poście, ale pamiętam, że byłam wtedy przekonana, że jeśli moja religia miałaby się okazać nieprawdziwa, to bym z niej odeszła (i myślę, że o tym napisałam). Pisząc te słowa jednak nie zakładałam, że jest ona nieprawdziwa
Ale jak widzicie dotrzymałam słowa... w momencie, gdy dowiedziałam się, że prawdy w niej nie ma - odeszłam. I to oficjalnie. Bez niedomówień czy jestem w organizacji czy nie jestem.
Powiem Wam, że organizacja niestety mnie trochę zepsuła i dopiero po wyjściu wracam do tego jaka byłam.
Ja już pomijam fakt, że człowiek na początku czuje się wyjałowiony z siebie - z zainteresowań, z pasji, które ogranicza lub na które nie ma czasu, bo lata na zebrania czy do służby.
Ja tu mówię o miłości do bliźniego.
Po pierwsze żałuję, że nie spotykałam się z moimi kolegami i koleżankami z liceum poza szkołą
Miałam z nimi dobre relacje, ale jednak kontakty poza szkołą... zawsze na dystans.
Żałuję, że mało spotykałam się ze znajomymi ze studiów - w sumie ledwo kilka razy na całe 5 lat
Również miałam z nimi dobre relacje, ale znów na dystans.
Żałuję, że zdystansowałam się od mojej rodziny. Relacje w miarę poprawne, ale na odległość i bez wielkiego zżywania się.
Człowiek stał się prawie jak cyborg.
Ponieważ zdystansowałam się od znajomych i rodziny, to bardzo liczyłam na to, że to zbór będzie moją rodziną. Zawiodłam się. Było tam kilka bardzo fajnych osób, z którymi miałam kontakt, ale w sumie dość rzadki... służba, zebrania i sprawy teokratyczne zawsze były dla nich najważniejsze... Zresztą wiadomo, że każdy umęczony po pracy, po zebraniach...
Ale naprawdę był taki czas, gdy nienawidziłam weekendów, bo nie było się z kim spotkać. Żeby mieć towarzystwo zawsze musiałam wyciągać pierwsza rękę i zawsze pierwsza zapraszać... I tak robiłam przez wiele lat, ale miło jednak, gdy ktoś inny też wykaże taką inicjatywę. Były takie osoby, ale to znów jednostki i myślę, że można je policzyć na palcach jednej ręki.
Kiedy zapytałam starszego zboru czy możemy zorganizować spotkanie dla braci na sali królestwa, to zapytał mnie: "A czemu takie spotkanie miałoby służyć?" Następnie wyraził obawę, że jak bracia zaczną robić herbatę, używać czajnika na sali itd. to będzie wyższy rachunek za prąd... i że w sumie to można się spotkać w parku. Ponadto stwierdził, że jak to ma być na sali, to trzeba by było jakiś program przygotować, jakieś pieśni.... Ogólnie chyba chciał zrobić zebranie przy grillowej kiełbasce....
Gdy do zboru przyszedł inny starszy, to już miał inne podejście - co jakiś czas organizował grilla czy spotkanie na kawie, ale to było po sprzątaniu sali. Tak "bez okazji" raczej spotkań nie było. Organizował też ośrodki pionierskie, ale myślę, że takim głównym, praktycznym powodem było to żeby tanim kosztem wyjechać z rodziną na wakacje (bo on raczej zamożny nie był).
No więc jak zorganizowałam u siebie spotkanie, imprezkę, poczęstunek... to goście się pojawiali. Jak do nikogo nie zadzwoniłam, to do mnie też nie dzwonili (pomijając - jak pisałam - nieliczne jednostki, które zapraszały na rewizytę).
Mi osobiście nie chodziło o to żeby mnie ktoś wielce zapraszał, ale ogólnie o coś takiego jak ZAINTERESOWANIE drugim człowiekiem. Że ktoś się zainteresuje czy żyjesz. Że się spotka, pogada.
Byłam nastawiona na to, że zbór to moja duchowa rodzina. A takiej rodziny mi brakowało, bo ja przecież (jak głupek) sama pozbawiałam się bliskich kontaktów w rodziną "cielesną", ze znajomymi, z sąsiadami.
Dopiero po odejściu z organizacji stałam się na powrót człowiekiem. Takim co się integruje z sąsiadami, ze znajomymi z pracy, z rodziną, z dawnymi znajomymi i nowymi.
I w końcu czuję, że żyję wśród ludzi! Na przykład parę dni temu dzwoni do mnie do drzwi sąsiadka i przynosi mi kawałek pysznego, świeżo upieczonego ciasta ze śliwkami
Miło spędzam czas w weekendy. Fajnie czuję się w pracy. Spotykam się z rodziną; mamy też kontakt telefoniczny.
I nie czuję już takiej pustki jaką mialam będąc u Świadków. Już nie muszę "żebrać" w zborze o czyjeś uczucie i zainteresowanie.
Bo moje obecne kontakty z ludźmi nie są wymuszone czy na pokaz. Jak ktoś do mnie dzwoni, to nie po to żeby odhaczyć na kartce "wizytę pasterską" albo okazać mi rzekome zainteresowanie; tylko robi to bo chce. Bez przymusu.
Podsumowując: po kilkunastoletnim "odczłowieczaniu" mnie w organizacji i pozbawianiu uczuć wyższych, myślę, że będąc już kilka lat poza orgiem w końcu wyszłam na prostą i na powrót stałam się sobą. Aczkolwiek dalszy rozwój jest nadal przede mną.