Dzięki wszystkim za zrozumienie i chęć wysłuchania, w moim najblizszym otoczeniu nie mam komu się wygadać: rodzice "stoją niewzruszenie w prawdzie" i dla nich jest to świętość, siostra też jest sj, ale nie gadamy ze sobą bo się niezbyt lubimy po prostu, z mężem mogę bardziej otwarcie pogadać, ale widzę, że te rozmowy źle działają mu na psychikę (obawy, że wkraczamy w świat odstępczy, pytania typu: "jesli to nie jest prawda, to gdzie ona jest?", kto nas pochowa jeśli nie będziemy w żadnej religii, bo do kościoła na pewno nie wrócę, ludzie są niedoskonali, więc i śj czasem błądzą itp...). Ja jestem śj od małego, juz ponad 30 lat teraz będzie i zawsze coś mi się tu wydawało nie tak. Nigdy nie byłam sobą, nawet w otoczeniu świadków podczas spotkań towarzyskich, zawsze był strach że powie człowiek coś głupiego albo niestosownego, nie miałam tez zbytnio powodów do pochwalenia się, bo nigdy nie ciagnęło mnie do pionierowania czy zakładania studiów biblijnych więc na tym polu praktycznie zero osiagnięć a wiadomo, że ze słabeuszami duchowymi niewiele osób chce się bliżej kumplować. Potem jak poznałam mojego obecnego męza już nie miałam potrzeby szukania przyjaciół w zborze, ale za to czułam, że jesteśmy z mężem w jakims kieracie i miałam wyrzuty sumienia, że nie potrafię "żyć prawdą co dnia", czyli że coś ze mną nie tak. Bywało, że po kongresach, na których było turbo doładowanie i które to traktowałam bardzo poważnie, zaczynałam popadać w jakieś dziwne skrajności: odcinałam się na jakiś czas od koleżanek z pracy (przecież to takie złe i niewartościowe towarzystwo), sugerowałam mężowi żeby nie grał w gry na konsoli bo popierają przemoc, nawet doprowadziłam do zlikwidowania kablówki bo przecież po co nam ten chłam z tv, starałam się codziennie przeczytać jakis pokarm duchowy, żeby nie opadać z sił no i przede wszystkim służba w terenie - cel to umówić się z jak największą liczbą sióstr ze zboru i przełamać w końcu lody. Taki stan utrzymywał się jednak bardzo krótko, gdyż po prostu mnie wypalał i nie dawał absolutnie żadnego spełnienia. Owszem przez chwilę było trochę radości, że Jehowa jest ze mnie dumny, ale potem rodziło się pytanie: jak ja to wytrzymam na dłuższą metę???czy tak będzie wyglądał raj na ziemi, nic tylko ciężka praca nad sobą i nauczanie innych???
Narazie to tyle, milion różnych mysli ładuje mi się do głowy, ale nie chcę stwarzać chaosu. Cieszę się, że ktoś chce to wszystko czytać i że nie jestem sama w swoich odczuciach :-)