Towarzystwo "Strażnica" nauczając nas i wciskając wszelakiego rodzaju manipulację, często używa różnych unaocznień.
Pozwolę sobie również na przytoczenie pewnego opisu, pokazującego, jak wygląda życie człowieka u świadków Jehowy.
Jest to opis obrazujący, jak bardzo zamknięte i ubogie jest życie w szeregach tej organizacji.
Opis ten, swego czasu zamieścił Czarny Smok na jednym z wątków tu na forum.
Pozwoliłam sobie na zacytowanie go tu, mam nadzieję, że autor nie ma nic przeciwko temu.
A cytuję ten wpis, ponieważ pamiętam, jak wielkie wrażenie on wywarł na mnie po jego przeczytaniu.
I jak wiele mi uzmysłowił, w czym tak naprawdę tkwiłam.
... "ŻYCIE W TWIERDZY" ...
"Urodziłem się w twierdzy. Moi rodzice byli wieloma z tych, którzy znaleźli ten wielki budynek osadzony na wzgórzu z którego rozciągał się widok na polany, lasy i przełęcze. Gdzieś w oddali były zarysy innych budynków, o których niewiele się mówiło. Moich rodziców do zamieszkania w tej twierdzy zachęcili specjalni wysłannicy, którzy przekonali ich, że wszystko co znają, kochają i podziwiają niedługo - już za ich życia - zostanie zniszczone. Żeby ocaleć trzeba przenieść się do tego zamku. Tam też wyrastałem. Jak miałem kilka lat nie widziałem nic innego poza murami mojego miejsca zamieszkania. Był dla mnie całym swiatem. Dla mnie, dla wielu moich rowieśników z którymi się bawiłem, z którymi spędzałem czas, z którymi dorostałem. Odkąd pamiętam - od zawsze - były przekazywane informacje, że swiat, który możemy obserwować z murów ma się skonczyc. 3 razy w tygodniu wszyscy się zbieraliśmy, żeby spożywać wspólnie posiłki, które dostawaliśmy z jeszcze wiekszej twierdzy zza Oceanu. Dostawaliśmy je od ludzi, ktorzy mieli kontakt z osoba, ktora miala zgladzic caly swiat, a ocalic nasza osade. Dorastałem - miałem 10 lat. Nie dziwilo mnie to, ze wszyscy jedliśmy to - papkę w kolorze brązowo - żółtym. Nie wiem czy to było smaczne czy nie - nie zastanawiałem się nad tym. To było od zawsze i jedli to wszyscy, więc chyba tak musiało być. Co prawdę parę razy patrząc z wysokości murów na otaczający mnie świat zastawiałem się co tam jest? Jacy są tam ludzie? Dlaczego oni będą musieli zginąć? Czy też mają dzieci takie jak ja? Nawet kilka razy przeszło mi przez myśl, że może chciałbym wyjść i zobaczyc, ale szybko przypominałem sobie, jak wielokrotnie ci, ktorzy mieszkali kiedyś poza zamkiem, opowiadali, że 'tam' jest strasznie, źle i niebezpiecznie. Dzięki temu szybko zrozumiałem, że jestem bezpieczny i odzyskiwałem spokój.
Po jakimś czasie przyszli do mnie przełożeni mojej osady i z pytaniem 'czy nie chciałbym podjąć się najwspanialszej misji na świecie?" Okazało się, że mam chodzić z innymi do ludzi, którzy nie mieszkali w naszej osadzie i mowić im, żeby zamieszkali u nas i że muszą jeść naszą papkę - inaczej zginą. Byłem bardzo przejęty, ale zostałem szybko przekonany, że przecież umiem już czytać, znam wszystkie opowiadania jakie krązyły w naszym świecie i umiem nakładać papke na talerz - mogę iść. Poszedłem. Pamiętam pierwszą wyprawę. Była zgrupowanie - zostałem przydzielony do pary ze starszym naszej twierdzy. Jechaliśmy długo. Mogłem patrzeć na otaczające lasy, doliny, ale szybko zostałem napomniany, że mam się skoncentrować na misji. Nie pamiętam wiele - byłem bardzo przejęty i myśłałem, że zabraknie miejsca w naszym aucie - przecież ludzie muszą słuchać tego co chcemy im powiedzieć i że papka będzie im smakować! Jednak nikt, ale to nikt nie chciał słuchać naszych opowiadań - na nikim nie robiły wrażenia. Pewnie to moja wina - nie umiałem tak mówić jak inni z naszej twierdzy.
Czas mijał. Bedąc nastolatkiem zaczynałem zauważać wiele rzeczy, na które nie zwracałem uwagi. Wszystko w naszej twierdzy było doskonale zorganizowane. Nawet czas wolny był już wcześniej zaplanowany. Najbardziej byliśmy pilnowani my - młodzi. Wiele osób było uśmiechniętych, ale wiele też poważnych i jakby nieobecnych. Zdałem sobie również sprawę, że papkę, którą się karmiłem od zawsze ona była jakby tak bez smaku...Nie potrafiłem określić jak ona smakuje. Dodatkowo nasze spotkania zawsze mniej więcej były takie same. Opowiadania się powtarzały i zawsze było niemal o tym samym. Najbardziej mi przeszkadzało, jak przychodzili na zebranie rodzice z małymi dziećmi, które tylko płakały. Jeszcze bardziej to, że przecież ja też tak miałem. Zauważyłem też, że wszyscy moi rówieśnicy i ja też - mieliśmy być tacy sami. Myśleć tak samo, zachowywać się tak samo. Dzięki temu mieliśmy byś silniejsi i mieliśmy być przygotowani na wielki kataklizm, który miał być już tuż, tuż.
Jedna sytuacja mnie zdziwiła, która zapamiętałem na długo. Podszedłem kiedyś do starszego, który na naszych kolacjach przy spożywaniu papki opowiadał historię. Wprawdzie znałem ją na pamięć - kończyła się puentą, że wielu z naszych staruszków będzie oglądać koniec świata. Teraz zakończenie wskazywało na to, że ten koniec świata jest bardzo bliski, ale być może wielu umrze przed tymi zdarzeniami. Najbardziej byłem zdziwiony, gdy zapytałem skąd ta zmiana. Osoba, która przecież znałem od zawsze, która znała mnie, moją rodzinę z uśmiechem, ale z jakimś dziwnym dystansem odpowiedziała, że sens opowiadań nie jest najważniejszy - najważniejsze, żeby jeść papkę, żeby być na spotkaniach, żeby się nawzajem pilnować i nigdy, ale to przenigdy nie wychodzić bez pozwolenia za mur, a w treść opowiadań nie ma co znikać. Na koniec zachęcił mnie, żebym jadł więcej papki.
Tak naprawdę była to dla mnie smutna rozmowa. Oczywiście - mogłem rozmawiać z rówieśnikami, z rodzicami, z rodziną. Mogłem im mówić, jak się cieszę z tego, że mieszkam wewnątrz naszej twierdzy, jak mi smakuje papka, jak uwielbiam nasze kolacje i opowieści innych. Poza tym, miałem obiecane, że sam opowiem coś, jeśli będę jadł dużo papki i będę chodził ratować ludzi. Właśnie - przez te wszystkie lata tylko kilka osób chciało u nas zamieszkać. Co prawda było nas coraz więcej, ale wynikało to z tego, że rodzili się nowi. Miałem jednego prawdziwego przyjaciela. Kiedyś jak byliśmy na murach powiedział coś takiego, co na zawsze zapamiętam: "Czy myślisz o tym, jakby to było, gdybyśmy się urodzili po drugiej stronie muru?". Pamiętam to zdanie. Pamiętam, że wtedy bardzo się przestraszyłem, bo wielokrotnie, wielokrotnie!, było powtarzane, że jeśli ktoś coś takiego pomyśli, a co dopiero powie!, ten jest chory! Od tamtej pory zacząłem stronić on niego, bo nie chciałem się zarazić.
Po pewnym czasie jak zawsze poszedłem na naszą kolację. Kolacja wyglądała jak zawsze. Na przystawkę była papka w salaretce, później papka w talerzu głebokim, później papka na płaskim dużym, a na deser na małym. Do popicia rozrzedzona papka. W czasie jedzenia tych papek jeden czy dwóch wyznaczonych wcześniej mężczyzn snuło historie i opowiadania, które później mieliśmy wykorzystać w przekazywaniu je ludziom. Okazało się, że to spotkanie było inne - smutne. Przed jedzeniem papki nastąpiło ogłoszenie, że mój przyjaciel zostaje wypędzony z zamku - skazany na banicję. Przecież to oznaczało dla niego pewną śmierć! Przecież poza naszym zamkiem nikt inny nie jest szczęśliwy! Nikt nie oddycha tak świeżym powietrzem! Nikt nie je życiodajnej papki! Nikt nie słucha opowiadań, których alegorie mogą być instrukcją i kodem potrzebnymi do przeżycia końca świata! Z podszeptów żon starszych usłyszałem, że mój przyjaciel od dawna pod osłoną nocy opuszczał zamek i wracał przed świtem. Usłyszałem również, że 'dobrze mu tak!'. Myślałem, że reszta obecnych na kolacji zacznie coś mówić, jakoś ich tak poruszy, zmartwi. Nie...Wszyscy zabrali się do jedzenia papki. Nawet najbliższa rodzina. Ja nie zjadłem nic. Zabrałem papkę do torby, którą ze sobą miałem, zeby nikt przypadkiem nie powiedział złego słowa. Trzeba było wiedzieć, że jeśli ktoś nie zjadł do czysta miał rozmowę, czy wszystko jest ok. Jeśli sytuacja się powtarzała zaczął być obserwowany. Jeśli nie chciał jeść papkę mu podawano dożylnie, a jeśli bronił się przed tym niestety musiał być skazany na banicję.
Od tego zdarzenia minęło parę lat. Czas niemal stanął w miejscu. Nie działo się nic ciekawego. Największą atrakcją były spotkania na które przyjeżdzali goście z innych zamków. Mieliśmy największy zamek w okolicy, więc mogliśmy pomieścić wszystkich przyjezdnych. Wtedy przez parę dni jadło się i piło papkę. Non stop. Wszędzie papka. Każdy częstował i był częstowany papką. Wszyscy się wtedy uśmiechali, byli radośni, rozmawiali i ciągle wszyscy jedli papkę. Pamiętam obrazek jak przyjechali rodzice małego chlopca, który był jeszcze w wózku. Jego ojciec wział butelkę ze smoczkiem i włożył do ust malcowi smoka, zacząć karmiać go papką. Gdy maluch miał dosyć - zjadł pół butelki papki - jego tata wziął te butlę i dokończył po swoim potomku zawartość. Papka...Największą atrakcją było to, że gdy przyjeżdżali inni - wśród nich i dziewczyny. W naszym zamku wszyscy się znali od zawsze i ciężko było znależć kogoś nowego, kogoś z kim do końca świata chciałoby się jeść papkę. Poza tym na tych wielkich 'papko-party' (to było określenie funkcjonujące w gronie młodzieży) dochodziło do ślubowań. Ci, którzy byli już w wieku odpowiednim - niekiedy nawet dzieci - odpowiadały glośno na pytanie: "Czy są przekonani, że papka im smakuje?" oraz "Czy chcą jeść papkę do końca życia?". Po twierdzących odpowiedziach wszyscy klaskakali i znów zajadali się papką. A, dziewczyny. No właśnie, dziewczyny. Mało ich było. Dlatego w naszym młodzieńczym gronie opowiadaliśmy sobie taki żart:
"Jesteśmy już po końcu świata. Możemy wyjść z zamku i cieszyć się życiem. Możemy iść do domów ludzi do których jeździliśmy i ich ostrzegaliśmy. Wszyscy korzystamy z życia. Wszyscy są doskonali i wszyscy na świecie jedzą papkę. Mimo tego jeden z naszych ciągłe nie mógl sobie znaleźć kandytatki na żonę. Po wielu latach starań w końcu trafił na tę jedną jedyną. Gdy w końcu ona przyjęłą oświadczyny z radością wykrzyknął:
- Gdzie Ty byłaś przed te wszystkie lata?!
- Jak to gdzie? - zabrzmiała odpowiedz - Nie poznajesz mnie? To ja, ciocia Stasia".
Ciocia Stasia...Ten żart słyszałem setki razy - nie wiem czy bardziej śmieszył czy irytował. Po zakończeniu biesiady i pożegnaniu wszystkich gości, położyłem się. Nie mogłem zasnąc. Księżyc świecił. Pełnia. Wiedziałem, że muszę się przejść. Wyszedłem na mury i zacząłem patrzeć z wysokości przed siebie. Przypomniało mi się zdarzenie sprzed lat, kiedy to rozmawiałem po raz ostatni szczerze z moim przyjacielem. Co z nim? Pewnie już nie żyje. Przecież tam za murem jest zło, gwałty, grabieże. Tamci ludzi są źli. Więc jeśli jakimś cudem przeżył to stał się jednym z nich - żłym człowiekiem, który nie je papki i nie słucha opowiadań. Zrobiło mi się smutno. Postanowiłem, że zanim pójdę do swojej izby, przejdę się. Jakoś dziwnie poszedłem inną drogą - przez piwnicę oświecając sobie drogę latarką. Nagle światlo latarki padło na korytarz, który nigdy nie był wykorzystywany - przynajmniej ja nigdy o nim nie wiedziałem. Poszedłem do końca. Doszedłem do drzwi, a nad nim widniał napis: "Jeśli przejdziesz przez te drzwi, nigdy nic nie będzie takie samo, bo kto raz zajrzy za kulisy, nigdy nie będzie chciał już siedzieć na widowni". Poczułem strach, zagrożenie, ale też zaciekawienie, podniecenie. Pomyślałem, że drzwi będą zaryglowane, bo wyglądały poważnie. Nie wiem dlaczego, ale pociągnąłem klamkę na dół. Drzwi otworzyły się. Byłem przerażony, nie wiedziałem gdzie jestem. Mimo wszystko wszedłem i po chwili znalazłem się za murami. Okazało się, że jestem po przeciwnej stronie bramy wjazdowej do naszej twierdzy. Byłem przerażony, ale z drugiej strony byłem pierwszy raz sam poza zamkiem! Jak mi serce biło! Postanowiłem, że skoro znalazłem się poza murami, to chociaż chwilę zobaczę jak tutaj jest. Zamek otaczała trawa, las. Postanowiłem, że pójdę tylko kilkanaście metrów od murów, żeby mieć zamek w zasięgu wzroku. Szedłem. Poczulem pod stopami coś dziwnego - to była trawa. W zamku mieliśmy tylko beton - wszystko bylo idealnie wybetonowane, żeby móc utrzymywać idealny porządek. Rosa...Trawa była mokra. Pierwszy raz coś takiego czułem. Doszedłem do lasu. Pamiętam jak drżaly mi ręce. Takie było moje zdenerwowanie. Dotknałem pierwszego drzewa. Kora. Nieregularne kształty. U nas były tylko drzewa papkowe, które pachniały niczym. I zapach! Ten zapach. Nigdy nie czułem jak może pachnieć las! Gdy jeżdziliśmy do ludzi, ostrzegać ich, szyby w autach były zawsze zamkniete i jednen drugiego miał pilnować, żeby nikt za bardzo się nie rozglądał. A tutaj byłem parę metrów w lesie! Ten zapach był tak piękny i tak mocny, że zakreciło mi się w głowie. Nagle wpadłem w panikę. Byłem jakieś 100 metrów od muru! Popełniłem niebywały grzech i błąd! Jeśli ktoś by mnie zobaczył - mógłby donieść i mógłbym zostac usunięty. W pośpiechu udałem się do miejsca którym wymknałem się. Pośpiesznie zamknąłem drzwi i z wielkim strachem poszedłem do swojej izby. Pamiętam, że tamtej nocy nie mogłem zasnąc. Byłem przerażony i szcześliwy. Przerażony tym, że ktoś mógl zauwazyć, a szcześliwy, bo w końcu coś poczułem - coś czego nigdy nie czułem. Wolność? Zasnałem dopiero nad ranem. Następnego dnia myślałem, że to był sen. Jednak zauwazyłem na swojej stopie zdzbło trawy. Nie, ja naprawdę byłem poza zamkiem! Z przerażaniem obejrzałem wszystko, żeby nikt niczego nie zauważył. Miałem potworne wyrzuty sumienia. Dlatego czym prędzej wziąłem się do pracy. Na wieczornej kolacji poprosiłem o dodatkowe porcje papki - wszyscy mnie chwalili za apetyt! Ja jednak ciągle bardzo się bałem, że ktoś coś mógł zauwazyć. Mijały tygodnie - okazało się, że chyba wszystko jest w porządku. Oczywiście obiecałem sobie, że już nigdy nie wyjdę przez tamte drzwi.
Jednak ten napisał nie dawał mi zapomnieć: "...nigdy nic nie będzie takie samo". Przyszła kolejna bezsenna noc. Tym razem wiedziałem dokąd iść. Na moment, na chwilę. Wyszedłem. Znów rosa, znów księzyć, znów zapach lasu. Tym razem doszło coś nowego. Jakieś dziwne śpiewy. To chyba ptaki. Ptaki umiały śpiewać! U nas w zamku były zainstalowane glośniki z których było słychać nagrane opowiadania i pieśni wychwalające tych, którzy dostarczali nam papkę. Spacerowałem i oglądałem wszystko z zaciekawieniem. Zachowywałem jednak czujność - po kilkudziesięciu minutach wróciłem. Jednak tym razem zasnąłem od razu - szcześliwy i zadowolony. Moje spacery powtarzały się. Byłem do nich już przygotowany i miałem perfekcyjnie wydzielony czas. Byłem coraz bardziej oswojony z lasem. Pierwszy szok zamienił się w podziw, szacunek i spokój...Byłem spokojny i dziwnie się niczego nie bałem. Podczas jednego z tych spacerów zdarzyło się coś niezwykłego. Szedłem znaną mi już ściężką, patrząc w niebo. Nagle przewróciłem się. Okazało się, że była to linka napinająca namiot. Namiot obozowiczów! To byli inni ludzie! Byłem przerażony! Nie wiedziałem co robić! Nie mogłem już uciekać, bo mnie zauważyli, nie mogłem się też zapaść pod ziemię. Wydawało mi się, że to koniec świata. Huk mojego wywrotu słyszał cały las. Oni też. Siedzili przy ognisku i odwrocili głowy patrząc, jak leżę twarzą do ziemi. Leżałem i udawałem, że nie żyję. Przyszła mi do głowy irracjonalna myśl, że jeśli będę udawał nieżywego, to mnie nie ruszą. Słyszałem tylko śmiech. Nagłe poczułem, że ktoś mnie trącą w ramię:
- Żyjesz? - padło pytanie.
- Zaraz mnie zabiją - pomyślałem. Trzeba jednak zachować spokój. Zmylić ich czujność i jak się nadarzy okazja to uciekać - myślałem dalej.
- Tak - odparłem podnosząc się powoli i oceniając sytuację.
Zobaczyłem grupę ludzi, którzy siedziała przy ognisku. Analizowałem sytuację - zastanawiałem się co będą chcieli ze mna zrobić. Okraść? - Nic ze soba nie miałem poza latarką. Pobić - na pewno! Zabić - zaraz pewnie po tym jak mnie pobiją! Byłem przygotowany na najgorsze. W sumie miałem za swoje. Całe życie słyszałem, żeby nie opuszczać zamku. To koniec. Na własne życzenie. Koniec... - myślałem.
- Przysiądziesz się? - usłyszłałem.
- No tak - pomyślałem - pewnie chcą mnie zaskoczyć, uśpić moją czujność i wtedy zabić.
- Tak - powiedziałem krótko zachowując analityczny umysł, chociaż czułem jak mi mocno bije serce. - Co tutaj robicie? - przeszedłem do ofensywy, bo ten sposób wydał mi się najbardziej skuteczny.
Okazało się, że to grupa biwakujących. Przyjechali z miasta i podziwiają przyrodę. Odpoczywają. Patrzą na księżyć. Rozmawiają, smieją się, dyskutują. Powiedziałem im, że spaceruję i po prostu się zgubiłem. Przyjęli to ze zrozumieniem i docenili, że umiem się zachwycić walorami otaczającego nas świata. Rozmawialiśmy jakiś czas. Na początku dziwnie się czułem. Dziwnie? Byłem spanikowany, ale obserwowałem. Okazało się po godzinie, że to są normalni ludzie, że umiem z nimi rozmawiać, że w ogóle rozmawiamy, a nie słuchamy utartych opowiadań i schematycznych rozmów.
- Może mnie nie zabiją - zaczynałem się pocieszać, bo w końcu to byli ci najgorsi, ci zza muru.
- Jesteś głodny? - zabrzmiała wypowiedź.
- Czy jestem głodny? - pomyślałem. Po tym jak trochę uspokoiłem emocje okazało się, że tak! Ze jestem bardzo głodny! Ale przecież nie miałem ze soba papki, bo przecież chciałem wyjść tylko na spacer. - Tak - jestem głodny powiedziałem.
Dostałem kiełbasę prosto z ogniska. Nie wiedziałem jak się ją je. Obserwowałem innych. Musiałem dziwnie wygladąć, ale chyba nikt nie zauważył moich rozterek.
- Jeśli umierać to chociaż nie na głodnego - zagłuszałem swoje wątpliwości. - A jeśli jest zatruta? - zastanowiłem się przed pierwszym kęsem. Popatrzyłem na innych - też jedzą. - No chyba sami siebie by nie truli - toczyłem monolog wewnętrzny.
Zjadlem. Pierwszy raz w życiu coś innego niż papka. Oczywiście, wiedziałem, że jest inne jedzenie, czytałem o tym, ale wszyscy mowili, ze tylko papka ma wlasciwosci odżywcze. To było coś pysznego.
- Idziemy spać - powiedzieli niektórzy i poszli do namiotów.
- Tak, to moja szansa na wolność - pomyślałem i powiedziałem: Ja też muszę iść.
- Ok, wpadnij tutaj jeszcze - fajnie się gadało - odpowiedzieli.
Nic nie powiedziałem, wstałem i odszedłem. Gdy tylko zniknałem z pola widzenia zacząłem biec - w końcu otarłem się o śmierc. Nigdy nie biegłem tak szybko. Zatrzymałem się dopiero w swoim łózku. Zaczałem myśleć. Analizować. Nigdy tak nie rozmawiałem. Nigdy tak nie wymieniałem mysli. Przeciez ci ludzie nic mi nie zrobili. Pomogli mi. Zaprosili znów. Podstęp? Zasnąłem. Tego dnia byłem nieobecny myślami. Nie słuchałem opowiadań na kolacji, przerzuwając papkę myśłałem o tym, co jadłem poprzedniej nocy. Już wtedy wiedziałem, że znów wyjdę z zamku...
I wychodziłem. Rozmawialiśmy, śmialiśmy się. Trwało to ponad 2 tygodnie - tak długo jak ich wakacje. Przed te paranaście dni dowiedziałem się więcej, przeżyłem mocniej i bardziej głęboko niż pozostałe lata życia w twierdzy. W nocy wychodziłem, nad ranem wracałem. Na początku bałem się, że ktoś może coś zauwazyć, ale doszło do mnie to, że wszyscy są bardziej zajęci na procedurach, schematach, na jedzeniu papki niż na drugim człowieku! To było straszne odkrycie. Znów się wymknąłem. To był ostatni wieczór. Czułem niewyobrażalny żal. Zal, że coś tracę, że coś się skończy. Na ostatnim wspólnym ognisku doszło do pozegnan. Czułem się fatalnie. Dlatego nie wiem czy bardziej zaskoczyła czy uradowała mnie propozycja, czy nie chciałbym się z nimi spotkać w mieście.
- Czy bym nie chciał? - Oczywiście, że tak! - pomyślałem. Ale pojawił się problem - przecież ja nie mogę opuścić zamku za dnia!
- Spoko, będziemy spotykać się w nocy - padła odpowiedź, która mnie zdziwiła.
Normalnie w zamku każde odstępstwo o schematu, musiało byc poprzedzone spotkaniem, na ktorym trzeba było zjeść papkę przed, w trakcie i po fakcie. Niekiedy trzeba było czekać na odpowiedź z Wielkiej Twierdzy Sentralnej (w skrócie: WTS), nawet przypadku takich spraw jak czesanie się z przedziałkiem u braci czy noszenie bluzek w kolorze niebieskim w dni nieparzyste u siostr. A tutaj od razu mi mówią 'nie ma problemu'?
I zaczęło się...Każdej nocy wymykałem się z twierdzy, spotykałem się na brzegu lasu, a oni swoim autem mnie wieźli do miasta. Wiedziałem, że muszę ukryć podniecenie i zdziwienie nowicjusza, który pierwszy raz w zyciu zobaczył nocą miasto, ale to było naprawdę coś! Place, fontanny, restauracje, muzyka, śmiech, ciepło, ludzie! Wiele ludzi! Nigdy nie widziałem, żeby ludzie w środku nocy nie spali. W twierdzy trzeba było być w izbach po 22drugiej, a tutaj miasto się budziło do życia. Pamiętam jak poszliśmy do restauracji. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem jak wygląda 'menu'. "Menu" to taka karta gdzie są wypisane potrawy i każdy wybiera co chce. I wiecie co? Nie było tam 'papki'! Niepokój szybko ustąpił fascynacji. Wszystko było kolorowe, piękne i prawdziwe. Jedno mnie zdziwiło: Myślałem, że ktoś podejmie decyzje co będzie jesc cała grupa. W twierdzy było tak, że jeden męzczyzna podejmował decyzji na temat opowiadań i nie było dyskusji. A tutaj każdy ma pełną dowolność. Pamiętam tę pierwszą noc spędzoną poza zamkiem. Pamiętam też myśl, która mi przemknęła: "Chyba jestem w raju".
- Chyba jestem w raju - powiedziałem glośno sam do siebie próbując przystawki.
Znajomi wokół zaczęli się smiać - potraktowali to jako żart. Co dla mnie było czymś niewyobrażalnym, dla nich było normą.
Przed świtem wróciłem do twierdzy. Zmęczony, ale szcześliwy. Poranek przyszedł bardzo szybko - trzeba było wstać i funkcjonować. Poderwałem się ochoczo napędzony jeszcze adrenaliną dnia poprzedniego. Promieniałem. Nawet otoczenie żartowało, że musiał mi się trafić wyjątkowy kawałek papki, bo jestem jakiś inny. Byłem już inny. Moje nocne eskapady powtarzały się. Fascynacja ustępowała miejsce - przychodziło pozytywne oswojenie. Oswajałem się z tamtym światem. Z tamtymi ludźmi. Przestałem ich postrzegać jako tych 'złych' albo 'potępionych', zacząłem patrzeć jako na ludzi. Ludzi, którzy mają swoje słabości, wady i których nie zawsze jest niedziela w kalendarzu. Ale ludzi, którzy mają prawdziwe emocje. Emocje, których nie boją się pokazywać. Z biegiem czasu coraz bardziej przeszkadzało mi życie w twierdzy. Nie miałem już sił, żeby zarywać noce i normalnie funkcjonować za dnia. Najbardziej jednak przeszkadzało mi to, że nie mogłem już myśleć tak jak reszta. Biesiady mnie drażniły, papkę jak tylko mogłem to chowałem do torebki i wyrzucałem. Drażnili mnie ludzie wykonujący te same czynności. Drażniły mnie te sztuczne uśmiechy. Drażnily mnie opowiadania wygłaszane co spotkanie, ktore stawaly sie coraz bardziej agresywne i nawolujace do tego, zeby karmic ludzi papka za wszelka cene. Draznilo mnie to, ze nikt niczego nie zauwazyl, ze nikt nawet nie pomyslal, ze juz nie jem papki, chociaz cialem jestem obecny na spotkaniach.
- Coż, zginę z ręki Wielkiego Papkina - zacząłem myśleć, bo wiedziałem, że przeciwnik Wielkiego Papkina mnie zwiódł. - To ja jestem winny, a nie twierdza - dorzucałem sobie, gdy znów jechałem do miasta. Moi towarzysze chyba zaczeli cos podejrzewac, zobaczyli, ze jestem smutny, pojawiła się nawet plotka, ze jestem mieszkancem twierdzy. Tego strasznie sie balem - ze ktos moze doniesc, przekazac. Tamtego wieczora usiedlismy w ulubionej knajpce, ktora juz dawno przestałem przestrzegac jako siedlisko bakterii.
- Cześć - usłyszałem zza pleców i poczulem lekkie klepnięcie w ramię.
Odwróciłem się i zobaczyłem...mojego przyjaciela. Tego samego przyjaciela, który lata temu został wyrzucony z zamku. Milion mysli przeszlo przez moja glowe, ale zadnego słowa. Jednak lata tresury i maglowania mózgu zadziałaly podswiadomie - przeciez to nieprzyjaciel!, wróg!, banita! Dawny znajomy wiedział, tylko się uśmiechnął.
- Trzymaj - powiedział - wręczajać mi kopertę - i poszedł dalej.
Chciałem jak najszybciej być w zamku. Poprosiłem przyjacioł, żeby mnie odwiezli, bo zle sie czuję. Wracajac znana droga mialem wyrzuty sumienia. Obiecałem sobie, ze jak najszybciej zerwe kontakt i bede do konca zycia jadl papke i bede ja wychwalal. Niemniej trzymałem w reku kopertę. Wchodzac do pokoju miałem wielkie obawy, zeby ja otworzyc. Przez glowe mi przeszla mysl, ze moze jest tam bomba albo inny wirus, ktory chce zainfekowac caly zamek. Ze tak naprawde to wszystko jest ukartowane i przeze mnie Wielki Wróg Papkina chce zdobyć naszą twierdzę. Otworzyłem jednak...Moim oczom ukazały się spisane opowieści sprzed lat, ktore byly wyglaszane na kolacjach. Mój przyjaciel notował to wszystko co slyszelismy. Doszlo do mnie, ze przeciez nie mamy dostepu do archiwum. Ze nie moglismy się dzielic naszymi notatkami. Zaczałem to czytać. Nad lektura zastał mnie poranek. Byłem porazony, ze przeciez to jest zupelnie cos innego niz to, czego teraz sie slucha! Ze kiedys - a przeciez ja to pamietam! - opowiesci mialy inne zakonczenia, inne moraly, inne puenty! Przeciez jedno zaprzeczalo drugiemu! Nie byly to wymysly!
- Przeciez to wszystko nieprawda! - pomyśłałem.
Minał jakiś czas, żebym wszystko to przetrawił. Życie w zamku stało sie nie do zniesienia. Wiedziałem, że muszę podjąć decyzję. Doszedłem również do wniosku, że przecież inni też muszą wiedzieć, o istnieniu tajemnych drzwi. Zorientowałem się, że na przestrzeni wielu lat niektorzy po prostu zniknęli, a nie było ogłoszeń o banicji. Wiedziałem, że może nie być już powrotu, że twierdza to bylo całe moje życie. Ze tam, za murem, trzeba będzie wszystko budować od zera. Ale co dla jednych było bezpieczną twierdzą, dla mnie stało się wyniszczającym więzieniem. Przed oczami miałem przyjaciela - który wygładał na szcześliwego i który nie mial barier, żeby się ze mna przywitać. Co dla jednych było kwintesencją smaku, dla mnie stało się ohydną papką. Przygotowałem się jak tylko mogłem. Spakowałem się. Najgorszym było to, że nie mogłem o tym z nikim porozmawiać, wyjaśnic, powiedzieć co myślę. Tej nocy opuścilem twierdzę po raz ostatni...
...siedząc w fotelu usłyszałem dzwonek do drzwi.
- Jak zawsze są za wsześnie - powiedziałem otwierając drzwi od domu, gdyż czekałem na grupę znajomych.
- Dzien dobry panu. Czy nie chciałby pan zyc kiedys w bezpiecznej twierdzy, ktora jest zarzadzana przez dobrego gospodarza, w ktorej nie bedzie chorob, smierci, placzu, a w ktorej juz teraz mozna sie odzywiac w cudowny i zdrowy sposob?".