Witam serdecznie.
Czuję, że to jedyne miejsce, w którym mogę zostać zrozumiana. Chętnie nawiążę kontakt z osobą, która była w podobnej sytuacji.
Krótko o mojej historii. Wychowałam się w rodzinie lekko podzielonej - moja mama była Świadkiem (głosicielką) kiedy byłam dzieckiem. Właściwie nie pamiętam wcześniejszych lat. Ojciec nie był w prawdzie, jedynie się interesował (potem przestał), ale nie obchodził świąt itp. Ja nigdy nie miałam zapędów pionierskich, ale lubiłam wypowiadać się na zebraniach, lubiłam szkołę teokratyczną. Nie lubiłam służby, ale bardzo budowały mnie ośrodki pionierskie - poznawałam wspaniałych ludzi, służba zdawała się mieć sens. Zawsze byłam tą "mądrą", "odważną", "niebojącą się mówić o swoich przekonaniach" - tak mnie nazywano w zborze, być może tak jak wszystkich, być może część naprawdę we mnie to widziała.
Co prawda mama raczej nie pozwalała mi na rzeczy, którzy moi rówieśnicy robili w wieku nastu lat - chłopaki, późne wracanie do domu, papierosy, itp, ale nigdy nie miałam zakazów przyjaźnienia się z ludźmi "ze świata", nie byłam odizolowana. Miałam więcej przyjaciół poza prawdą niż w prawdzie, wszyscy wiedzieli, że jestem Świadkiem i szanowali to. Ja starałam się trzymać "swoich" zasad - naprawdę to czułam.
Mijał jednak czas, miałam kilka związków z braćmi, jeden 3-miesięczny z chłopakiem "ze świata", który też z tego powodu zakończyłam. W życiu rodzinnym różnie się podziało, na zebraniach zaczęłam się nudzić, zaczęłam mieć obiekcje, czytać "odstępcze" informacje w internecie. Zaczęłam studia (z tego powodu też nie słyszałam obiekcji ze strony rodziców, raczej radość i wsparcie). Poznałam chłopaka. Jeszcze przed tym związkiem opuszczałam zebrania, jestem też nieczynna, nie wyobrażam sobie pójść do służby. Na zebraniach boję się tych karcących spojrzeń. Miałam rozmowę pasterską, wyrzuciłam im moje obiekcje dotyczące traktowania osób wykluczonych. Nawet poczułam się pozytywnie - bracia zachowali się dobrze, naprawdę mnie wsparli. Mimo to, nie chodzę na zebrania mimo, że jestem bombardowana kiczowatymi obrazkami o Bogu i raju. Z chłopakiem, o którym wspomniałam, jestem już rok.
I teraz, pomijając szczegóły, mam ogromny problem. Nie mogę poradzić sobie z myślami i strachem. Jestem pełna wątpliwości, żyję w stresie. Postaram się streścić.
1. Zaczęłam bać się Armagedonu, a w momentach kiedy jest on dla mnie śmiesznym wymysłem, boję się śmierci, faktu, że po 60, 70, 80, 90 latach życia po prostu umrę.
2. Mam wyrzuty sumienia. Mimo, że chłopak czasem zażartuje na temat "prawdy", szanuje mnie i jest gotowy iść na ustępstwa w pewnych kwestiach. On nie wyznaje żadnej religii, więc jest delikatnie prościej.
3. Mam wyrzuty sumienia - zastanawiam się, czy to moja decyzja, czy "wpływ świeckiego chłopaka", jak zapewne nazwałyby to osoby w zborze. Przecież przed tym mnie przestrzegali!
4. Boję się, jak wychowamy swoje dzieci. Nie chcę, by obchodziły święta, kwestie w szkole... on im nie odmówi. Ja, nawet jeśli nie będę Świadkiem, czuję, że nie będę chciała. - ta myśl jest najgorsza. On mnie poznaje jako osobę, która raczej odsuwa się od organizacji i nie trzyma się zasad - urodziny, itp. Podczas gdy ja sama nie wiem kim będę w przyszłości.
5. Cały czas mam w głowie słowa "pobieraj się tylko w Panu" i informację, że taki związek jest łamaniem prawa Bożego. Do tego dochodzą kwestie praktyczne...
6. Co prawda część kwestii mi się nie zgadza, wiele mi nie pasuje, ale są pytania, na które nie mogę znaleźć odpowiedzi nigdzie indziej, mimo, że uporczywie próbuję.
Potrzebuję pomocy. Nie wiem co robić. Wiem, że nie dostanę gotowej recepty, ale każde przemyślenie z Waszej strony może być pomocne. Proszę!
Nie wiem, czy to dobry wątek?
Pozdrawiam!