I to jest ten właśnie etap, na którym jestem. Czy coś jest później??
Mam nadzieję, że już nie. Że to ostatni, stabilny etap. Nie chce już wierzyć z co najmniej trzech powodów:
1) Czuję wolność w podejmowaniu decyzji, już nie muszę się bać wspaniałego Boga, który w razie czego zrobi ze mnie surówkę w Armagedonie, albo w najlepszym wypadku zasmucę jego wrażliwe serce.
2) Otworzyłem się na ludzi. Dopiero po wybudzeniu widzę, jak bardzo byłem nietolerancyjny dla innych. Obrażanie homoseksualistów, obrażanie wierzących w tzw. religię fałszywą, obrażanie naukowców za wiarę w ewolucję, obrażanie lekarzy, którzy podają krew (bo przecież nie znają się na alternatywnych metodach) itd itd. Nawet weganom się obrywało za to, że twierdzą ze zwierzęta cierpią, a przecież Bóg pozwolił je zabijać więc weganie są głupi. Uzmysławiam sobie, że tak naprawdę źle się mówiło i co gorsze myślało o wszystkich, którzy nie wyznawali nauk SJ. Zajęło mi trochę czasu i nadal świadomie nad tym pracuję, aby nie myśleć źle o ludziach, tylko dlatego, bo mają inne poglądy i w nie wierzą.
3) nie boję się nauki. Czytam i chłonę wiedzę na nowo. Przeprosiłem Stephena Hawkinga i jemu podobnych. Nie boję się, że ludzie żyją dłużej niż 6000 lat, nie boję się teorii ewolucji, nie boję się koncepcji wielkiego wybuchu, nie boję się, że słońcu zostało tylko 4 miliardy lat życia itd...
Czy to nie jest fajne? Nie chce już następnego etapu. Nie dam się już drugi raz oszukać i rozczarować.