Bóg był mi bardzo bliski i wierzyłam we wszystko co CK przekazywało to było moim życiem i tą stabilizację duchową utraciłam.
Ja będąc w org, wierzyłam w Boga, ale od małego w porywach złości krzyczałam, że śj nie będę.
Gdy odeszłam, a rodzina i społeczność z org się na mnie wypięli, ja się obraziłam na Boga.
Foch był gigantyczny, trwałam w nim i próbowałam sobie udowadniać, że go nie ma.
Przecież jakby był to by nie pozwolił na to, aby inni ranili biedne dziewczę, bo on tak chce.
I czym ja się mocniej zapierałam w swoim postanowieniach, żadnego Boga, on mi dawał delikatnie znać,
że jest, że ma mnie na oku i wcale nie jest taki zły, jak ja myślę.
A wiec znów sobie tłumaczyłam, że coś sobie wmawiam, albo to zbieg okoliczności itp.
Nie modliłam się, nie rozmawiałam z nim bo po co? Jaki sens gadać w powietrze?
I gdy sięgnęłam psychicznego dna, gdy było mi już wszystko jedno czy będę żyć czy nie, wtedy płacząc
zapytałam Go wprost... za co to wszystko, co ja takiego złego komuś zrobiłam? Boże jeśli jesteś i masz nade mną odrobinę litości daj mi jakiś znak, pomóż mi, nie daję rady...
I stało się coś dziwnego, niewytłumaczalnego, coś tylko dla mnie, jak na życzenie...stałam jak zahipnotyzowana. Po tym zdarzeniu ogarnął mnie spokój, taki totalny. I znów mogłam spać, nie targały mną emocje, jakby powiedzieli młodzi...miałam na wszystko...
Minęło kilka lat, czasem się do Niego uśmiecham ( jak ostatnio) i mówię...ładnie nabroiłeś...
Nasze relacje są bardzo poprawne, wiem jedno do wszystkiego trzeba dojrzeć.