Byłem wówczas na lekkim zakręcie życiowym, a właściwie na wychodzeniu z tego zakrętu (taka metafora). Wcześniej musiałem podjąć radykalne decyzję w swoim życiu. W pracy pracodawca wymagał podwyższenia kwalifikacji zawodowych. Zrobiłem to do czego nie zachęcano w organizacji tj. postanowiłem pójść do szkoły. W między czasie osoba mi bardzo bliska śmiertelnie zachorowała i musiałem,a właściwie chciałem się nią zaopiekować. Opieka trwała kilka lat przez 24h na dobę. To był trudny dla mnie okres - szkoła, praca, opieka nad chorym człowiekiem. W wyniku czego nie mogłem już tak angażować się w sprawy duchowe i utraciłem przywileje w zborze. Jednakże wszystko ma swój początek i koniec, a życie prze do przodu. Sprawy zaczęły mi się prostować. Pamiętam jak dziś w dniu, gdy miałem egzamin końcowy powiedziałem sobie: No Gandalfie teraz znowu się zaangażujesz, znowu regularnie będziesz przychodził na zebrania, będziesz umawiał się w służbę itp. Nie mogłem się doczekać. W tym samym roku, po ukończeniu szkoły rzuciłem się w odmęty spraw duchowych. Byłem znów aktywny. I tu mały prztyczek w nos od życia. Po podwyższeniu kwalifikacji zawodowych zacząłem pracować na zmiany. Zmiany obejmowały weekendy. Pod koniec roku mój nadzorca grupy ogłosił, że zebrania od nowego roku będą odbywały się w niedziele o godzinie 14.00. Kompletnie mi to nie pasowało. Mówię więc do niego, a właściwie proszę jak owca pasterza: słuchaj porozmawiaj ze starszymi przedstaw mój problem. Gdyby starsi przesunęli zebranie choćby o 0,5 godziny w jedną albo drugą stronę mógłbym uczestniczyć w zebraniach w niedziele (oczywiście nie we wszystkie). Tak,tak odpowiedział. Tydzień później na zebraniu książki pytam się go: i jak czy przedstawiłeś mój problem? Odpowiedz jaką otrzymałem była jak uderzenie pałką w mózg. Cytuję: 8 lat nie było cię w zborze, więc ten rok nie zrobi ci różnicy. Zaniemówiłem, a po chwili krew mnie zalała. Gość nawet nie próbował wniknąć w moją sytuację życiową. Opiekowanie się osobą chorą nic dla niego nie znaczyło. A dla mnie znaczyło. Dla niego ważne było, że w tamtym okresie na zebrania przychodziłem w kratkę. Nie muszę dodawać, że jego wypowiedź była publiczna po zebraniu książki. Zrobiła się niezła zadyma. Do akcji wkroczyła jego żona i dostał niezła reprymendę. Ale najlepszy smaczek zostawiłem na koniec tej historii. W późniejszym okresie, ale nie tak długim nie omieszkałem wypomnieć mu tych słów, a gość patrząc mi się prosto w oczy wyparł się ich.
Ta sytuacja sprawiła, że zapaliły mi się czerwone, ostrzegawcze lampki w mózgu. Starsi oraz słudzy pomocniczy nie jawili się już jako osoby godne zaufania. Zacząłem obserwować ludzi w zborze, a do starszych i sług stosować ograniczone zaufanie.