Jak dla mnie samopoczucie nieczynnego jest ściśle uzależnione od jego poglądów na temat organizacji.
Jeżeli jest to osoba nieczynna, która głęboko wierzy w JW.ORGa, ale problemy życiowe ją zniechęciły i wybiły z rytmu zebraniowo-głoszeniowego, to żyje ona w poczuciu winy i czuje się niewiele warta.
Jeśli natomiast nieczynnym jest "aktywny odstępca", który wie, że w organizacji karmi się ludzi ściemą, to brak zebrań nie jest dla niego powodem do smutku, ale do radości.
Jak było ze mną?
Na początku mojej drogi do nieczynności nic nie wiedziałam na temat grzeszków WTS, zatem każda moja nieobecność na zebraniu wywoływała u mnie poczucie winy.
Gdy natomiast zaczęłam poznawać drugie oblicze tej organizacji, to coraz bardziej świadomie zaczęłam unikać zebrań (i już nie miałam wyrzutów sumienia).
To co jednak najbardziej mnie wkurzało, to olewackie podejście do mnie ludzi ze zboru, którzy zaczęli mnie traktować prawie jak wykluczoną tylko dlatego, że przestałam chodzić regularnie na zebrania. Gdy szłam przez ulicę, to mówili mi tylko "cześć" i szli dalej przed siebie nawet się nie zatrzymując na krótką pogawędkę. W pewnym momencie ich obojętne zachowanie stało się wręcz regułą. I takie coś już potrafi człowieka zdenerwować.
To właśnie ta obojętna postawa ludzi ze zboru przyspieszyła moją decyzję o moim odejściu. Uznałam, że nie mogę się zgadzać na to żeby ktoś traktował mnie z wyższością i pogardą omijając mnie na ulicy tylko dlatego, że nie chodzę na zebrania.
Co do starszych zboru. Jak trzeba było mi pomóc, to nie dzwonili i się mną nie interesowali. A jak oddałam sprawozdanie "0 godzin", to nagle dzwoni starszy i chce się do służby umówić. A ja, że chętnie, ale na razie nie mam kiedy, bo chodzę do pracy i późno z niej wychodzę.
Gdy w końcu zaproponowali, że przyjdą na coś a'la wizyta pasterska, to mówiłam, że jasne - tylko nie mam kiedy, bo praca i inne obowiązki. I tak to trwało jakiś czas, ale w końcu stwierdziłam, że czas wypadać z tego bałaganu!