Zatytułowałam ten wątek maksymą, którą kiedyś sobie zapamiętałam:
lepiej umrzeć stojąc dumnie niż żyć na kolanach.
Pasuje ona do tego co czułam jako Świadek, który poznał prawdę o "prawdzie". Czułam, że żyję na kolanach, bo muszę naginać się do zasad postępowania, które są sprzeczne z moim sumieniem. Niektórzy potrafią tak żyć przez wiele lat, może całe życie. Ale ja nie potrafiłam i nie chciałam tak żyć.
Odkąd przestałam chodzić na zebrania ludzie ze zboru praktycznie zapomnieli o mnie; nie dzwonili, nie odzywali się (pominąwszy nieliczne jednostki). Czasem spotykałam kogoś ze zboru na ulicy i coraz bardziej dziwiło mnie, że poza zdawkowym "dzień dobry" na żaden inny kontakt i dialog nie mogłam liczyć z ich strony.
Zaczęłam się czuć tak jakbym była już przez nich wykluczona. I to mnie po prostu wkurzało. Nadszedł taki dzień, w którym czara goryczy się przelała i stwierdziłam, że to jest TEN moment, w którym podejmuję decyzję, że odchodzę z JW.ORGa. Nie pozwolę sobie na to, żeby ktoś patrzył na mnie z góry i mnie osądzał oraz oceniał mój "stan duchowy" na podstawie mojej frekwencji na zebraniach i zbiórkach.
Ta obojętność ze strony ludzi ze zboru, a czasem wręcz ich poczucie wyższości sprawiło, że w końcu powiedziałam DOŚĆ!
Skoro inni już mnie wykluczyli z kontaktów towarzyskich, to w zasadzie nie miałam już kompletnie nic do stracenia.
W organizacji Świadków Jehowy nie znalazłam ani prawdy ani miłości - cóż więc jeszcze mogłoby mnie tam trzymać?!
Napisałam list, który wysłałam do członków zboru. W liście podałam powód dla którego się odłączam (ukrywanie pedofilii, fałszywe nauki, niechlubna przeszłość protoplastów tej organizacji, brak braterskiej miłości itp.).
Jakie były reakcje? Odezwało się do mnie kilka osób. Jedna z życzeniami powodzenia, inna bardzo wroga, oraz też takie na zasadzie: "przemyśl to jeszcze; zastanów się" itp.
Jedna osoba (brzydko potraktowana przez starszych zboru i przez rodzinę) bardzo mi dziękowała za ten list i mówiła, że bardzo ją podbudował w tej trudnej dla niej sytuacji.
I jak sobie teraz żyję?
A fajnie
Idę sobie przez miasto z podniesioną głową i tylko czekam, aż spotkam jakiegoś Świadka na swojej drodze. Uśmiecham się do nich, mówię "dzień dobry" i mam ubaw z ich reakcji. Niektórzy starają się uciec, a inni mają pecha, bo nie ma gdzie zwiać. I wtedy - zaskoczeni - nawet mi odpowiadają!
Jedna osoba ze zboru (nawiasem mówiąc kiedyś moja kumpela) była tak zaskoczona, gdy powiedziałam jej "cześć" (z uśmiechem), że dosłownie wyglądała tak jakby zobaczyła ducha!
No i mi odpowiedziała nawet!
Wiecie, to jest całkiem fajne uczucie, gdy mogę sobie normalnie żyć bez obawy i strachu, że ktoś na mnie nakabluje do starszych, że np. widział mnie jak rozmawiam z wykluczonym członkiem rodziny oraz bez poczucia winy, że mam pracę i mieszkanie, a przecież mogłabym teraz mieszkać w lepiance i głosić pełnoczasowo w Afryce.
Odejście było naprawdę dużo łatwiejsze niż myślałam. Wystarczyło tylko dojrzeć do tej decyzji i poczuć wewnętrzne, że przyszedł już TEN moment. I tyle. Po prostu!
Nie brak mi niczego z tej organizacji. Nawet na co dzień niewiele o niej myślę.
Mam kontakt z kilkoma Świadkami obecnie "uwięzionymi" w organizacji ciałem, ale będącymi duchem już poza nią. Mam kontakt z osobami, które opuściły JW.ORGa jakiś czas temu oraz odnawiam kontakty ze znajomymi "ze świata".
Nie żyję już "na kolanach" i czuję się z tym rewelacyjnie!