Już od jakiegoś czasu chciałam Wam napisać o tym, co się dzieje dalej w mojej historii, ale dopiero dzisiaj znalazłam więcej czasu, aby spokojnie napisać te słowa. Osobiście czuję się lepiej, kiedy trochę się tutaj wygadam, bo tak "na żywo" nie mam kontaktu z innymi osobami, które nie są już w organizacji, w związku z czym jestem bardzo wdzięczna za to, że powstało takie miejsce jak to.
Od ostatniego wpisu troszkę się zmieniło - jestem teraz w takim okresie przejściowym w moim życiu - szykuje się dużo zmian. Przez kilka ostatnich mięcy (dla mnie dość mocno stresujących) wydawało mi się, że moi rodzice zaczęli się bardziej przełamywać. Szczególnie jeśli chodzi o mamę, z którą mam większy kontakt. Była dla mnie miła, nie namawiała do niczego (na siłę do pójścia na zebranie, nie wspominała też o pójściu do służby, podczas moich wizyt w rodzinnym mieście), nie przymuszała, a wręcz wydawało mi się, że sama zaczęła wychodzić z inicjatywą rozmów typu "co jest nie tak w organizacji". Po czasie okazało się jednak, że to były tylko pozory i dobrze zaplanowane zabiegi. Mama chyba umyśliła sobie taką taktykę, żeby przyciągać mnie na nowo do zboru. Wiedziała, że przechodzę cięższy czas, dość stresujący, a więc próbowała być miła i nie wkraczać na nieprzyjemne tematy. Po czym, kiedy tylko zaczęłam mówić, że już lepiej, całkowicie zmieniła podejście i zobaczyłam, o co tak naprawdę jej chodziło (m. in. znowu o przyjazd na zgromadzenie... W momencie, w którym mama zorientowała się, że nie da rady mnie namówić na przyjazd, zaatakowała mnie mówiąc, że nic mi się na pewno i tak nie uda, jestem beznadziejna i sama sobie winna wszystkich tych stresów (w związku z tymi zmianami, które się dzieją u mnie)).
Ostatnio, podczas mojej wizyty w mieście rodzinnym (zanim mama odkryła, że nie przyjadę na zgromadzenie), miała również miejsce ciekawa sytuacja. Wszystko było wspaniale – a rodzice (niezmiernie dla mnie mili) starali się kryć fakt, iż przyjechałam (aby nie dowiedzieli się o tym inni bracia, ponieważ oni nic nie wiedzą o tym, że nie chodzę na zebrania). Ja proponowałam wyjście w dane miejsce, po czym mama stanowczo się nie zgadzała (i dosłownie powiedziała mi – mógłby nas tam ktoś zobaczyć, a jeśli nie pódziesz na zebranie, to lepiej żeby nie wiedzieli, że przyjechałaś – rodzice nie widzą nic złego w kłamaniu braciom w ich zborze o tym, że wszystko jest ze mną ok i że dalej chodzę na zebrania).
Na co dzień korzystam z życia. Czuję, że dopiero teraz odkrywam, kim jestem, co lubię, z jakimi ludźmi chciałabym przebywać, co sprawia mi najwięcej radości (czasami żałuję, że tak późno, żałuję zmarnowanych lat, ale wiadomo, że nie da się cofnąć czasu i lepiej późno niż wcale). Czasem czuję się też jak małe dziecko, które wszystkiego musi uczyć się od nowa. Zwykle jestem silna i bardzo mocno doceniam to wszystko co mam. Ale czasami, jak każdy miewam dni, w których się załamuję. Załamuję się i myśę o tym, co będzie (albo załamuję się myśląc, że nic mi nie wyjdzie, że nie jestem wartościową osobą, że przeze mnie moi rodzice będą cierpieć, jednak już z tym typem załamania szybciej sobie radzę). Co będzie kiedy całkowicie odejdę z organizacji, powiem rodzicom, że już nigdy tam nie wrócę. Jakoś nie mogę uwierzyć w to, że przejrzą na oczy – w końcu tyle czasu z nimi rozmawiam, próbuję od tej i od drugiej strony (i wciąż próbuję, staram się na nowo, delikatnie i cierpliwie, tym samym odkładając swoje "pisemne" odejście ze zboru). Nie to, że nie mam cierpliwości, bo jestem osobą bardzo cierpliwą. Tylko czasami nie widzę już sensu, bo zdają się siedzieć „w tym” tak głęboko i wydaje mi się, iż nie dociera do nich żadne z moich słów.
Z każdym kolejnym dniem jest mi lżej i czuję dużą ulgę (tak jakbym wciąż uwalniała się spod wpływu organizacji). Jest dobrze, bo nareszcie czuję się szczęśliwa, czuję że mogę żyć, mieć kontrolę nad swoim życiem i oddychać. Zaczynam robić to, co naprawdę lubię i postępować zgodnie z wyznawanymi przez siebie wartościami. Mimo wszystko brakuje mi tego oficjalnego odejścia z organizacji, które wciąż odwlekam, stawiając na szali moją relację z rodzicami. Nie mogę sobie wyobrazić jakby to miało być... Czy to możliwe, że nie będą się do mnie odzywać... Czy to możliwe, że wybiorą opinię wśród ludzi zamiast relacji ze swoim dzieckiem... Mimo tego, że tak dobrze znam tą organizację, wciąż tak trudno mi to zrozumieć i zaakceptować. Staram się wyobrazić sobie, jak to będzie, kiedy nie pojawią się na moim ślubie, zabraknie ich podczas życia ich wnuka, że nie będzie ich w ogóle w moim życiu.
Bliskie osoby (które nigdy nie poznały organizacji od wnętrza) mówią mi, że to nie jest możliwe, żeby moi rodzice odcięli się ode mnie tak całkiem. Mówią, że na pewno po jakimś czasie będą się odzywać, bo nie dadzą tak rady, bo każdy ma uczucia, a najważniejsze uczucia w życiu, to te do własnego dziecka. A ja nie jestem pewna (tym bardziej, że sama znam przykłady osób ze zboru, które nie odzywają się do swoich dzieci... I tak od wielu lat). Wiem, że moja relacja z rodzicami nigdy nie była „normalna” (zawsze była mocno napiętnowana zasadami organizacji, jako dorosła osoba uświadamiam sobie, że nie otrzymywałam od rodziców takiej prawdziwej miłości, nie była ona widoczna w ich postępowaniu ze mną jako dzieckiem), tak jakby stopniowo wyzbywali się oni swoich rodzicielskich odruchów na rzecz sztywnych zasad organizacji. Nie wiem, czy będą w stanie rozgraniczyć między tym, co nakazuje organizacja, a tym co podpowiada im serce. Niektóre osoby twierdzą, że powinnam iść dalej i żyć, a nie oglądać się na rodziców, bo nie jestem w stanie już na nich wpłynąć. A ja sama wciąż jestem rozdarta i nie wiem co robić (więc nadal próbuję „pracować” nad rodzicami, pomóc im, wydobyć z nich te prawdziwe, „ludzkie” odruchy).
Chcę całkowicie odejść, aby zamknąć za sobą ten rozdział życia i zapomnieć o ciężkich chwilach, ale nie myślałam, że będzie to dla mnie tak emocjonalnie trudne i że tyle czasu zajmie mi pogodzenie się z rzeczywistością. Macie rację, że to, co odcisnęła organizacja w naszej psychice, już na zawsze w niej zostanie, nie da się tego usunąć, a trzeba nauczyć się żyć na nowo. Nauczyć się żyć nie rozdrapując starych ran, nie obwiniając siebie, nie obwiniając innych, nie myśląc „co by było gdyby”... Ale nie jest to z pewnością takie łatwe.