Tak jak obiecywałam – opowiem Wam jak to ze mną było, z góry przepraszam za błędy i za to, że może piszę zbyt chaotycznie i jest tego dość dużo, jednak myśli same napływają mi do głowy i chcę jak najszybciej uchwycić każdą z nich. W sumie wstydzę się trochę tego, co zaraz przeczytacie. Widać tutaj jak na dłoni nagą prawdę o mnie i czytając to, dziwię się, że sama przed sobą bałam się przyznać do wielu rzeczy. A więc, zaczynamy...
Rozdział I – dzieciństwo
Od małego wychowywałam się w mocno wierzącej rodzinie Świadków (rodzice poznali prawdę jak miałam 3 lata) – tato bardzo mocno wierzył (i wierzy) we wszystko co u słyszał na zebraniach, wymagał bezwzględnego podporządkowania się wszystkim zasadom, a mama przez cały czas udawała (i udaje) uduchowioną siostrzyczkę, tak na prawdę narzekając do mnie codziennie na to jaką niesprawiedliwość widzi w zborze (jednak nic z tym więcej nie robiła i nie zastanawiała się co tu jest nie tak, po prostu zawsze mówiła, że za dużo braci nie stosuje się do zasad i że musimy być cierpliwi, bo Jehowa wszystko widzi, ale ta sprawiedliwość nie nadchodziła – żony starszych nadal robiły co chciały, nie mówiąc już o ich rozpustnych dzieciach).
[Nie chciałabym abyście odnieśli tutaj wrażenie, że nie szanuję/ nie kocham moich rodziców, bo wciąż, chociaż łamią mi serce, kocham ich najmocniej na świecie.]
Rodzice od małego zabierali mnie na zebrania, bardzo dobrze pamiętam tą specyficzną nudę, pamiętam też jak raz ojciec podczas wykładu dosłownie wyszarpał mnie z sali, ponieważ (mając 4/5 lat) bawiłam się chusteczką do nosa, nieraz bił mnie również w składziku na miotły, jeśli za bardzo "rozrabiałam". Bałam się odmawiać pójścia na zebranie, do służby, ponieważ rodzice byli na mnie wtedy okropnie obrażeni, albo kończyło się to krzykami czy płaczem mamy lub stwierdzeniem "Jehowa będzie taki smutny i nie będzie Cie już lubił" – co bardzo mocno działa na takie małe dziecko. Wyjść do służby (już w tym wieku) okropnie nie lubiłam (no chyba, że mówimy o wizycie u starszej pani, mającej kilka słodkich kotków), strasznie mnie to nużyło, a jak można się domyślić wraz z wiekiem – wstydziło. Nigdy nie byłam przykładnym dzieckiem świadków – takim, które z radością pokazuje się innym na zebraniu i mówi "popatrzcie, a Karolek już się zgłasza, chociaż ma tylko 4 latka; a moja Zosia to już sama głosi", może to dlatego, że tak na prawdę zawsze czułam, że coś jest nie tak jak być powinno. Nie chciałam się zgłaszać (ogólnie byłam bardzo nieśmiała), nie chciałam chodzić na zebrania, nie było się czym chwalić, jak jedynie tym, że byłam w gruncie rzeczy dzieckiem bardzo posłusznym, cichym i robiłam to, co rodzice mi kazali(nie miałam zbytnio innego wyboru). To co lubiłam w zebraniach, to fakt, że było tam sporo dzieci – czyli moi jedyni znajomi – na innych (w tamtym okresie, czyli przedszkolnym) rodzice nie pozwalali.
[I tutaj kolejna dygresja – może Was dziwić, że tak sporo mówię o tamtym okresie, jednak po pierwsze (w tym wypadku niestety) mam świetną pamięć i bardzo dobrze zachowane wspomnienia z całego dzieciństwa, dlatego staram się tutaj też troszkę o nich opowiedzieć, a po drugie to już w tamtym czasie rozpoczęła się tak na prawdę moja droga odchodzenia od prawdy]
Pierwszym moim prawdziwym koszmarem był właśnie czas, kiedy poszłam do przedszkola (zanim tam trafiłam, tak bardzo chciałam tam iść). Tam okazało się, że nie jestem normalnym dzieckiem. W przedszkolu miałam przez chwilę jedną koleżankę, wszyscy pozostali ograniczali swój kontakt ze mną do wykradania rzeczy z mojego plecaka, zjadania mojego jedzenia, zabierania mi wszystkiego. Nazywali mnie (jak pewnie wielu z Was) kociarą i wołali za mną "kici, kici", a ja jako małe dziecko, początkowo nie mogłam w ogóle zrozumieć o co tutaj chodzi. Dojście do sedna problemu nie zajęło mi jednak wiele czasu. Wiedziałam, że chodzi o moje wyznanie, wiedziałam też, że tam nie mogę nic z tym więcej zrobić (pochodziłam z niewielkiej miejscowości, wszyscy znając się, znali też dobrze moich rodziców i ich wyznanie). Nie pozostało mi więc nic innego jak żyć te kilka lat spotykając się z takimi zachowaniami codziennie. Myślę, że niejeden dorosły zwariowałby mając do czynienia z takim nękaniem. Ja też "zwariowałam". Codziennie budziłam się wymiotując i zasypiałam tak samo. Nie mogłam jeść, normalnie spać (ciągłe koszmary, lęki). Moja mama, która jako dorosła osoba, wydaje mi się, że powinna coś z tym zrobić, jednak nie pomogła mi w żaden sposób. Ciągnące się w nieskończoność dni w przedszkolu spędzałam w toalecie, aby jak najmniej mieć do czynienia z tamtymi dziećmi. Już jako sześcioletnie dziecko byłam totalnie wykończona nerwowo i bliska załamania. Wiedziałam już, co muszę zmienić. Poprosiłam rodziców, aby do podstawówki iść do innej szkoły. Pamiętam jak dziś, tą zestresowaną sześciolatkę, która błagała Boga ze łzami w oczach "proszę, niech tylko przyjmą mnie do tamtej szkoły". Jak tak się stało, to tak samo długo i mocno dziękowałam. Jednak nie przyczyniło się to do pogłębienia mojej "wiary" [co do mojej wiary w tamtym czasie – jako 6- latka wierzyłam mocno w Boga, wiedziałam, że musi istnieć – wierzyłam i to traktowałam go bardzo realnie, jednak nie łączyłam wiary w Boga z tym co proponowali Świadkowie, byłam chyba dość mądrym dzieckiem], wręcz przeciwnie – wiedziałam już, że muszę ukrywać moje wyznanie. I tak przetrwałam całą podstawówkę, szkołę średnią. Wtedy, muszę Wam przyznać - nie było tak źle.
Rozdział II – szkoła
W szkole zyskałam nareszcie znajomych i przyjaciół. Nikt oprócz nauczycieli nie wiedział jakiego jestem na prawdę wyznania. Nie przyznawałam się nikomu, gdy przychodził temat świąt, wymyślałam różne bajeczki, a nikt w sumie nie był też zbytnio tym zainteresowany, więc zwykle nie musiałam wcale o tym rozmawiać. Pod koniec podstawówki zaczęłam obchodzić urodziny, choć oczywiście bez wiedzy rodziców. Żyło mi się bardzo dobrze – moje życie towarzyskie kwitło, mimo tego, że nie mogłam wychodzić prawie nigdzie po szkole. Przyjaźnie, które wtedy powstały, przetrwały do dzisiaj. Dowiodłam wtedy sama sobie już całkowicie, że "światusy" to cudowni i kochani ludzie, że mogą być 1000 razy lepsi, niż ci, spotkani w zborze.
[Czas na kolejne wtrącenie – w zborze poznałam mnóstwo niesamowitych ludzi, przecież wiele z Was również wywodzi się właśnie stamtąd, to wiecie o tym doskonale, że mimo wszystko są tam wspaniałe osoby i równie mocno żałuję moich przyjaciół, którzy jednak nie chcieliby już teraz być nimi nazywani]
Tym przyjaciołom (spotkanym w szkole), takim od serca, powiedziałam w końcu (w okresie licealnym) wszystko o moim wyznaniu, rodzicach i problemach. Oni wysłuchali, zrozumieli i byli przy mnie cały czas, kiedy tego potrzebowałam, jestem im za to ogromnie wdzięczna. A sytuacji takich, było niestety sporo. W liceum nadszedł kolejny, trudny czas, kiedy to okazało się, że jestem chora na chorobę, która zostanie ze mną do końca życia. Załamałam się. Przede mną były trzy lata wyjazdów po różnych szpitalach, ciągłe siedzenie u lekarzy. W sumie jednak, często myślałam o tym, że cieszę się z tej choroby – nie musiałam głosić, chodzić tak często na zebrania i nikt się na mnie o to nie wściekał. Mniej więcej w tym czasie przechodziłam też przez poważną depresję, miałam kilka razy ochotę się zabić. Moi rodzice o niczym nie wiedzieli. Nie pytali. Nie rozmawiali. Nie chcieli wiedzieć. Gdyby nie tamci ludzie, którzy byli wtedy ze mną, te wzgardzone przez moich rodziców "światusy", nie byłoby mnie tutaj. Moi rodzice przez cały czas zachowywali się, jakby nie było żadnego problemu – jak było za czasów przedszkola, tak było i teraz. Jednak najgorsze było dopiero przed nimi.
W tym okresie już w 100% upewniłam się, co do tego, że organizacja nie jest uroczym miejscem. Zaczęłam dostrzegać wszystkie te sztuczne uśmiechy, widziałam, że to nie jest braterska miłość. Zaczęłam dostrzegać rozbieżności w literaturze, szukać i badać na własną rękę, aby do końca upewnić się, że to nie jest prawda. Na zebraniach czułam, że nie jestem w stanie wysiedzieć i słuchać tego wszystkiego, udawanie i granie ułożonej nieochrzczonej głosicielki, było dla mnie okropnie trudnym zadaniem.
Rozdział III – pierwszy i ostatni chłopak, czyli zwierzenia zakochanej nastolatki
Nazwijmy go R. R był jednym z moich najlepszych przyjaciół. Był ze mną zawsze. W mojej depresji, chorobie, kłótniach rodziców, w mojej samotności, gdy nie mogłam wyjść z domu po zajęciach w szkole. W zasadzie szkoła była jedynym miejscem gdzie miałam szansę spotkać inne osoby, spoza zboru. Nigdzie indziej nie wychodziłam, dosłownie nigdzie, to było tak – szkoła – dom – szkoła – dom – zebranie – służba i od nowa. Dostępu do internetu również nie miałam, chyba dopiero jakoś na początku liceum rodzice kupili mi laptopa. Ciężko było więc utrzymywać ze mną jakikolwiek kontakt, więc na prawdę jestem wdzięczna ludziom, który mimo wszystko byli chętni się ze mną przyjaźnić. R miał chyba do mnie słabość od początku. Rodzina R też nie była jedną z bardziej udanych. Może dlatego tak dobrze się rozumieliśmy, prawie bez słów. Ta znajomość, wydawało by się, taka zwykła, szkolna, była tak na prawdę bardzo silna i głęboka. Nic dziwnego, że po jakimś czasie przerodziła się w uczucie prawdziwej (a nie jak to moja matka zwykła mawiać "przelotnej") miłości. I to był początek problemów moich rodziców. Kiedy tylko dowiedzieli się, jak bardzo ich dziecko rozmija się z zasadami, dostali szału.
I zaczęło się pranie mózgu. Studiowanie, wizyty starszych, wszystkie te żenujące rozdziały z książek młodzi ludzie pytają, o jeju, aż jak to sobie przypomnę to robi mi się niedobrze. I co? Jak myślicie, dało to coś? Oczywiście macie rację, przyniosło odwrotny efekt. Zakazany owoc smakuje najlepiej, jednak w moim przypadku to było na prawdę prawdziwe uczucie i nie była to chęć robienia na złość rodzicom, niestosowania zasad. Po prostu kochałam go (i kocham), niesamowicie.
[Tak tak, moje życie jest, pomijając całą resztę, cudowną historią miłości. Jesteśmy razem już 10 lat i chwile razem to najwspanialszy czas mojego życia
]
Tak więc R i ja, mimo wszystkich przeciwności byliśmy razem. Spotykaliśmy się ukradkiem lub urywaliśmy się z lekcji, żeby gdzieś pójść. Teraz, jak to wspominam, to jest to czysty sentyment, jednak wtedy to nie było aż tak kolorowo. Dla młodych osób, które przeżywają dopiero swoją pierwszą miłość, takie ograniczenia jak zakaz spotykania się po szkole i fakt, że nikt ze zboru nie może nas razem zobaczyć, był dużym utrudnieniem. Ale jak widać nic nie powstrzyma prawdziwej miłości :p To były czasy... Oprócz miłosnych uniesień, w domu czekali na mnie wściekli rodzice. Próbowali mi moje "zauroczenie" wybić z głowy różnymi sposobami, a to mama próbowała mnie zeswatać z każdym z synów jej koleżanek ze zboru, a to zmusili mnie to wyjazdu na ośrodek pionierski (na którym btw działy się rzeczy gorsze, niż to co ja wtedy robiłam z moim chłopakiem, ale to już pomijając), a to wysłali mnie na dwa tygodnie do babci, zabierali telefon, no w skrócie robili wszystko, tylko żebym rozstała się z R. Nic z tego jednak nie wyszło, ponieważ wtedy to wpadłam na genialny plan, który pogrążył mnie w ciągłym stresie na kilka dobrych lat mojego życia – kłamanie rodzicom, że nie jestem z nim. Było tak – przez pierwszy rok udawało mi się to wszystko skrzętnie ukrywać. Później mama zaczęła coś podejrzewać, wypytywać i się zaczęło od nowa. Ciągłe podejrzenia, ciągłe "podchody" między mną, a mamą. Jeśli mogłabym cofnąć czas, to powiedziałabym od razu prawdę. Jednak wtedy, nie wydawało się to takie oczywiste. Rodzice mieli nade mną pełną kontrolę, nie mogłam nic robić bez ich wiedzy, wywierali na mnie ogromną presję, byłam pewna w 100%, że jeśli im się przeciwstawię w ten sposób, to wyrzucą mnie z domu. Teraz już wiem, że trzeba było tak zrobić wtedy. Z każdej sytuacji jest jakieś wyjście, dałabym sobie jakoś radę, ale wtedy wydawało mi się, że nie ma innego wyjścia z tej sytuacji. Myślałam sobie, że po jakimś czasie rodzice zrozumieją i... po części miałam rację. Po dwóch/ trzech latach moja mama sprawiała wrażenie, jakby pogodziła się z tym, że R jest moim chłopakiem. Starała się jednocześnie o to, aby zaczął on chodzić na zebrania, a ja podjęłam ten temat i razem z R urządziliśmy przedstawienie pt on udaje, że staje się Świadkiem. Wiem, pewnie wielu z Was wyda się to śmieszne i niemożliwe, że coś takiego doszło do skutku i że byliśmy do tego zdolni. Ale tak, tak właśnie się stało, ale spokojnie, R nie ochrzcił się, nie chodził nawet do służby. Po prostu czasami przychodził na zebrania i to nie do mojego zboru, ale gdzie indziej, ważne, żeby ktoś słyszał, że on tam był, a wtedy moi rodzice byli spokojni. Czas mijał, kończyła się szkoła, R wciąż nie był jeszcze ochrzczony, ale... fakt pominęłam to – ja byłam! Tak, może to dziwne (sama wciąż się nad tym zastanawiam ki diabeł mnie ku temu popchnął...), ale tak właśnie się stało i w wieku 18 lat byłam już ochrzczona. Doprowadził do tego w większości przymus, który czułam ze strony rodziców przede wszystkim( pytania na każdym studium o to kiedy się wreszcie ochrzczę, czy o tym myślę), ale też uszczypliwych braci ze zboru – "wszyscy w Twoim wieku są już ochrzczeni, popatrz Adam ma 15 lat i będzie już brał chrzest, a na zgromadzeniu chrzcił się 10- latek!". Nie mogłam już tego znieść, miałam też przeświadczenie, że kiedy się ochrzczę, będę miała na chwilę spokój z rodzicami. Bardzo chciałam wyjechać po ukończeniu szkoły na studia. Rodzice mieli dla mnie już inny plan – najlepiej studia w naszym malutkim mieście i pracę, w ich zakładzie, a może wysłanie mnie na ośrodek pionierski i zachęcanie do bycia pionierką na stałe, ważne, że pod ich okiem – moja przyszłość była już obmyślona, zaplanowana i gotowa. W mojej podświadomości słyszałam jednak wyraźny głos – dłużej już tu nie wytrzymasz i choćby nie wiem co jedź, jak najdalej, a uwolnisz się od tego wszystkiego, nareszcie będziesz mogła być sobą.
Rozdział IV – studia
I tak zadecydowałam – jadę – chcecie czy nie, jadę jak najdalej stąd. I wyjechałam. Myślałam, że zdobędę się na to, aby już wtedy odciąć się całkiem od rodziców. Ale nie starczyło mi siły. Kiedy, po długich kłótniach, wizytach braci, zgodzili się na wyjazd na studia, tak się tym faktem cieszyłam, że pozwoliłam im wybrać wszystko – kierunek na jaki mam iść (tak, zgodzili się żebym żebym szła na studia, ale na ten kierunek, o którym oni mówią, że jest dobry) mieszkanie itd – ważne, że miałam być daleko od nich i to w tym samym mieście z ukochanym R.
Zapowiadało się dobrze, a wyszło.... fatalnie. Okazało się, że rodzice znaleźli sposób, aby mnie kontrolować. Oczywiście chodziłam początkowo na zebrania w nowym mieście (okazało się, że i tutaj rodzice znają wielu braci), ale nie wytrzymałam długo – tu nikt nie zmuszał mnie do wyjść do służby, z których zrezygnowałam prawie od razu, ciężko mi było jednak z zebraniami, ponieważ rodzice mieli stały kontakt z braćmi z mojego zboru. Nie mogłam już jednak wytrzymać dłużej tej całej gry, w końcu nie jestem dobrą aktorką – po jednym zebraniu byłam zwykle totalnie wykończona. Nie mogłam wytrzymać tego, że wciąż czułam się jak na uwięzi – tak daleko, a jednak rodzice wciąż wiedzieli co, z kim, kiedy robię (bynajmniej nie ja im o tym donosiłam). Coś pękło, kiedy w dzień moich 20 urodzin świętowałam ze znajomymi i nagle zobaczyłam wiadomość od mamy, coś w stylu - " wiemy, że nie byłaś na zebraniu, nie ma cię na mieszkaniu, gdzie jesteś, co to ma być?!". Rozpłakałam się wtedy i postanowiłam, że dłużej tego nie zniosę, nie chcę kłamać, nie chcę udawać, chcę po prostu żyć. Już następnego dnia wyprowadziłam się z tamtego mieszkania. Pojechałam do R i tak zamieszkaliśmy razem. Przez jakieś 1,5 roku nie miałam kontaktu z rodzicami (oprócz początków, kiedy pisali "wróć do zboru, bo każemy policji cię szukać i i tak Cię znajdziemy..."), z braćmi. Czułam się dobrze, czułam się zdrowa, nareszcie. Tęskniłam, ale mówiłam sobie, że tak będzie lepiej. Gdyby nie śmierć jednego z członków mojej rodziny, nie spotkałabym się już z rodzicami wcale. Na tym pogrzebie jednak, wydawało mi się, że się zmienili, że już nie są tacy jak dawniej. Coś we mnie pękło, poczułam, że bardzo mi ich brakuje, że bardzo za nimi tęsknię, że chcę mieć rodziców. Postanowiłam im i sobie dać jeszcze jedną szansę. I nie wiem dlaczego, znów dałam się wciągnąć w tą grę...
Rozdział V – życie
Rozpoczęło się od nowa – tylko tym razem udawanie, że R i ja nie mieszkamy razem, że on jest nieochrzczonym głosicielem itd.... [Btw R musiał mieć do tego wszystkiego dużo cierpliwości]
Udawaliśmy, udawaliśmy, udawaliśmy i tak przez kilka dobrych lat. Żyło się nam dobrze, razem. Rodzice uspokoili się, zaakceptowali R i to, że jeszcze się nie ochrzcił, wciąż wyczekiwali tego, że wkrótce to zrobi. Żyło się dobrze, oprócz moich nieustannych wyrzutów sumienia, nieustannych koszmarów o tym, że rodzice się dowiadują o tym całym kłamstwie. Byłam zła na siebie, tak jak byłam zła za czasów szkolnych, że nie jestem w stanie stawić czoła rodzicom i że jestem na tyle słaba, że muszę wciąż kłamać i spalać się przy tym. Starałam się sobie to wszystko poukładać w głowie. Starałam się sobie powiedzieć, że robię dobrze. Bez skutku, zawsze się winiłam i chciałam to jak najszybciej zakończyć. Ułożyłam sobie plan, ustaliłam konkretną datę, kiedy to miałam powiedzieć rodzicom o wszystkim – tą mowę wygłosiłam w głowie miliony razy. Wiedziałam, że będzie ciężko, ale chciałam przestać kłamać o tym, że wciąż chodzę na zebrania i o tym, że R kiedyś się ochrzci. Chciałam dać rodzicom szansę, wciąż myślałam -"a co jeśli oni mnie nie zostawią, co jeśli wybiorą mnie, zamiast religii, a ja im nie daję tej szansy?" - musiałam więc spróbować i bardzo chciałam. I tutaj przechodzimy do tego...
Rozdział VI – co jest teraz
Okazało się, że nie będzie mi dane zrobić tego moim sposobem. Około 2 tygodni temu, do moich rodziców zadzwonił ktoś życzliwy i wszystko im powiedział, myślę, że nie w taki sposób, w jaki ja chciałabym im to przekazać. Wydaje mi się, że na to zasłużyłam, mogłam szybciej zdobyć się na to, żeby im wszystko wyjaśnić. Teraz czekam, na spotkanie z nimi, w najbliższych dniach i umieram ze stresu. Przypuszczam, że chcą się z potkać z myślą na moje "nawrócenie", tak bardzo bym chciała, żeby powiedzieli "nie odrzucamy Cię, trudno, wybrałaś własną drogę, ale będziemy Cię wspierać", jednak wiem, że to tylko marzenie. Znowu układam swoją mowę miliony razy. Chciałabym w jakiś sposób otworzyć im oczy, pokazać, w czym w rzeczywistości żyją, ale wiem, że to nie będzie możliwe, ponieważ siedzą w tym zbyt głęboko. Pozostaje mi więc powiedzenie całej prawdy o moim życiu, o tym, że nigdy nie było okazji, aby porozmawiać na prawdę szczerze, o tym co czuję, no chyba, że i teraz nie dopuszczą mnie do głosu. Strasznie żałuję tego, że kłamałam. Wiem, że mogłam od początku szczerze przyznać się, że to wyznanie nie jest dla mnie i po prostu odejść, ale nie mogłam, byłam za słaba, zbyt młoda i głupia, żeby to zrobić i będę to sobie chyba wyrzucać do końca życia.
I tak, wiem, że potrzebuję psychologa, a sami wiecie, jak długie są kolejki(tak, tak wiem głupie tłumaczenie...). Niejednokrotnie próbowałam się dostać do kogoś dobrego, jednak po roku czekania rezygnowałam. Myślę, że teraz jest dobry czas, aby ponowić te starania i rozprawić się ze sobą, z czyjąś pomocą. Tym bardziej, że jak myślę o sobie, to jestem totajnie rozdarta – raz wydaje mi się, że jestem okropnym człowiekiem. Bo jak można przez tyle lat kłamać rodzicom o każdym aspekcie swojego życia. Ale z drugiej strony, zawsze robiłam to dla nich, zawsze myślałam, że to dobre rozwiązanie, "pomęczę się w zmyślaniu, ale nasza rodzina będzie razem", "jak powiem rodzicom prawdę, to mama dostanie jeszcze większego załamania nerwowego niż ma, a tato nie będzie mógł z tym żyć",. Zawsze, kiedy wyobrażałam sobie moment, w którym mówię im - " nie chcę być już Świadkiem" – płakałam, bolało mnie serce, tak mocno, że nie chciało mi się istnieć. Więc mówiłam sobie – "robisz dobrze, chronisz ich i chronisz siebie, bo dzięki temu wciąż możecie rozmawiać, być ze sobą i dla siebie, wciąż są obecni w Twoim życiu, nie możesz jeszcze im powiedzieć, jeszcze nie jesteś gotowa od nich odejść" – i nie wiedziałam, że nigdy nie będę gotowa.
Wiem, że moja historia nie jest może najgorszą wersją tego, co może się wydarzyć w życiu świadka. Jednak dla mnie osobiście była to ciężka droga, nie jestem osobą zbyt silną, często się załamywałam, często miałam już dość, często wspomnienia wracają. Teraz mogę jednak szczerze powiedzieć, że jest już lepiej. Przygotowywałam się na to (że muszę opowiedzieć rodzicom całą prawdę) przez te wszystkie lata. Jeśli to zdarzyłoby się wcześniej, to chyba załamałabym się całkiem, jednak czuję, że teraz dam radę. Ale mimo wszystko to tak boli. Ten ból... jeśli go nie znacie, to mogę go porównać tylko z bólem po śmierci ukochanej osoby. Czuję się tak, jak wtedy, gdy zmarła moja babcia, a ja stojąc na cmentarzu, będąc w jej domu, wciąż nie mogłam uwierzyć, że jej już nie ma. Chciałabym jak najszybciej wypełnić tą wewnętrzną pustkę, wiem, że z czasem to się uda. Czuję, że nie mam siły konfrontować się z rodzicami, bo nie mam siły widzieć ich płaczących, załamanych, odjeżdżających ze słowami, że już nigdy nie będziemy ze sobą rozmawiać, myślących o mnie dokładnie w ten sposób przedstawiony na filmach świadków (dziecko wychodzące z domu, trzaskające drzwiami się tu nie sprawdzi, ale konwencja jest taka sama, załamani rodzice, siedzący w domu nad biblią, jeju nie wiem czy tylko ja tak mam, ale jak widzę ten obraz przed oczami, to wywołuje to u mnie okropnie nieprzyjemne uczucie, albo nawet ten okropny film, chyba z ostatnich zgromadzeń, kiedy matka nie odbiera telefonu od córki – to budzi we mnie obrzydzenie) ale wiem, że to jest konieczne, nie liczę, że zrozumieją mnie w jakimś stopniu, ale może kiedyś....
Tyle razy już mówiłam sobie w głowie, co mogłabym im powiedzieć. Ale myślę, że kiedy ich zobaczę, to i tak nie będę mogła powiedzieć tego wszystkiego. Myślę, że pozostanę przy powiedzeniu szczerej prawdy, prosto z serca. Jeśli tego nie przyjmą... cóż nie tylko ja żyję z myślą, że moi właśni rodzice mnie nienawidzą. Dziwne tylko, że przez tyle lat oszukiwałam się, że mnie to nie spotka... I potrafiłam na prawdę o tym zapomnieć na długie tygodnie.
I to by było chyba na tyle. Przyznam Wam, że ciężko mi się to pisało, oj bardzo ciężko. Tak samo trudno, jak teraz jest mi ze sobą. Ale cóż, życie toczy się dalej, mam nadzieję, że może jeszcze mnie kiedyś pozytywnie zaskoczy.