Wracam z siostrą ze zboru z terenu wiejskiego, idziemy pieszo poboczem. Mamy po jakieś dwadzieścia lat.
Zatrzymuje się auto i ktoś proponuje podwiezienie, ma koloratkę na szyi. Ksiądz.
Wsiadamy zatem do auta (do domu było jeszcze jakiś 5 kilometrów). Ksiądz najpierw nas zagaduje: czy się nie boimy tak same pieszo chodzić, u kogo byłyśmy i tak dalej.
Po chwili zapytał: ale z mojej parafii to wy nie jesteście?
Nie-odpowiadamy.
A z jakiej? - pyta dalej. Z sąsiedniej?
Tak jakby... odpowiadamy.
To gdzie mieszkacie? - pyta dalej zaciekawiony ksiądz.
Na starym mieście (odpowiadamy zgodnie z prawdą).
Hmm...czyli musicie jednak być z mojej parafii, ale ja was w kościele nie widziałem...
Bo my do kościoła nie chodzimy - odpowiadamy zgodnie.
Nie jesteście katoliczkami? -pyta dalej.
Nie.
To kim?
Świadkami Jehowy - odpowiadam.
Nie minęła minuta, ksiądz zatrzymuje auto i mówi: To wysiadajcie.
Spojrzał jeszcze do tyłu, czy mu literatury nie zostawiłyśmy na siedzeniu i szybko odjechał.
Zdążył już nas jednak podwieźć prawie do samego miasta