mój rekord godzin służby w ciągu dnia czyli 13, polegał na tym że na przemian łażenie po parku i pisanie listów, które po kilku miesiącach stwierdzałem że data za stara i nie ma sensu ich wysyłać xD, a łażenie oczywiście bezcelowe, znaczy kogoś się w końcu zaczepiało żeby nie było ale jak już zauważono, chodzi o godziny a nie o efekty. Tak mnie naszło, gdyby raportowano tylko "zgarnięte osoby" np pionier stały 5 dusz miesięcznie, byłoby ciekawiej
Mój rekord był skromniejszy, jakieś 10 czy 11 godzin na ośrodku pionierskim. To liczenie godzin to po prostu kreatywna księgowość. Tu list, tam SMS, tam coś do skrzynki, tutaj wejdę może do takiego Pana, bo on w sumie zawsze tylko rozmawia, a i tak nic nie chce, potem znowu SMS, ale tylko jeśli przejście z terenu na teren zajmie dłużej niż 20 minut - inaczej przecież nie będę marnować SMSa!
Haha... z tym marnowaniem smsa mi się spodobało!
13 godzin czy nawet "tylko"
10 w służbie, to masakra jest! Nie wiem czy bym dała radę kondycyjnie. Nogi by mi już do reszty weszły w d...
Ja się pochwalę swoim rekordem z ośrodka pionierskiego. Nie był to rekord godzinowy (nie pamiętam nawet ile to było godzin), ale był to istny rekord kilometrowy! Coś takiego zdarzyło mi się raz w życiu.
Otóż ośrodek prowadził ambitny młody chłopak (chyba był już wtedy starszym), który na sam początek ośrodka rowerowego zaproponował nam teren "nieco" oddalony od naszego domku w którym stacjonowaliśmy. To były wakacje, upał, jazda na rowerze w pełnym słońcu... i to pod górę! Nasza jazda trwała, trwała, i trwała wieczność! Gdy już dojechaliśmy do tej wioski spojrzałam na licznik - trzasnęliśmy 35 kilometrów!!!
Trochę pogłosiliśmy i czas się zbierać do domu. A tu nad naszymi głowami zbierają się chmury. Nagle jak nie lunie deszcz - ulewa masakryczna! A my w szczerym polu, ujechaliśmy ledwo 5 km, więc przed nami perspektywa jazdy 30 km w deszczu! Maaasakra!
Nie wiem kto nad nami czuwał... aniołowie czy jak?
Bo wyobraźcie sobie, że myśmy w tym deszczu przejechali 20 kilometrów! Było dużo lepiej, bo teraz jechało się z górki - między kałużami oczywiście. Ostatnie 10 km to już był lajcik, bo wyszło słońce i przestał padać deszcz...
A zatem JEDNEGO DNIA machnęłam z mężem na rowerze 70 kilometrów! I to z samymi przygodami.
Wróciliśmy do domku przemoknięci do suchej nitki. Byliśmy jako ostatni, bo załoga braci wyjechała do domu trochę wcześniej niż my (my musieliśmy jeszcze czekać na brata z samochodem, który zabrał ze sobą młodą dziewczynę... po 30 kilometrach jazdy w słońcu ona nam się "pochwaliła", że choruje na arytmię serca i zrobiła się sina).
To tylko cud, że na drugi dzień nie miałam zakwasów i mogłam chodzić
Nie muszę chyba dodawać, że efekty głoszenia w tym dniu były mizerne. Ludzie słuchać nie chcieli; odwiedzin chyba też nie było...
Gdzie tu sens i logika... pytam znów?!
A wiecie co jest najgorsze? Że właśnie na rzecz tych "pustych przebiegów" młodzież zborowa marnuje sobie życie nie kształcąc się i nie zdobywając konkretnego fachu!
Ojciec - starszy - puchnie z dumy, że nie posłał dzieci na studia tylko dał ich w pionierowanie. A te dzieci uczą się w tym pionierowaniu jak kreatywnie marnować czas. Zamiast ten zmarnowany czas przeznaczyć na naukę i coś osiągnąć, to niestety tracą szansę na normalną pracę bezpowrotnie....