Nie wiem gdzie to umieścić więc napisze tu, trochę w temacie dokąd zmierza organizacja. Naszła mnie refleksja. Mój rodzimy zbór miał zawsze opinię bardzo rodzinnego i gorliwego. Było dużo pionierów i głosicieli spędzających mnóstwo czasu w służbie, ludzie poznawali nas już na ulicy. Pionierzy przyjezdni mieszkali w domu (nie mam pojęcia do kogo należał), to był tak zwany dom pionierski, często widywaliśmy się tam na ognisku, grze w siatkówkę czy coś innego, zwykłe towarzyskie spotkania. Za wzór siły i pokory była stawiana sędziwa siostra, która może chodzić tylko w niedziele na zebrania, do służby nie za często może chodzić, a opiekuje się swoim bardzo ciężko chorym synem. Każdy mógł na każdego liczyć, przed zebraniami był zawsze gwar i po zebraniach też, same zebrania były często przedłużane, bo każdy miał tyle do powiedzenia. Jak były zebrania książki, żaden problem przyjść dużo wcześniej (czasem się zdarzało, autobusy, pociągi etc.), po studium rozmowy, na tematy o życiu. O każdym mogłabym napisać coś niezwykłego, każda historia zasługuje na osobną uwagę. Marzenie zboru własna sala, po przejściach przez wynajmowaną bez sanitariów, sali z dojazdami i innych. Marzenia się spełniają, budujemy swoja salę, często słyszeliśmy pochwały jaki to rodzinny zbór, każdy po służbie zaglądał jak idą prace i mógł liczyć na obiad i ciasto (oj dużo osób przytyło), zanosiliśmy sąsiadom. Zawsze było wesoło. A jak były problemy na budowie, to ludzie z terenów przychodzili pytać, czy już udało nam się je rozwiązać, sama często byłam o to pytana. Zbór bez zastrzeżeń, może to tylko moje wrażenie, w końcu byłam wtedy dzieckiem, a później mocno zafascynowana 'prawdą'. Jak to mówią: 'nic nie trwa wiecznie'. Jeszcze przed budową zaczęło się coś psuć, później tylko gorzej. Porobiły się grupki, albo wyło się w grupie, albo samotnie. Trzeba było uważać na każde słowo, cokolwiek nie zrobiło się było za mało. Nikogo nie obchodziło co kto myśli, jak się czuje, tylko za mało cię na zebraniach o ile ktoś zauważył. Za zbór sprzed epoki zmian byłam gotowa oddać życie, a teraz wstydzę się że w ogóle byłam ŚJ. Boli mnie to co dzieje się w organizacji, w zborze jestem od wczesnych lat dzieciństwa i nie zmienię tego, ludzie którzy tam zostali to moi przyjaciele, osoby od których uczyłam się szacunki i postrzegania świata.
Naiwnym jest wierzenie że to zgromadzenie zasieje niepewność?