Świadkowie Jehowy często posługują się fragmentem z Hebrajczyków 10:24,25 ale najczęściej w kontekście nie opuszczania zebrań. Jednak jest tam o wiele ważniejsza myśl: "pobudzać się do MIŁOŚCI i szlachetnych UCZYNKÓW". Program jest tak zbudowany, że w większości ta miłość i szlachetne uczynki to przede wszystkim głoszenie, najlepiej pionierowanie (bo to przecież wyraz miłości), budowa sal królestwa, generalnie bycie na posługach ciała kierowniczego.
W ostatnim czasie kiedy to bardziej przykładam się do uważnego słuchania wykładów na zebraniu czy zgromadzeniach, analizuję wnikliwiej artykuły do studium strażnicy i słucham jakie są komentarza to wierzcie mi coraz trudniej jest mi tego słuchać w kontekście Biblii, która zawiera prawdę i w 90% mówi o okazywaniu miłości Bogu, współwyznawcom i ogólnie bliźniemu. Czy ta miłość zawsze u ŚJ musi sprowadzać się głównie do głoszenia?
Tak, Hebrajczyków 10:24, 25 to jest taki "bat" na tych, którzy opuszczają zebrania. Bo przecie stoi jasno "nie opuszczajcie zebrań...".
I tak sobie żyłam ze zrozumieniem tego wersetu jak CK przykazało - czyli poprzez skupienie się na jego pierwszej części. Ale gdyby się tak zastanowić w jaki sposób zebranie ma mnie pokrzepić... to już są schody...
No bo... zacznijmy od tego, że spotkania w pierwszym wieku nie wyglądały tak jak dzisiejsze zebrania w Ameryce czy w Polsce. Po pierwsze zbory były malutkie, ludzie spotykali się u siebie w domach. A w domu zawsze jest inna atmosfera niż w sali zaprojektowanej na 100 osób. Kolejna sprawa - zapewne spożywano wspólny posiłek. A to bardzo ważne, bo inaczej obcuje się z drugim człowiekiem widząc jego plecy w rzędzie krzeseł, a inaczej z tym, z którym siedzimy/półleżymy przy stole.
Skoro ludzie mieli się pokrzepiać wzajemnie, to zapewne rozmawiali ze sobą na bliskie im tematy. A jak rozmawiali, to nikt się tam nie czuł anonimowo.
Gdyby obecnie zebrania właśnie tak wyglądały, to chyba nie opuściłabym ani jednego z nich!
A jak wyglądają zebrania? Przemówienia, omówienia, pokazy, pieśń, modlitwa.. i do domu! Owszem, ci bardziej towarzyscy mogą zostać po zebraniu żeby chwilę pogadać. Ale to tylko chwila - bo na zebranie (w środku tygodnia) człowiek spieszy się i ledwo zdąża pędząc z pracy, a po zebraniu jest już wieczór, wszyscy zmęczeni i chcą odpocząć w domu. Nawet jak się chce pogadać, to warunków za bardzo nie ma. Bo wokoło krzątają się bracia sprzątający salę - z odkurzaczem, ścierkami itd.
Przy herbacie czy kawie też nie posiedzisz, bo takie wygody są dostępne nie dla wszystkich, ale dla wybranych co mają dostęp do zaplecza kuchennego.
Jest jeszcze inny pomysł: urządzić sprzątanie sali w weekend i się spotkać przy kawie. Sposób dobry i chyba jedyny żeby ludzie mogli się spotkać i pogadać. Ale z własnego doświadczenia wiem, że starsi są różni. Grupa w której jest staszy "z jajem" zaczyna od kawy i ciasta, a kończy sprzątanie kolejną kawą i pozostałymi kawałkami ciasta. Ale ja miałam takiego nadzorcę grupy, który po "odbębnieniu czarnej roboty" wsiadał do samochodu i tyle go widzieli. Żadnej kawy, żadnych pogaduszek, żadnej integracji.
To ja się pytam po co są te sale królestwa wzniesione rękami braci?! Tylko po to żeby Strażnicę omówić, do której każdy ma dostęp w domy na tablecie?
A gdzie to pokrzepianie, gdzie to zachęcanie innych?
Oficjalne wytłumaczenie jest takie, że doznajemy pokrzepienia idąc na zebranie, bo może nas zbudować komentarz podczas studium jakiejś siostry czy brata.
Słusznie - komentarze bywają budujące, ale obecnie komentarzy takich osobistych jest jak na lekarstwo! Zwykle niewiele osób chce i lubi się wychylać, bo czasem za danie komentarza wybiegającego poza Strażnicę można mieć po zebraniu rozmowę z braćmi starszymi. Po co więc robić sobie kłopoty?
Ja czasami miałam tak, że przychodziłam na zebranie zniechęcona i nie zawsze wychodziłam z niego pokrzepiona. Bo ja potrzebowałam pokrzepienia od drugiego człowieka w osobistej rozmowie a nie z mównicy. W końcu doszłam do wniosku, że czy jestem na zebraniu czy nie, to i tak mało kto to zauważa. Owszem, czasem jakaś jednostka zauważyła moją nieobecność i zadzwoniła zapytać co słychać. Ale tylko raz był to starszy ze zboru. W pozostałych przypadkach był to jakiś zborowy "szaraczek".
Co do głoszenia. Smutek mnie bierze, gdy jako główny znak rozpoznawczy prawdziwych chrześcijan nie podaje się miłości, ale właśnie głoszenie. Lub gdy pomiędzy miłością a głoszeniem stawia się znak równości.
Ale jak już mamy brata w zborze, któremu nie musimy głosić, to chyba wypadałoby okazać mu miłość, prawda?! Ale nic z tych rzeczy, bo czas przeznaczany na głoszenie jest NAJWAŻNIEJSZY!
Słowo "miłość" zatraciło więc swój sens.
Tak samo jak słowo "bliźni". Gdy bowiem bliźni jest wykluczony, to nawet nie może liczyć na pomoc medyczną (opieram się tu na opowieści forumowicza, który odszedł ze zboru i nie mógł liczyć na to, że ktoś z rodziny mieszkającej z nim pod jednym dachem kupi mu lekarstwa, gdy leżał chory w łóżku.)
Oczywiście zawsze i wszędzie są JEDNOSTKI, które są bezinteresowanie życzliwe, pomocne, pełne miłości i wiary prawdziwej. Smuci mnie jednak, że stanowią one zaledwie promil w organizacji liczącej 8 milionów ludzi, w organizacji która przedstawia siebie jako prawdziwą religię.
PoProstuJa - wspaniały opis Dziękuję
Cała przyjemność po mojej stronie