Nie wiem jak to było z komunizmem, ale moje lata szkolne to już taki większy luz. Obywatelski mieliśmy z gościem straszny komunista, ogólnie to się go bałam. Ryczał jak byk, wielgaśny, gruby i nie przebierał w słowach.
Pamiętam jak dziś lekcja o światopoglądzie. I tak mówi, mówi ( a zawsze jak mówił patrzył w okno) co i jak wygląda, do czego się tyczy. A później przykłady, żeby zobrazować.
I pada tekst o wyznaniu, odwraca głowę, patrzy swoim przenikliwym wzrokiem na moich największych prześladowców i mówi....każdy ma prawo wierzyć w co mu się podoba, to że ktoś chodzi do kościoła i na religię nie czyni go lepszym. Za jakieś wyzwiska, szarpania taka osoba może iść do Kazika ( komendant komisariatu, twarda ręka ) a ten przyjdzie i bez pytania takie manto spuści że nie będzie jeden z drugim wiedział czy sra czy szcza.
I znów się odwrócił do okna i dalej mówił.
Od tamtej pory miałam spokój, a pana M już się tak nie bałam. Zobaczyłam w nim nie tylko tego surowego nauczyciela, ale przede wszystkim człowieka. Może i w jakimś stopniu mojego "przyjaciela".
U nas mała miejscowość, wszyscy się znali, nieraz głośno się wypowiadał na temat mojej matki i jej poglądów. Oni wręcz między sobą darli koty i to bardzo, dlatego jego słowa i reakcja bardzo mnie zaskoczyły.