Witaj, gościu! Zaloguj się lub Zarejestruj się.

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Autor Wątek: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”  (Przeczytany 25741 razy)

Offline Lebioda

Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
« dnia: 03 Grudzień, 2015, 19:19 »
M: Prosimy o zostawienie tego tematu dla Lebiody, by zachować ciągłość opowiadania. Dyskuję można prowadzić w sąsiednim wątku.

Tak się dziwnie złożyło, że „Moja Przygody z Organizacją”, rozpoczęła się gdy na pozakazowym horyzoncie pamiętnego roku 1950, pojawił się Aleksander Rutkowski. Jeszcze wtedy nie znany mi z prawdziwego imienia i nazwiska, ale ogólnie znanym wszystkim pod pseudonimem „Olek”. Nigdy wtedy, nawet przez myśl mi nie przeszło, że ta postać wyciśnie w moim świadkowskim życiorysie pewnego rodzaju „syndrom Olka”. Ten, mój osobisty syndrom nigdy by nie zaistniał, gdyby w polskiej historii Świadków Jehowy nie było czterolecia jego usługiwania w latach 1962 – 1965 na najwyższym szczeblu kierowniczym tej Organizacji. Nie powstałby również wtedy, gdyby Organizacja uczciwie rozliczyła ten okres ze wszystkimi mankamentami jakie powstały po obydwu stronach barykady. Wstrząs z tamtych lat ma dla mnie znaczenie, ponieważ w tym czasie poważnie zachwiał się mój entuzjazm do Organizacji, pomimo że wszystkie dane z tego okresu, jeszcze nie były w moim zasięgu wiedzy.

Gdyby nie Internet i to wirtualne spotkanie z exsami, wszystko byłoby poza moją świadomością. Dzięki zbiegowi tych okoliczności i po odpowiednim skonfrontowaniu z odpowiednimi dokumentami, mogę się już pokusić na pewną ocenę. Dużo osobistej wiedzy i odpowiednich dokumentów, swoją inwencją i dociekliwością dostarczył nieoceniony Gedeon. To Gedeon zainicjował, a powiem nawet, że sprowokował mnie do publicznej polemiki na okoliczność kontrowersyjnej postaci jakim był, jest, i pewnie pozostanie Aleksander Rutkowski – „Olek”.

Przy okazji wgłębiania się w tamten okres, udało nam się wydobyć z otchłani skazanych przez Organizację na zapomnienie wielu postaci „olkopodobnych”. Szkoda, że nie wszystkich i nad tym osobiście boleje czego w odpowiednich zapisach daję temu wyraz. Poniżej postaram się umieścić wszelkie moje dociekania związane z poszukiwaniem wszystkich tych brakujących ogniw, które poginęły po drodze z niefrasobliwości Organizacji, ale jeszcze gorzej, jeżeli z zamierzonego działania. Czytający te zapisy powinien sobie zdawać sprawę, że nie będą to odpowiedzi na pytania. Będą to tylko próby szukania odpowiedzi na powstające pytania. Jak czytający sam się przekona, odpowiedzi może być kilka, ale która jest prawdziwa i czy jest prawdziwa którakolwiek?

Cała poniższa praca jakiej się podjąłem obejmuje najbardziej kontrowersyjny okres nieznany i niewyjaśniony. Mam wrażenie, że celowo zagmatwany przed świadkowską populacją -szczególnie polską. Jest to okres lat 1956 do 1966 ub. wieku, a który w rzeczywistości jest dalszym ciągiem „Mojej Przygody z Organizacją”. Jeżeli w części pierwszej byłem uczestnikiem ciałem i duchem tych „przygód”, to już w tej drugiej części, jestem obecny tylko „ciałem”, a duchem próbuję tylko objąć to, czego ciałem już nie doświadczyłem. Postać „Olka”, która jest w tytule tej pracy, nie ma być głównym wątkiem, ale zawsze będzie w tle, ponieważ nałożenie embarga przez Organizację, bardziej tę postać eksponuje.

Wszystkie zapisy starałem się ułożyć w miarę chronologicznie tak jak powstawały, co było związane z materiałem jaki wpadał w moje ręce. Na początku było tego ubogo, lecz w miarę upływu czasu, w większości dzięki Gedeonowi, tę wiedzę można było poszerzać i tak powstawały następne spojrzenia, chociaż problem pozostał ten sam. Do końca nie wiem, która wersja wydarzeń jest bliższa prawdzie. Pomimo włożonej pracy, dociekań i karkołomnej spekulacji, nie doszedłem do ostatecznego przekonania, że z czystym sumieniem mogę podnieść kamień i nim rzucić. Nie wiem czy ten mój wkład komukolwiek się jeszcze na coś przyda, ale byłbym usatysfakcjonowany, gdyby sprowokował chociażby tylko do myślenie, a może… .

CDN
« Ostatnia zmiana: 03 Grudzień, 2015, 20:26 wysłana przez M »


Offline Lebioda

Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
« Odpowiedź #1 dnia: 06 Grudzień, 2015, 05:29 »

Brooklyński Rocznik Świadków Jehowy z 1994 r. zamieścił bardzo enigmatyczną wzmiankę o tym co w połowie lat 60-tych ub. wieku działo się w Polskiej Organizacji rządzonej przez Samego Jehowę.

„W roku 1961 chyba im się już wydawało, że są bliskie sukcesu. Obietnicą większej swobody zdołały nakłonić 15 słabych duchowo braci do podpisania wniosku o zarejestrowanie wyznania, które miało działać niezależnie od międzynarodowej społeczności Świadków Jehowy. Ale ogół braci nie poparł tych starań. Dwa lata później władze dały odpowiedź odmowną. Przeciwnicy użyli innego fortelu. Zaczęli szukać osób „wpływowych”, wobec których dałoby się zastosować szantaż. Znowu mogło się wydawać, że odnieśli sukces. Znaleźli brata zajmującego czołową, odpowiedzialną pozycję, który naruszył chrześcijańskie mierniki moralności. Słudzy wyznaczeni do wyjaśnienia zarzutów ciążących na tym nadzorcy zostali nagle uwięzieni, a on sam zniszczył kompromitujące go dokumenty. Wówczas inni bracia zaczęli otrzymywać listy wysyłane rzekomo przez przyjaciół, w których usiłowano zdyskredytować osoby cieszące się ogólnym szacunkiem, a wybielano błądzącego, albo na odwrót. Rzecz zrozumiała, że powstało trochę zamieszania, a właśnie o to chodziło władzom" 

Dla nie wtajemniczonych wyjaśniam, że 1961 rok, był już kolejnym jedenastym rokiem objętym całkowitym zakazem działalności Swiadków Jehowy w Polsce. Pomimo tych dolegliwości, Organizacja pracowała w podziemiu, może było to tylko na pół gwizdka, ale jednak. Na czele tych niżej położonych struktur organizacyjnych, stał Komitet Krajowy. Mniej więcej od 1956 roku, ster nad tym komitetem pełnił Wilhelm Scheider były wieloletni prezes. Pomimo skazania go w 1951 na dożywotnie więzienie, na skutek tego znamiennego roku 1956-tego, prezes wraz z innymi działaczami został zwolniony. Ponieważ po tym roku Organizacja w dalszym ciągu nie otrzymała statusu prawnego, na czym szczególnie ówczesnej władzy kierowniczej tak bardzo nie zależało, bo jak się wtedy mówiło - nie głębiej, ale tylko sztych pod ziemią nam zupełnie wystarczy. Dla władz PRL-u nie było zbyt odkrywczym, kto stoi, lub może stać na czele. Wiosną (kwiecień) 1960 roku został ponownie aresztowany W. Scheider, a w późniejszym czasie również Edward Kwiatosz. Dla władz PRL, nie było tajemnicą, że to ci dwaj w całej rozciągłości stoją na czele. Organizacja nie była w ciemię bita, żeby w takich okolicznościach została pozbawiona kierownictwa. Z góry przewidziano manewr władzy, więc postanowiono wytypować w porozumieniu z Brooklynem komitety, które będą w razie potrzeby wchodzić na miejsce, gdyby poprzedni komitet został aresztowany. Sęk w tym, że od roku 1961 do roku 1964 nie ma jasności, kto zastępował poprzednio aresztowanych prezesów. Według kolejności, najpierw powinien przejąć zwierzchnictwo niejaki Stawski Roman vel „Roman”, a gdyby tego aresztowano, powinien przejąć kierownictwo Rutkowski Aleksander vel „Olek”. Jaki spotkał los „Romana”, przynajmniej mnie nie jest znany. Raz tylko znalazłem wzmiankę (Rocznik), że brat Roman organizował życie więzienne, ale z tej enigmatycznej wzmianki nie wynika czy było to w wiezieniu jako współ więzień, czy organizował to z wolnej stopy dla przebywających w więzieniu. Takie niejasne wzmianki w WTS-owskich tekstach, to normalka i nie raz przychodzi się głowić, o czym autor pisze. Celowo przytoczyłem na wstępie w/w tekst z Rocznika, jako próbkę, która ma uchodzić za wiarygodne źródło informacji. Nikomu, z wyjątkiem zaledwie kilu osobom, znane jest to o czym, lub o kim traktuje ten powyższy zapis.

O „Romanie” i „Olku” już wspomniałem w różnych poprzednich moich tekstach, wspominałem też o innych nazwiskach i pseudonimach i przyjdzie nam jeszcze do nich wracać w kontekście pisania o głównym bohaterze, którym był „Olek”. Przyczyn, dla których chcę poświęci ten tekst, temu „bohaterowi” jest kilka. Po pierwsze –„Olka” znałem osobiście i utrwalił się u mnie bardzo sympatyczny jego wizerunek, zresztą nie tylko u mnie, ale u wielu, którzy go poznali. Po drugie –jego kariera zaprowadziła go na najwyższe wyżyny Organizacji w Polsce. Po trzecie –przez swoich najbliższych  w spół braci został oskarżonym o zdradę, współpracę z SB, a nawet o przyczynienie się do śmierci jednego współbrata przy przekraczaniu granicy z ZSRR. Po czwarte –już nie żyje i nic nie może powiedzieć na swoją obronę. Właśnie dlatego będziemy się zmagać z informacją i dezinformacją co działo się w latach 1961 -1965 na najwyższym szczeblu zarządzania w Organizacji w Polsce.

CDN




Offline Lebioda

Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
« Odpowiedź #2 dnia: 08 Grudzień, 2015, 05:54 »
Prowokacje Gedeona

Zanim dam się Gedeonowi sprowokować, kilka refleksji na temat scenerii w jakiej przyszło nam się w tamtym czasie poruszać.

Przedłużający się okres zakazu coraz bardziej dawał się we znaki działającym w głębokiej konspiracji. Oczekiwany dzień gniewu Bożego, inaczej mówiąc Armagedon, zdecydowanie się opóźniał. W umysłach nawet najbardziej oddanych Jehowie i Jego dziełu, musiało następować pewne przewartościowanie. Powoli następowało rozwarstwianie dotychczasowej nieugiętej postawy wobec władzy państwowej. W kręgach zbliżonych do władz zarządzających Organizacją, zaznaczyła się dość wyraźna linia podziału, na radykałów i postępowców. Nasz dylemat polega na tym, że nie posiadamy dostatecznej wiedzy o tym co tam działo się naprawdę, a te informacje, które pochodzą z WTS-u są tendencyjne, wyraźnie gloryfikują swoich, a bezpardonowo przedstawiają przeciwników jako wrogów. Bardzo dużo wiedzy powinna wnieść publikacja autorstwa Michała Bojanowskiego jako, że autor doskonale znał tamten okres, oraz był zaprzyjaźnionym współpracownikiem „Olka”. Tymczasem to właśnie ta publikacja wprowadza uważnego czytelnika w zakłopotanie. Jest tam wiele zdań niedopowiedzianych do końca, nie jasno sformułowanych, sformułowanych oskarżeń, domysłów bez żadnych konkretnych dowodów, a nawet normalnych pomówień. Czytający ma chwilami wrażenie jakoby autor, to o czym pisze znał z drugiej, albo i trzeciej. Tak rzetelny i rzeczowo opisujący historie Świadków Jehowy, nieoceniony w tej dziedzinie Julian Grzesik, czasem daje wiarę tym opisom, w prawdzie z zastrzeżeniem, że WTS powinno przedstawić na to dowody, ale słowo zostało napisane. Jak dotąd nie ukazały się żadne przekazy dysydenckie, które równoważyłyby się wzajemnie. Trudno nawet przypuszczać, że takie opracowania w ogóle istnieją. Na dzień dzisiejszy mamy tylko to, co mamy.

Pomimo tego, nie jesteśmy pozbawieni tak zupełnie innych źródeł. Paradoksalnie, o wiele więcej o tym, jak funkcjonowały w tym czasie struktury Organizacji, dowiadujemy się z operacyjnych opracowań MO pochodzących z donosów z dość mocno zakonspirowanego tajnego współpracownika pracującego pod pseudonimem „kłos”. „Dzięki” bardzo szczegółowym opracowaniom por. MO Henryka Króla, mamy wgląd w działalność konspiracyjną na styku Okręg – Komitet Krajowy. Bardzo przydatne, są też opracowania pochodzące z IPN-u, np. Najdłuższa konspiracja PRL w opracowaniu Jerzego Rzędowskiego. Może już nie na tym szczeblu, ale uchylające rąbki tajemnicy, na tym poziomie, posiadamy b. ciekawą prywatną korespondencję – ja nazwałem na tutejszą potrzebę, „list X”.

Mając na uwadze tak obszerny, ale też dezinformacyjny materiał do porównania, jest bardzo łatwo wpaść w logiczną pułapkę. Postanowiłem, że nie będzie to jedno opracowanie na podstawie zebranych dokumentów, ale będzie to kilka odrębnych opracowań z uwzględnieniem kolejnych dostępnych mi dokumentów. Dlatego czytający musi się uzbroić w cierpliwość, aby zapoznać się z każdą możliwością i ostatecznie odpowiedzieć sobie na pytanie: czy „Olek” był zdrajcą, bo ja takiej odpowiedzi nie dam, tym bardziej, że w dalszym ciągu moje wspomnienia o nim, nie pozwalają mi, abym rzucił w niego „kamieniem”. Acha! Jeszcze jedna bardzo ważna wiadomość, nie znaleziono w archiwach IPN-u, najmniejszej wzmianki o tym, że Olek był t. w. Ten brak stawia nas w innej jakości rzeczywistej, albo wprowadza nas na inną ścieżkę, po której należałoby się przejść.

To wszystko co poniżej piszę jest próbą i tylko próbą wyjaśnienia tego kim Olek był, lub okazał się być w ostatnich lata jego życia. Zmarł na nowotwór wkrótce po „Komitecie Sądowniczy”, wyrzuconym poza Organizację wraz z rzuconymi kamieniami na jego głowę. Podkreśliłem to ostatnie zdanie, ponieważ uważam, że człowiek w obliczu takiego własnego dramatu, miał powód, aby przyznać się do zarzucanych mu czynów i mieć chociażby nadzieję wybaczenia jeżeli już nie przez ludzi, to przynajmniej prze Jehowę, któremu przecież służył. Nic takiego się nie stało. Czyżby wciągu tak krótkiego czasu jego mózg został doszczętnie wyprany z wszelkich ludzkich odruchów? A może poznając Organizację z tak wysokiego szczebla, wyzbył się wszelkich złudzeń co do wyznawanych dotąd przez siebie wartości? A może to on, jak kamienowany Szczepan, mówił cicho: -Boże odpuść im winy, bo nie wiedzą co czynią? Zanim schyliłbym się po kamień, zastanowiłbym się dlaczego ten zdrajca, współpracujący ze służbami specjalnymi i KGB, mający krew na swoich rękach, przyjął werdykt Wiesbaden z pokorą. Mając przecież za sobą tak potężnych mocodawców, mógł zainicjować poważną „zadymę”. Co go powstrzymywało?


Olka poznałem bardzo wcześnie, gdy tylko organizacja po wstrząsie z 3-go lipca 1950 roku, zaczęła krzepnąć w tej nowej rzeczywistości. Nie pamiętam dokładnie, czy ja odebrałem go od brata Janka, czy przyjechali razem do mnie, w każdym razie tak mniej więcej ta znajomość się zaczęła. Jego przybycie na nasz tern w charakterze Sługi Obwodu, wprowadziło tu nowe swobodniejsze stosunki między społecznością w Zborach. Dotychczasowy dryl, jaki był narzucany z góry przez jego poprzedników, teraz stawał się bardziej luźny, zaniechano dotąd obowiązującej sztywności, a zwłaszcza wśród tej młodszej populacji męsko damskiej. Nie było już potrzeba zdawać ścisłego sprawozdania, gdy przypadkowo młody brat przebywał razem z młodą siostrą i jeszcze coś bardzo ważnego, odtąd przestał obowiązywać temat tabu, jakim było mówienie o ewentualnych nowych związkach małżeńskich wśród wolnych braci i sióstr. Dotąd temat ten był tak reglamentowany, że mówiło się półgębkiem i to tylko w gronie braci ugruntowanych. Jeżeli już poruszyłem ten temat, to należy dopowiedzieć, że do tego okresu, chęć pobrania się młodych, a starszych tym bardziej, traktowano prawie jak grzeszników, a przynajmniej taką wieść nie powinno się rozpowszechniać, jako niebudującą. Zawiązana nowa para małżeńska była traktowana, jako myśląca tylko o sobie dla zaspokojenie swojej chuci, a zaniedbująca sprawy Królestwa Bożego.

Zaistniało zaufanie, którego przedtem nie było. Olek miał respekt wśród sług Zborów, ale był bardzo lubiany przez wszystkich młodych i starszych. Wyjątkowo umiał wszystkich sobie zjednywać, ponieważ potrafił z każdym rozmawiać, wczuwał się w jego wnętrze. Każdy, kto z nim rozmawiał, był bardzo pokrzepiony. O nikim nie miał złego zdania, nawet wtedy, gdy ten ktoś nie wywiązał się należycie z powierzonego, czy powziętego zadania. W takiej sytuacji mówił, że błędy popełnia tylko człowiek, który też może je naprawić, i najczęściej naprawiał. Też byłem przez niego strofowany. Gdy zakończył posługiwanie i dostał nowy przydział, odjeżdżał jak ap. Paweł żegnany w spazmach płaczu, przez starszyznę Efeską. Osobiście go lubiłem jak wszyscy, często przebywał w moim rodzinnym domu, także nocował. To z jego przyczyny włączyłem się do pełno czasowej pracy w Organizacji. Razem z nim odwiedzałem wszystkie zbory w tym obwodzie -nie wiem dlaczego, ale też darzył mnie sympatią i przede wszystkim zaufaniem, co mnie dowartościowywało. Był ode mnie starszy o około dwa lata, też był poszukiwany przez władze, prawdopodobnie za uchylanie się od wojska. Lubił się otaczać siostrami, z którymi często odbywał dłuższe podróże, czasem przywoził też swoją żonę. Takim go zapamiętałem i takim pozostał w mojej pamięci. Po opuszczeniu naszego obwodu, już nigdy nasze drogi się nie skrzyżowały, ale gdy zostałem Sługą Obwodu, zawsze trafiałem na jego ślady, które po sobie zostawiał.

O tym, że jakieś bliżej niesprecyzowane pogłoski lokowały go w pobliżu wierzchołka Organizacji, słyszałem jakby odbitym dalekim echem, jeszcze przed moim aresztowaniem. To mnie nie dziwiło, bo z jego elokwencją i błyskotliwością, nie było to nie możliwe. Przez ponad dwa lata z wiadomej przyczyny, zostałem wyłączony od wszelkich tego typu „nowinek”.

Gdy po 17 maja 1957 roku byłem już w domu, zaczęły do mnie docierać jakieś zabłąkane wieści o Olku, ale nie w kontekście negatywnym, raczej były to wiadomości, dla samych wiadomości, ponieważ był tu po prostu znany, mile wspominany i nic więcej. W tym samym czasie, gdzieś ktoś bąkną coś o niejakim Jakubie bez dodania słowa >brat<, ale jak sobie przypominam, nikt nie łączył tych dwóch imion w jakąś bliżej niesprecyzowaną całość i z konkretną sprawą. Takie ni to, ni owo. Ale następne pogłoski, były już zdecydowanie negatywne – o Jakubie oczywiście.

Nie wiem, czy ten Jakub jest tym samym Jakubem, o którym już pisałem, jako o bracie Jakubie, bo tych dwóch Jakubów nigdy nie udało mi się połączyć, czy rozdzielić. Nazwisko (Stanisław czy Wiesław, Rejdych ), które jest mi znane teraz, tak, czy inaczej nic dla mnie nie wnosi. O Jakubie i konkurencyjnej organizacji w postaci >Komitetu Dwunastu<, mówiło się już w miarę szeroko, ale miało to być swego rodzaju ostrzeżenie i pewnego rodzaju instrukcją jak się nie dać wciągnąć, nie przyjmować „Strażnicy”, czy innej literatury stamtąd przychodzącej. Strażnicy jako takiej nigdy nikt mi nie dał, ani też nawet przynajmniej jednego egzemplarza nie widziałem, natomiast około roku 1961 lub nieco później, otrzymałem dwa lub trzy listy na mój adres pocztowy, pochodzące od >Komitetu Dwunastu<. W treści było napisane, cytuje z pamięci, że jest to prawdziwa organizacja Świadków Jehowy, że tylko z >Komitetem Dwunastu< Jehowa poprowadzi nas do zwycięstwa, takie kiciuś bajduś i mam czekać na dalsze instrukcje. Nie wiem skąd te listy były nadane, nie było też żadnego adresu zwrotnego, a szkoda, bo ja już byłem na takim etapie mojej świadomości, że chciałem bliżej poznać ten twór bezpośrednio od źródła. Jeżeli o Jakubie i komitecie mówiono dość wyraźnie negatywnie, to nigdy w tym kontekście nie pojawiało się imię Olek. To, co się działo w latach 1961/1965, było już poza moim zasięgiem, a jeżeli cokolwiek dotarło, to było pozbawione wyrazistości, ponieważ wtedy byłem już tylko na peryferiach organizacji.

Osobiście jestem bardzo zainteresowany postacią Olka R., dla samej mojej ciekawości, bo jak można wywnioskować na podstawie tego, co pisałem powyżej, moje relacje z nim były raczej ciepłe, a nawet powiedziałbym przyjacielskie. Proszę się, zatem nie dziwić, że rzucenie przeze mnie w niego kamieniem jak nieśmiało sugeruje mi Gedeon, bez rzetelnej wiedzy na jego temat, jeszcze na tym etapie nie wchodzi w rachubę.

CDN



Offline Lebioda

Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
« Odpowiedź #3 dnia: 15 Grudzień, 2015, 18:43 »
Dochodzenie do prawdziwych wydarzeń związanych z Aleksandrem Rutkowskim jest bardzo zawiłe i na podstawie obecnych materiałów wiedzy jaką posiadamy, nie jesteśmy wstanie jednoznacznie określić jaką rzeczywistą rolę pełnił. W dalszym ciągu nie wiemy jakie oblicze mu przypisać. Wydarzenia wokół, których był obecny, mogą stawiać go jako zdrajcę i jednocześnie ofiarę. Jak trudno jest go sklasyfikować, niech świadczą poniższe dywagacje powstałe wskutek dociekań Gedeona. Gdy rozpoczynaliśmy te dociekania na przełomie 2011/2012 roku, nasza wiedza była nie wielka, a moja właściwie żadna. W roku 2015 wiemy już nieco więcej. Wróćmy jednak do początków, aby pokazać jak trudno jest chodzić po lesie w nocy i we mgle.

Co chciałby wiedzieć Gedeon

                    >„Lebioda, przedstawiłem wersję odnośnie Olka taką jaka była mi znana, czy to są opisy "około WTS-sowskie", na pewno zdecydowanie NIE. Piszesz "wiele mnie z nim łączyło", myślę, że z zapartym tchem zapoznałbym się z Twoim opisem co Łączyło Ciebie z Olkiem, może znasz fakty które pozwolą na Jego rehabilitację. Wiem Tylko tyle, że w IPNie jest mało dokumentów na temat Olka. Myślę, że wspólnymi siłami napiszemy prawdziwą historię społeczności BPŚ vel ŚJ w Polsce, a historię Chrześcijańskiego Zboru ŚJ niech pisze WTS. Lebiodo pisz.  ”<

No to piszę!

Moje zdanie O „Olku” R. starałem się przedstawić w poprzednich postach, na podstawie tych materiałów, które pochodzą od Ciebie. Materiały pochodzące z IPN, o których piszesz nie są mi znane, więc trudno jest mi się do nich odnieść. Ja nie mam pretensji do autorów, którzy drążą sprawę „Olka”, i nie określam ich „około WTS-owskich”, mam tylko na myśli, że materiały z, których korzystali, w większości to przekazy nie przychylne „Olkowi”, lub pod takim wpływem go widzące. Nie neguję też tego, że „Olek „ „zdrajcą” był naprawdę. Ja tylko ustosunkowuje się do tych znanych mi „dowodów”, które go osądzają, ale nie można twierdzić, że „on zdradził, bo on o tym wiedział”. Tego rodzajami „dowodami” obciążano przed sądami w PRL i na podstawie „takich dowodów” skazywano w tamtych latach kierownictwo Organizacji Św. J. za czynne szpiegostwo na rzecz imperialistycznego USA i to nam się nie podobało i to krytykujemy. Nie chciałbym, aby takie pochodzące z „przypuszczenia dowody” były jedynym dowodem służącym do oskarżenia. Ubolewam nad tym, że brak jakichkolwiek wypowiedzi z tej drugiej strony zamknie sprawę na zawsze i nie dowiemy się nigdy prawdy nie tylko Olku, ale w ogóle o wydarzeniach z tego okresu, jak też przypuszczam i o reformatorskich kierunkach powstałych „komitetów”. Czy my potrafilibyśmy coś w tej sprawie zrobić więcej? Gdyby cała zawartość IPN-u  była znana, można by się pokusić, z tym jednak zastrzeżeniem, że i te dokumenty tam zebrane, też powinny być z weryfikowane na ile mogłyby być przydatne.

Gedeon napisał:

              > „Zastanawia mnie Lebiodo czy w tych dosyć kontrowersyjnych kontaktach Olka z siostrami, czyli "kobitkami" nie było czegoś zakulisowego. Wyobraź sobie siebie na jego miejscu i spróbuj takiego zachowania, kiedy sam pisałeś, że dryl organizacyjny nawet nie pozwalał na ożenek a co dopiero na luźną znajomość. Każdy pomniejszy zostałby natychmiast wykluczony, dlaczego ta zasada nie dotyczyła Olka. ??  Myślę, że należy wejść jeszcze głębiej w psychikę Olkową bo tam pewnie leży klucz jego zachowania. Piszesz, że zachowywał się swobodnie, prawie wyzywająco-prowokacyjnie czy to była gra czy kamuflaż. Lebiodo jak możesz to wejdź głębiej w jego psychikę, bo teraz piszesz o zjawiskach i zachowaniach ale co mówiła jego twarz, jego zmysły, czy był zachowawczy, czujny, czy raczej beztroski.”<

Gdybym chciał go scharakteryzować, byłaby to postać pozytywnie zróżnicowana, bo wszystkiego jest, a raczej było w nim po trosze. Mówił to, co chciał powiedzieć i komu, ale nie mówił też, czego nie chciał powiedzieć, dlatego znałem jego prawdziwe nazwisko i panieńskie jego żony, ale nie znam jego zaangażowania w Organizacji do 3 lipca 1950 roku.  Można by podejrzewać jakąś niespójność i brak konsekwencji. Takiego wniosku bym jednak nie wyciągał, bo cóż po ponad pół wieku można sobie przypomnieć? Może mówił, ale ja sobie tego nie przypominam, może to komuś opowiadał, ale mnie przy tym nie było, a może po prostu nie było powodu, aby o tym rozmawiać. Trzeba też brać pod uwagę, w jakim niebezpiecznym okresie te wydarzenia miały miejsce. Biała plama tego jego okresu mnie dzisiaj intryguje, ale wtedy widziałem to zupełnie inaczej. Dewizą tamtego czasu było: „mniej wiesz, mniej powiesz”. Każdy przeżyty dzień na wolności, był zapisywany, jako sukces, każdy następny był pod znakiem zapytania, dlatego każde nałożone embargo na niepotrzebną wiedzę było zaletą, a nie wadą i myśmy wszyscy potrafili to doceniać.

              >(…) czy w tych dosyć kontrowersyjnych kontaktach Olka z siostrami, czyli "kobitkami" nie było czegoś zakulisowego?.<

Pewnie tak, tylko warunek, co pod wyrażeniem „zakulisowy”, należałoby podstawić, ale ja wiem, o jakie „kulisy” pyta gedeon. Powiem to tak. –Zbór, do, którego należałem znajdował się centrum Olkowego Obwodu, tu była dobra komunikacja kolejowa i autobusowa, więc tu koncentrowało się centrum „zarządzania”. Tu przyjeżdżał na teren obwodu, jak też i odjeżdżał. Tu była przywożona wszelka literatura i tu była rozdzielana i odwożona do poszczególnych Zborów. Jakby nie było wszelkie kontakty z Olkiem tu się koncentrowały. Jak już to opisałem, wszelki kontakty z „kobitkami”, tu się kończyły, a czasem zaczynały, a wiec były jakoby w biegu. Żeby zaliczyć jakieś „kulisy”, praktycznie było nieprawdopodobne, nawet, gdy doszło do noclegu, też takich „kulisów” zaliczyć się nie dało ze względu na rozmieszczenie pokoi. Nie będę w chodził w szczegóły pokojowej topografii, proszę mi wierzyć na słowo. Czy podczas podróży dochodziło do jakichkolwiek „złych dotyków”? Nie wiem. Czy poza terenem Obwodu takie „kulisy” byłe możliwe? Nie wiem. Na terenie Obwodu „kulisy” nie wchodziły w rachubę z tego prostego względu, że owe „kobitki” poza wyżej wymienione miejsce, nie wyjeżdżał. Z noclegów w hotelach nie mógł korzystać ze względów bezpieczeństwa, tym bardziej, że nie posiadał ważnego dowodu osobistego.

               >”Wyobraź sobie siebie na jego miejscu i spróbuj takiego zachowania, kiedy sam pisałeś, że dryl organizacyjny nawet nie pozwalał na ożenek a co dopiero na luźną znajomość. Każdy pomniejszy zostałby natychmiast wykluczony, dlaczego ta zasada nie dotyczyła Olka.??”<

Ja nie muszę sobie wyobrażać, ja wiem jak by to dla mnie się skończyło. W najlepszym przydatku, dość poważną reprymendą. Dlaczego ta zasada nie dotyczyła Olka? Kłania tu się staropolskie przysłowie: -„co wolno wojewodzie…”, zresztą istniał w tedy pewien niepisany podział między starymi sługami z przed 3-go lipca 1950 roku i tymi z naboru po tej dacie. Do tych drugich należałem również ja. Była to taka niepisana druga kategoria, której mniej było wolno. Olek należał do tej pierwszej kategorii sług wyżej postawionych osobistości w hierarchii Organizacji, a tam panowały już nieco inne „zasady”, bardzo pilnie strzeżone przed tymi spoza „wojewodzian”, Olek nie był w tych „zasadach” odosobniony. Olek tylko został nagłośniony, bo padł ofiarą nie z powodu tych przysłowiowych „kobitek”, ale swojej niesubordynacji. Przecież o tych tzw. „kobitkach” wiedział również W. Scheider. Nie było przeszkody gdy został awansowany do Sługi Kraju na pewno z jego rekomendacji. Wtedy ten jego „przypadek” nikomu nie przeszkadzał. Ten atut wykorzystano dopiero, gdy chciano go się pozbyć z Organizacji.

Wożenie się ze siostrami przez wyżej postawionych w hierarchii sług, przynajmniej w tamtym czasie, było powszechne i nikt z tego powodu szat nie rozdzierał, uzasadniano to dobrem i bezpieczeństwem tych sług. Czy słusznie? Możemy to osądzać dzisiaj na zimno przy podanej przez atrakcyjną pionierkę -aromatycznej filiżance kawy, siedząc w wygodnych głębokich fotelach, i wymyślać inne sposoby działania, wtedy każda taka „zasada”, a może nawet więcej niż „zasada” była dobra, jeżeli przynosiła dobre skutki. Pionierka z atrakcyjnymi walorami i pewną dozą inteligencji zawsze była odpowiednio dostrzeżona i zagospodarowana prze Okręg. Oczywiście piszę umownie „okręg”, bo dalej moja wiedza nie sięgała.

Te siostry, czy kobitki, jak kto woli, często służyły jak kobiety Bonda, były zasłoną dymną lub przechodziły tam gdzie przejścia nie było. One były oddane Organizacji może bardziej niż niejeden brat. Miały jeszcze jeden bardzo ważny walor, nie były poszukiwane przez milicje, miały prawdziwe dowody tożsamości, z tego powodu, za nimi kryli się ci znakomici, wysoko moralni i odważni słudzy, a one służyły za ich osobistych usłużnych tragarzy niosący za nimi trefny towar, dlatego zwanie ich „kobitkami”, dla mnie ma to raczej wydźwięk pejoratywny. Ja nie ośmielam się wyciągać daleko idących „zakulisowych” wniosków i jestem daleki od doszukiwania się jakiegokolwiek podtekstu. Znając jednak życie, zawsze jakieś „kulisy” mogły się zdarzyć, i na pewno się zdarzały, to wcale nie zależnie czy to byłby brat Olek, czy ktokolwiek inny z tej kategorii braci sług. Jeżeli nawet, to ulegli normalnemu prawu przyrody, jakim obdzielił Jahwe wszystkie swoje stworzenia.

              > „Myślę, że należy wejść jeszcze głębiej w psychikę Olkową, bo tam pewnie leży klucz jego zachowania. Piszesz, że zachowywał się swobodnie, prawie wyzywająco-prowokacyjnie czy to była gra czy kamuflaż. Lebiodo jak możesz to wejdź głębiej w jego psychikę, bo teraz piszesz o zjawiskach i zachowaniach, ale co mówiła jego twarz, jego zmysły, czy był zachowawczy, czujny, czy raczej beztroski.” <

Psychika na pewno jest bardzo ważnym czynnikiem zachowania każdego osobnika, z tym, że dla każdej jednostki będzie inna. Każdy osobnik w takiej samej sytuacji będzie zachowywał się inaczej, bo to zależy od jego własnych wrodzonych i nabytych cech osobistych. Jego swobodne zachowania się w miejscach publicznych, były jak mniemam, pewnym kamuflażem w celu odwrócenia uwagi, jako podejrzanego. Jego sylwetka i ubiór zawsze zwracała uwagę i wyróżniał się w tłumie. Taka postać przybierająca cichego i wystraszonego osobnika, była kąskiem dla tajniaków, których zawsze było pełno wszędzie, a zwłaszcza w miejscach publicznych, a w środkach komunikacji, szczególnie. Pewność siebie w tych okolicznościach, nie musiała, ale mogła zmylić czujność przeciwnika. Używano różnych kamuflaży. W dużej mierze wielu sług takim kamuflażom się poddawało. Innego kamuflażu używano w mięście, innego na wsi. Innego używali starsi, innego młodsi. Na wsi można było udawać nieogolonego rolnika z workiem pod pachą, w mieście i w środkach komunikacji, można było z dobrym skutkiem udawać ubowca z przewieszoną przez ramię raportówką. Niektórzy po prostu nawiązywali rozmowę z milicjantem. Ta metoda była bardzo skuteczna i odwracająca uwagę, pod warunkiem, że taki brat miał do tego odpowiednią predyspozycję do nawiązania dialogu. Młodzi udawali członów ZMP w głośnej rozmowie między sobą o wyższości socjalizmu nad kapitalizmem, lub niestety… zakochanych też.

Olek początku lat pięćdziesiątych, na pewno nie był tym Olkiem w latach sześćdziesiątych. Ja też zmieniłem się prawie nie do poznania w tym samym okresie. Ten sam Lebioda na początku lat pięćdziesiątych, potulny i uległy, przyjmujący każde słowo z ust brata sługi, jak głos samego Jehowy, początkiem lat sześćdziesiątych staje się ościeniem, a na przełomie lat 60/70 potrafił się zdobyć na gest Kozakiewicza. Pewne nabyte cechy nawet zewnętrzne, ale i wewnętrzne w ciągu upływającego czasu, robią już zupełnie innego człowieka. Nawet byłoby to dziwne gdyby było inaczej, dlatego wizerunek Olka z lat 60-tych nie może odpowiadać Olkowi, którego ja opisuje o dziesięć lat wcześniej. Na pewno nabyte cechy na najwyższym szczeblu zarządzania, poczyniły też zmiany w jego psychice, dodały pewności, zmieniły osobowość. Co ja mogę powiedzieć o jego wyrazie twarzy? Proszę mi wybaczyć, ale po ponad pół wieku nie jestem wstanie opisać czegokolwiek. To są tak drobiazgowe szczegóły, że cokolwiek bym chciał napisać, nie odpowiadałoby rzeczywistości. To samo dotyczy jego zachowań w tych okolicznościach. Moim zdaniem, dużo więcej można by powiedzieć o nim samym i o jego wnętrzu, gdybyśmy znali przebieg jego rozprawy przed komitetem. Tymczasem znamy tylko, co było zarzutem w jego sprawie i werdykt.

CDN


Offline Lebioda

Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
« Odpowiedź #4 dnia: 17 Grudzień, 2015, 04:45 »
Faktem jest, że postać Olka jest postrzegana dość kontrowersyjnie i przejście w tej sprawie do porządku, byłoby schowaniem głowy w piasek. Na tym forum tylko Gedeon i Lebioda ( a przypuszczam, że jeszcze kilku nie zdecydowanych się ujawnić), znali go osobiście, chociaż były to dwa różne podejścia. Dlatego te zainteresowania biegły jakby obok siebie o różnym wymiarze gatunkowym. Niema w tym nic nadzwyczajnego, że to co powyżej wynika z naszej polemiki, to tylko uściślenie pewnych obiegowych „prawd”, co spowodowało, zainteresowanie się samego Juliana Grzesika. Oto jego spostrzeżenie:

                 > „Sprawa Olka Rutkowskiego bardzo mnie zaintrygowała, szczególnie fakty które podał Lebioda. W związku z ta sprawą wykonałem parę telefonów i przeprowadziłem wiele ciekawych rozmów z osobami które znały Olka Rutkowskiego. Jedno jest pewne z charakteru nie był to zły człowiek i właściwie opinie Lebiody o jego wyjątkowej wyrozumiałości podzielają wszyscy (…). Nadal jest otwarte pytanie czy był agentem, czy tylko reprezentował reformatorską frakcję "organizacji".......?  Czy działał na polecenie "centrali w Brooklynie" i wykonywał ich polecenia........odpowiedzi brak........? (…)” <

            > „Drogi Bracie! Z zainteresowaniem przeczytałem wynurzenia Lebiody i przyznaję, że pisze w sposób rzeczowy i w miarę obiektywnie. Moim zamiarem w poruszeniu sprawy Olka nie było rozwikłanie jego zagadkowej działalności w strukturach ŚJ tamtych lat, ani osądzenie jego jako człowieka. To ich wewnętrzna sprawa i efekt odejścia, więcej, zdrady doktryny o biblijnej organizacji kościoła. Moim celem było wykazać, że tzw. teokratyczna organizacja, w totalitarnym systemie, stwarza doskonałe warunki do infiltracji i sterowania uwikłanym w tej sieci ludem Pana. (…) 
W IPN przejrzałem odtajnionych 110 kart SJ i wynotowałem pseudonimy informatorów bez Olka Rutkowsiego i Komitetu 12. Niestety jest to tylko wierzchołek góry i hasła, z krótkimi informacjami, bo cała zawartość mieści się w tzw. workach ewakuacyjnych, jakie SB w latach 1982-3 przeznaczyła do likwidacji i chyba nie udało się jej tego w zupełności dokonać. Moim celem nie jest dogłębne drążenie tego wątku, który powinny dokonać osoby tym bezpośrednio zainteresowane. (…) 
Proszę zrobić użytek z powyższej informacji wg swego uznania
Julian” <

Obydwa wpisy do wykorzystania, otrzymałem od Gedeona. Z wyjątkiem trzech zdań nie dotyczących bezpośrednio naszej sprawy, postarałem się zamieścić tekst w całości. Główny zarzut, jaki jest skierowany przeciw niemu to, Zdrajca. Zarzut bardzo poważny, który powinien być jednoznacznie uzasadniony, ale jak dotąd są to tylko przypuszczenia, na którym bazują autorzy „Wierni Jehowie”. Postaram się zebrać te „uzasadnienia”. Oto wpisy dokonane na Forum przez Gedeona:

                >1/ Napisano 02 marzec 2012 - 12:39
Jeśli chodzi o Olka Rutkowskiego, to sprawę opisał Julian Grzesik. Nie wiem Lebioda, czy te fakty są Tobie znane. Mam też inne moje osobiste spostrzeżenia z spotkania z tym człowiekiem. W IPN jest złożona kwerenda na udostępnienie materiałów operacyjnych na ten temat.<

Jak już napisałem, zachowanie się Olka jak i jego kariera w Organizacji nie była już mi znana, a tym bardziej między 1960 – 1965 rokiem, dlatego z ciekawością pochłaniam każdy jego krok jak i zachowanie. Dość dokładnie przestudiowałem zapis dokonany przez Juliana Grzesika. Bardzo boleje, że taka postać, jaką był Olek, pozostało tylko tyle do zapisania, to znaczy po prostu, mówiąc delikatnie niewiele. Te inne spostrzeżenia, o których pisze Forumowicz są mi znane, ale nie wymieniam, ponieważ nie zostałem do tego upoważniony, potwierdzają jedynie to, że jest to typowe jego zachowanie, jakie mnie również jest znane. Bardzo interesowałoby mnie, jakie dokumenty mogą się znajdować w IPN. Mam jednak wrażenie, że gdyby były, pewnie byłyby już znane.

                 >2/: Użytkownik gedeon dnia 15 czerwiec 2011 - 11:28 napisał.
Najbardziej znanym i skutecznym konfidentem był Olek Rutkowski i jego pomocnik Wróbel, w czasie, gdy Scheider przebywał w wiezieniu dokonał sporego spustoszenia w szeregach organizacji.<

Na razie jest to tylko bardzo ogólnikowe stwierdzenie niczym nie potwierdzone „spustoszenie”. Nie wyjaśniono o jakie to spustoszenie chodzi, z czego nic nie wynika.


                  >3/ Słudzy wyznaczeni do wyjaśnienia zarzutów ciążących nad tym
nadzorcy zostali nagle uwięzieni, a on sam (Olek R –dopisek mój) zniszczył kompromitujące go dokumenty. Wówczas inni bracia zaczęli otrzymywać listy wysłane przez( jego --dopisek mój) przyjaciół, w których usiłowano zdyskredytować osoby cieszące się ogólnym szacunkiem, a wybielano błądzącego, albo na odwrót<

Powyższe oskarżenie zawarte jest dosłownie w jednym zdaniu, gdyż autor nawet nie próbuje sprecyzować, jakie konkretnie ciążyły na nim zarzuty. Podobno te dokumenty zniszczył sam zainteresowany. Tu mamy ten sam dylemat, bo to twierdzi tylko sam autor. Nie jest to prawdopodobne, żeby nie można odtworzyć zarzutów, pomimo ich braku. Jakkolwiek by nie było, to sama wiadomość, że takie dowody były, można mu było je przedstawić nawet w formie ustnej świadków -na przykład, wysłuchać co on ma do powiedzenia w tej sprawie. Niestety tego nie zrobiono, a oskarżenie o zdradę jest poważnym zarzutem, czego nie wolno rzucać na człowieka, tak po prostu. Jak już o tym napisałem, też takie listy otrzymałem, ale w treści oprócz zwykłego ble, ble, nic dyskredytującego nie było, chyba, że nie te listy ja otrzymałem. Bardzo nie jasno autor przechodzi do wykluczenia Olka z Organizacji, o czym czytamy punktach 4 i 5.

                     >4/ Sprawę Olka R. rozpatrywał Komitet dyscyplinarny wyznaczony przez niemiecki filiał z Wiesbaden. Główny zarzut oscylował na spędzeniu przez niego we Wrocławiu pięć nocy z pewną siostrą.<
                  >5/ W epoce rządów PZPR rzecz zrozumiała, że nie można go było oskarżać o powiązania, z SB, użyto, więc tematu zastępczego.<

Tu potwierdza się to, co pisałem, powyżej, że tych dokumentów o jego zdradzie po prostu nie było skąd odtworzyć. Przecież te dokumenty w końcu ktoś znał, czytał, widział, chyba, że były tak tajne, że nikt o nich nie wiedział.

Tak bardzo ciążące na nim zarzuty, zostały zniwelowane do zarzutów obyczajowych. Tego rodzaju wybieg można by podciągnąć pod parodię, gdyby nie chodziło o oskarżenie człowieka o ciężką winę –zdrady, to obwinienie krąży. Tak szacowna instytucja, jaką jest Organizacja, obniża swoją wiarygodność w dodatku wspierająca się Jehową, jako Patronem. Gdyby chciano użyć tego zarzutu przeciw Olkowi, można było to zrobić już wielokrotnie wcześniej. Olek zawsze otaczał się „paniami”, i jak twierdzi autor, robił też w Lublinie -„Niewygodnym dla Olka i jego pań okazał się gospodarz, (…) „, dodam, -o tych „paniach” wiedział też sam W. Scheider jak potwierdza to jednym tchem sam autor.

Ta sprawa z „paniami” zasługuje na uwagę. Wszyscy przechodzili obok i nikomu to nie przeszkadzało, nawet na najwyższym stanowisku? (Podczas mojej pracy, byłem często inwigilowany pod tym kątem, nawet zadawano pytania wprost). Czy Olek jak żona Cezara, pod tym względem był poza podejrzeniem? Najbardziej niedorzecznym wybiegiem, jest usprawiedliwienie, że w tamtej epoce nie można było postawić Olkowi zarzutów o współpracę z SB. A niby, dlaczego? Czy to było karalne? A może na postawienie Olkowi takiego zarzutu, wymagana była zgoda SB? Partii? Czy kogo jeszcze?

Poniższy fragment zarzutu nie wymaga komentarza, ten ciężki zarzut wymaga wyjaśnienia z urzędu, tego nie można zasłonić czymkolwiek i przejść do porządku, bo winny został ukarany wykluczeniem tylko za niemoralne prowadzenie się. Jeżeli takie oskarżenie krąży, powinno być wdrożone dochodzenie prokuratorskie, jeżeli nastał odpowiedni czas -tam zginą człowiek, a sprawca współpracował -z KGB.

                         >6/ W świetle korespondencji z Knorrem, Olek R. przez całe lata uwięzienia Scheidera pełnił funkcję „odpowiedzialnego”, czyli najwyższe stanowisko w hierarchii kraju. 

                        >7/ Na kanwie tej sprawy należy zwrócić uwagę na fakt, że to właśnie przez ręce Olka szły na Wschód i z powrotem od H.S. dyrektywy Knorra, poczta i kurierzy. Jak już wspomniano, Mikołaja kuriera z Iwanicz zastrzelono w trakcie przeprawy przez Bug, a innego z Brooklynu, pojmanego po przejściu granicy pod nadzorem KGB, aresztowano w Rawie Ruskiej. <

Jak się okazuje te zarzuty nie zostały postawione, mimo, że jak twierdzi autor, były ewidentne. Jeżeli już jesteśmy przy tym najpoważniejszym zarzucie, chciałbym wiedzieć jak te zarzuty mają się do rzeczywistości. Żaden sąd, chyba, że byłby to sąd kapturowy, nie wydałby wyroku skazującego na podstawie twierdzenia, że tylko przez ręce Olka szły za wschodnią granice dyrektywy od samego Knorra. Przecież Olek nie był w takiej operacji tylko jedynym uczestnikiem od początku do samego zakończenia akcji. Takiej operacji nie jest w stanie wykonać tylko jeden człowiek. Jeżeli nawet była zdrada, czego do końca wykluczyć nie można, to wina musiałaby, być rozłożona również, na innych uczestników tej akcji. Czy brano pod uwagę tę ewentualność? Czy nie brano pod uwagę, że mogła to być też zwykła, normalna przypadkowa wpadka, jakich wiele się wydarzyło? Przecież to było przekraczanie bardzo pilnie strzeżonej granicy. Czy to ma znaczyć, że każda wpadka musiała mieć swojego zdrajcę?

Ostatni poważny zarzut, jaki w tym opracowaniu stawia autor Olkowi jest zdrada w lubelskim mieszkaniu. Zarzut jest potwierdzony przez samego zdradzonego, czyli właściciela lubelskiego mieszkania, zdawałoby się zarzut nie do podważenia.

                  >8/ Nad restauracją Pikolo w Lublinie, Olek zamieszkał u małżeństwa M., które oddało do jego dyspozycji jeden duży pokój. Przynajmniej raz odbyło się tam posiedzenia Komitetu Kraju, w którym uczestniczył W. Scheider. Niewygodnym dla Olka i jego pań okazał się gospodarz, więc trzeba go było wtrącić do więzienia. Olek przyniósł, więc i położył na półce, (co zauważyła gosposia) obciążające niektóre osoby papiery. Tego samego dnia, w trakcie rewizji oficer SB od razu sięgnął po podłożone mu uprzednio przez konfidenta papiery.<

                   >9/ Ale na tym nie koniec. W celu odwrócenia uwagi od siebie, rozpowszechniono plotkę, że skazany zadenuncjował sam siebie. Dopiero po ujawnieniu prawdziwego sprawcy Olka R., którego w trakcie śledztwa po nazwisku wymienił prokurator, to haniebne pomówienie samo się zdezaktualizowało.  <

Po dość dokładnym przeczytaniu powyższego wyciągu autora, który opisuje, że Olek położył na półce jakieś obciążające papiery na niektóre osoby. Autor wie, że to były obciążenia. Skąd o tym wiedział, że to były właśnie obciążenia? Następnie jakby odpowiadając sobie na to pytanie, mówi, że gdy tego samego dnia funkcjonariusz SB przyszedł na rewizję, od razu sięgną po tę właśnie teczkę. Wyobraziłem sobie, gdybym osobiście był w roli takiego S-beka, gdy bym przyszedł w charakterze zrobienia rewizji, też bym sięgnął w pierwszej kolejności po tę teczkę, ponieważ leżała na samym wierzchu. Na koniec autor stwierdza, że konfidenta ujawnił sam prokurator, bo wymienił nazwisko sprawcy, czyli Olka.

Autor pewnie nic nie wie o metodach przesłuchań w śledztwach w ogóle, a przez służby bezpieczeństwa w szczególności. To była rutynowa metoda funkcjonariuszy przesłuchujących, wmawiać przesłuchiwanemu, kto na niego i co o przesłuchiwanym powiedział, -znam to z autopsji. W ten sposób mógłbym oskarżyć wielu braci, którzy „na mnie donosili”. Jakiego spustoszenia bym narobił w Organizacji, gdybym w to uwierzył, a przecież sam autor potwierdza, że o to chodziło służbie bezpieczeństwa, żeby wywołać takie spustoszenie wewnątrz Organizacji. Julian Grzesik sam dostrzega wiele niekonsekwencji w sprawie Olka R., bowiem stawia szereg pytań pod adresem Brooklyn’u, na co oczekuje odpowiedzi. Obawiam się, że tych odpowiedzi nie będzie.

Może będzie to trochę wyprzedzające pytanie, ale ciśnie się, aby je postawić: -Dlaczego tych jakoby ewidentnych i miażdżących zarzutów nie postawiono Olkowi, lecz usilnie szukano czegokolwiek, a gdy ten leżał już pokonany, dowód znaleziono w rozporku?

CDN


Offline Lebioda

Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
« Odpowiedź #5 dnia: 18 Grudzień, 2015, 04:19 »
Po napisaniu poprzedniego akapitu, zastanowiłem się, czy za tym oskarżeniem, nie jest ukryte coś, czego my nie wiemy i pewnie jest skrzętnie przed wszystkimi wścibskimi mocno skrywane. Oskarżenie kogoś o niecny uczynek, jakim jest zdrada, może być świetnym parawanem. Ja chciałbym zajrzeć za ten parawan. Nie jest to jednak takie proste, bo tego, co mógłbym tam zobaczyć, mogę szukać tylko drogą spekulacji. Na ten ślad naprowadził mnie jeden Forumowicz. Ze względu na to, że nie mam upoważnienia, aby o tym śladzie powiedzieć więcej szczegółów, powiem tylko tyle, że wyciągnąłem z tego wniosek, iż w pewnym okresie, który nakłada się na czas sprawowania zwierzchnictwa nad organizacją przez Olka w Polsce, nastąpiło coś w rodzaju rozczłonkowania dwóch orientacji wewnątrz ośrodka decyzyjnego. Olek R. wprawdzie był nominowany przez Brooklyn, więc miał wystarczające pełnomocnictwa. Prawdopodobnie, (przynajmniej ja tego się domyślam), że Olek czymś musiał się zdradzić, że jego ambicją było ten przywilej zostawić dla siebie w ogóle. Znając jego charakter i ambicje, jest to prawdopodobne, ale tak nie musiało być naprawdę. O istniejącym rozdźwięku na „górze”, dochodziły do mnie bliżej niesprecyzowane słuchy jeszcze podczas mojego pobytu na obrzeżach organizacji na początku lat 60-tych. Faktem jest, istnienie w tym czasie dwóch formacji, jedna związana z ambitnym Olkiem, druga ze znajdującym się w areszcie Scheider’em. Te dwa ośrodki walczyły ze sobą w podchodach o kasę, ale zdecydowanie bardziej o wpływy Brooklyn’u, bo jego odcięcie stawiało taką formacje poza nawiasem

Nie wiem, na co liczył Olek, ale tej batalii z Scheider’em wygrać nie mógł, dlatego odszedł w niesławie, a sama sprawa wrocławska, była tylko pretekstem pozbycia się Olka i zmazanie plamy na honorze Brooklyn’u. Wszelkie późniejsze przyczepiane Olkowi zdrady, są już lawiną, jaka zawsze towarzyszy po wyłączeniu takiego delikwenta z Organizacji. Kto został kiedykolwiek wyłączony ze Zboru, zdaje sobie sprawę, jakie krążą o nim potem „sensacyjne wiadomości”. Znamienne, a może nawet zagadkowe jest też to, że W Scheider, został także usunięty od „przywileju”, co sugerowałoby, że istnieje jeszcze jedno dno tej samej sprawy, o której w tej chwili nie mamy jeszcze pojęcia. Tak do końca, sprawy Olka nigdy nie poznamy, bo nie jest to w interesie Organizacji w Nadarzynie, a jeszcze bardziej w Brooklyn’ie. Organizacja, którą kieruje sam Jehowa, nie może popełniać takich normalnych ludzkich błędów, bo to rzutuje na jej nieomylność, którą tak bardzo lansuje się w Strażnicy. Na tym sprawę należy zamknąć, dlatego szukających w rocznikach Organizacji jakiejkolwiek wiadomości w tym zakresie, na pewno spotka zawód. Istnieje jeszcze hipotetyczna nadzieja, że sam zainteresowany, przedstawi własną wersję wydarzeń. Gdybym znał tę wersję, mógłbym zastanowić się czy, rzucę na niego ten kamień.

Jakby nie było, okres zakazu, jaki wprowadziły władze ówczesnej Polski na Organizację, spowodował wstrząsy, które zrobiły poważną wyrwę w reputacji, i nie pomoże szczelny parawan, aby tę wyrwę zakryć. Mnie interesuje inny nurt sprawy dotyczącej Olka, i on nie pozwala ostatecznie przejść do porządku. Jak już pisałem na początku, poznałem go, jako Świadka Jehowy ugruntowanego w wierze. Tu znowu pozwolę sobie na przywołanie Forumowicza, który jednak ma poważne zastrzeżenie pod tym względem. Wychodzi na to, że te dwie opinię się wykluczają. Otóż nie wykluczają się, ale potwierdzają zachodzące zmiany w człowieku na przestrzeni czasu. Mówimy tu o przestrzeni czasowej prawie jednego dziesięciolecia. To jest wystarczająco długi czas, aby człowiek zmienił swój pogląd, pod wpływem zachodzących zjawisk, w tym przypadku, w Organizacji. Mnie właśnie interesują te wewnętrzne przemiany, jakie w nim zachodziły, przyczyny tego, i kiedy się zapoczątkowały jego przemyślenia, jak narastały te odczucia, może poczucie niedowartościowania, albo wręcz zaistniała krzywda, która z czasem narastała, może niespełnione nadzieje, ale mogły u niego już w tedy występować pewne orientacje o charakterze nowocześniejszego widzenia Organizacji, której prekursorem chciał być właśnie On. Taki przyczynek już istniał, zapoczątkował go „Jakub” Rejdych. O jego nowym spojrzeniu na sprawy czysto ludzkie, pisałem już na wstępie. Nie wiem, co mogło nim powodować. Jakikolwiek czyn, nawet, jeżeli wziąć pod uwagę hipotetyczną „zdradę”, nie następuje z dnia na dzień. To jest pewien proces, który trwa. Być może, że w jego umyśle pojawiła się myśl o wypracowaniu nowej organizacji o innym profilu, może mniej świętą, ale z ludzką twarzą? Taką ewentualność też biorę pod uwagę. Niestety Brooklyn via Nadarzyn, w tym nam nie pomogą. Nie pomoże nam też sam Olek, ponieważ tej hipotetycznej nadziei, pozbawił nas ostatecznie Gedeon, informując nas o jego śmierci.

Ten artykuł napisałem dość wcześnie, zanim dotarły do mnie dodatkowe wiadomości. Postanowiłem jednak nie przepracowywać tego na nowo, ponieważ ta wiedza o Olku nie wnosi zbyt wiele, a jedynie potwierdza moje przypuszczenia, o zaistniałym dość burzliwym konflikcie wewnątrz Organizacji, jaki miał miejsce w latach 60-tych, rozpoczął się już zaraz po 1956 roku ub. wieku. Nie zostałem upoważniony do wykorzystania tej wiedzy, dlatego mogę tylko powiedzieć to, że wszystkie rzucane oskarżenia, oparte są na przypuszczeniach, domysłach, podejrzeniach i skojarzeniach przyczynowo-skutkowych. Wiedząc o jego śmierci, tym bardziej stawia Brooklyn czy Nadarzyn w sytuacji komfortowej, aby ten temat zamknąć. Jednak nałożone embargo wiedzy na temat Olka R. jeszcze za jego życia, powoduje zwiększoną ciekawość. Dopóki ta ciekawość nie zostanie zaspokojona, a jak z tego wynika, takiej możliwości już nie ma, rodzić się będą domysły, a te z kolei budują jego legendę. Czy nam się to podoba, czy nie, Olek R. jest już legendą. Tym samym, że o nim piszemy, powstają opracowania, dyskutujemy, spieramy się -tę legendę wzmacniamy. Ja powiem więcej, biegnący czas, tej legendzie sprzyja.

Jak widać, legenda o „Olku R.” rośnie w siłę, bo tak naprawdę nie posunęliśmy się ani o krok do przodu, i tak jak na początku stawiamy pytanie: był „Olek R.” tym zdrajcą, czy nie był? Odpowiedzieć można tylko po góralsku: „abo był, abo nie był”. Moim zdaniem im więcej penetrujemy ten temat, tym więcej jest niewiadomych, na co niema jednoznacznej odpowiedzi. Dość dużo materiału tu na forum podrzucił gedeon. Zastanawiam się, co ten materiał zawiera, oraz jakie można wyciągnąć wnioski. Z dodatkowej, ściślejszej informacji dotyczącej zajścia w mieszkaniu Miazgów w Lublinie, wynika, że to jednak Olek nadał do SB. O doniesieniu, powiedział jednak prokurator, ale już po zakończonym śledztwie, ponieważ poniosła go litość nad żoną i dziećmi.

>(…)Informację o Olku prokurator przekazał Miazdze już po śledztwie z litości nad żoną i dziećmi bez środków do życia. Cały zamysł pozbycia się gospodarza i zasiedlenie jego mieszkania przez to niemoralne towarzystwo nie udało się dzięki tej informacji prokuratora, otrzymaniu wyroku w zawieszeniu i powrotu oskarżonego do domu. -Julian<

Drugą informacją, była opowieść, o dość niedwuznacznym zachowaniu się Olka podczas odbioru literatury z domu rodzinnego Gedeona.

                 >W moim domu był magazyn literatury dla okregu, była taka sytuacja, że Olek przyjechał po literaturę samochodem marki "Warszawa Pikap", był z kobietą która zachowywała sie bardzo swobodnie, nie wyglądali na przestraszonych i jeszcze długo po załadowaniu literatury kręcili się swobodnie po mieście, parkując w widocznych miejscach, co narażało ich na kontrolę Milicji bo było widać załadowane worki w literaturą. Takie zachowanie łamało zasady konspiracji i narażało nasz dom na rewizje i wpadkę.<

              >Mama wiem, że informowała swoimi kanałami Kwiatosza, a ja ze specjalnym meldunkiem jechałem do braci którzy mieli dostęp do Szcheidera, wiem że było zalecenie nic nie robić literature wydawać i obserwować. Olek tym samochodem był u nas parokrotnie.<

Nie wiemy jak te dwie powyższe relacje mają się do siebie pod względem chronologicznym, bo są opisane oddzielnie z pominięciem czasowym, co mogłyby to nam rzucić pewne światło na wiedzę, jaką w danym czasie w sprawie Olka posiadali „Scheiderowcy”. Jest to dość ważne z tego względu, że wiedzielibyśmy, z jakim postępem Olek w chodził w relacje z SB, a tym samym czy narażanie domu Gedeona było, przez „Scheiderowców” wkalkulowane w jego dekonspiracje, czy zwykłe dreptanie w ciemności. Jakby nie było zachowanie się Olka, było, co najmniej dwuznaczne.

Te dwie sprawy nie pozwalają mi przejść do porządku. Przy wnikliwszym przyjrzeniu się tym dwom przypadkom, mam pewien dylemat z ich oceną. W sprawie lubelskiego mieszkania, jakoś nie mogę przełamać się, co do szczerości „rozczulenia” się prokuratora nad dolą rodziny Miazgów. Mam zbyt przykre doświadczenia z tym „rozczulaniem” się tamtej władzy. A ponadto zastanawiające jest, dlaczego komitet z Wiesbaden, tę okoliczność pominął w zarzutach w stosunku do Olka. Tu nie były potrzebne jakiekolwiek dodatkowe wyjaśnienia tej sprawy. Niestety, Organizacja ten, i nie tylko ten, wątek zdrady, pomija milczeniem, ale też nie dystansuje się od tego. Dlaczego?

Wracam, do co najmniej dwuznacznego zachowania się Olka, przy odbiorze literatury. To jego zachowanie, mogłoby -powtarzam, mogłoby świadczyć o jego pewności siebie, mając w portfelu odpowiedni glejt, a miejsce dystrybucji literatury, było dobrze znane SB i celowo niedekonspirowane przez Milicję. Taką tezę można by postawić, ale jest to tylko sfera domysłu i spekulacji. Ja miałem podobne doświadczenia z Olkiem. Po przypomnieniu sobie pewnych zdarzeń, te jego zachowania, wpisują się jakby w jego trochę dziwaczny charakter. Powszechnie Olek był znany z tego, że często w podróż zabierał ze sobą siostry, inni mówią „kobitki”. Nie chciałbym być jego sędzią, ale ostatecznie taki zarzut go przygwoździł. Olek zabierał w podróże również i braci, czego raczej mało kto, albo i w ogóle nikt nie zauważał. Takim towarzyszem jego podróży bywałem również i ja osobiście. Był to rok 1951, a więc okres najbardziej niebezpieczny pod względem inwigilacji MO i UB, zwłaszcza w środkach komunikacji. Tymczasem Olek zachowywał się w tych miejscach powiedziałbym bardzo swobodnie, a nawet moim zdanie trochę zbyt pewnie, czym zwracał na siebie ogólną uwagę, a miało to miejsce szczególnie w barach dworcowych, gdzie komentował dania. Były to komentarze raczej zabawne, ale zauważalne przez współpasażerów. W kolejce do kas po bilety, rozmieniał pieniądze na drobne. Były to wprawdzie nie zdrożne zachowania, ale zwracające uwagę. Czy to, co opisałem coś wyjaśnia? Sądzę, że niewiele. To tylko takie moje wygrzebane z pamięci spostrzeżenia z okazji poruszanego tematu.

Gdy próbuje wgłębić się w treść tematów podrzuconych w postach przez Gedeona, zaczynam się trochę gubić, co dało się zauważyć, bo sam autor tych postów postarał się o pewne wyjaśnienie. Rzeczywiście, o istnieniu dwóch odrębnych komitetach nie miałem nawet zielonego pojęcia. Dużą zasługę w sprawie dezinformacji ma Organizacja, której celem było nie informowanie dołów, co działo się na górze, a jeżeli coś się przedostało, było już odpowiednio opracowane. Jak widać okres do końca lat 50-tych jest w miarę klarowny. Schody zaczynają się dopiero po tym okresie. Mówiąc o tzw. „Komitecie 15”, Gedeon stwierdza jednoznacznie:

                   >Wyjaśnijmy tą sprawę, nie ulega żadnej wątpliwości, że były dwa różne komitety. Pierwszy komitet który powstał to "komitet 15", na czele tego komitetu stał Stanisław Rejdych, ten komitet został zawiązany ok roku 1959 i miał na celu zarejestrowanie oddzielnego i oderwanego od kierownictwa Brooklynu wyznania ŚJ. Po nieudanej próbie rejestracji oddzielnego wyznania, w 1963 roku komitet został rozwiązany formalnie, czy nadal istniał w jakieś formie tego nie wiem.<

Ale Gedeon równocześnie podpiera się cytatem Archiwum Akt Nowych, gdzie czytamy:

                >Wykorzystując prośbę podpisaną przez kilkunastoosobową grupę Świadków Jehowy z Wiesławem Rejdychem i Czesławem Stojakiem na czele (bez zgody władz wyznania), próbowano nawet zarejestrować Świadków Jehowy... wbrew woli ich liderów. <

Z listu pisanego do Gedeona, od Juliana Grzesika wiemy, że autor w ciepłych słowach wyraża się o „Jakubie” Rejdychu i dwóch innych postaciach, członków „Komitetu 12” i dodaje, że ten komitet, to nie fikcja wymyślona przez UB ( jak powszechnie wmawiano członkom Zborów Świadków Jehowy ), lecz był to reformatorski ruch powstały z prawowiernych członków przywódczych Świadków Jehowy.

Ponadto z listu dowiadujemy się, że:

               >Oboje małżonkowie Miazgowie już nie żyją, więc niczego więcej nie będzie można dodać do tego co mi przekazali. Jakub to Rejdych, z okolic Chrzanowa, obecnie mieszkający w W........ i w ówczesnym środowisku najbaredziej pozytywna osoba. Nie można też tego odmówić Stanisławowi Czerniakowi z pow. Chełm, członkowi tzw.Ostatka i Komitetu 12, który nie był fikcją UB, ale reformatorskim wysiłkiem prawowiernych członków przywódczych ŚJ.<

Tymczasem Gedeon znając powyższy cytat, mimo to, w poście z dnia 18-04 12  g.06: 39 pisze, że:

                  >W zgodnej opinii naocznych świadków, Olek Rutkowski w pracę "komitetu 15" nie był zaangażowany. Drugi komitet, to "komitet 12", jego aktywność to lata 1963 do 1965, ale i w późniejszym okresie można było zaobserwować też jego aktywność. Na temat tego "komitetu" krążą najdziwniejsze opinie i legendy, nigdy nie udało się autorytatywnie odpowiedzieć na pytanie kto stał za tym "komitetem". W domniemaniu był to "komitet" wirtualny założony przez służby bezpieczeństwa UB. Ubowcy chcieli wywołać wrażenie, że nadal w "organizacji" istnieje reformatorskie skrzydło i rozsyłali do wszystkich znaczących osób listy który były asygnowane podpisem "komitet 12".<

Nie wiem jak pogodzić te dwie opinię. Jedno, co na pewno jest bezsporne, to dwa Komitety, różniące się liczebnikami, starszy „15” i młodszy „12”, natomiast, który praw, a który winowat, jak z tą przepowiednią pogody przez Górala –abo bydzie pogoda, abo i nie bydzie. Może trochę odeszliśmy od właściwego tematu, ale to tylko pozornie. Aby kontynuować dalej temat związany z Olkiem, będzie nam potrzebny, co najmniej jeden, czyli „Komitet 12”. Jak pisze Gedeon w tym samym wyżej cytowanym poście, że:

>W przypadku "komitetu 12" zachodzi domniemanie, że Olek brał w nim udział a przynajmniej wiedział o jego istnieniu. Natomiast bezspornym faktem, jak twierdzą naoczni świadkowie tamtych zdarzeń, jest udział w tym komitecie współpracownika Olka, nijakiego Wróbla.<

Jeżeli byśmy mieli jakąkolwiek wątpliwość, to na pewno nie tę, że Olek nic nie wiedział o istnieniu „Komitetu 12”. Tajemniczą postacią natomiast, jest tu „niejaki Wróbel”, którego poznaliśmy już, jako współ zdrajcę z Olkiem. Jak zatem to się ma, do ciepłego wyrażenia się o „Komitecie 12”, przez Juliana Grzesika?

Mnie ciągle zastanawia jeden podstawowy wątek, którym jest domniemanie, podkreślam –domniemanie, że Olek jest zdrajcą, pomimo, że próbowano postawić taki zarzut, ale nie postawiono, bo były jakieś przeszkody, ostatecznie postawiono zarzut niemoralności i wtedy nagle przeszkody przestały istnieć. Na to niżej zaprezentowane przemyślenie pomógł mi jak w wielu innych przypadkach –Gedeon, który podsuną na Forum fragment 10 rozdziału książki >Wierni Jehowie<. Szkoda, że nie znamy autora tej pracy. Fragment dotyczy rozłamu, jaki nastąpił w Organizacji w latach 1964 – 1966. Czego tam się dowiadujemy?

Organizacja miała za sobą już pewne doświadczenia, a przed sobą następne lata niewiadomych, do których należało się odpowiednio przygotować. Pomysłem na przyszłość było tworzenie komórek kierowniczych na ewentualność rozpracowania przez SB czynną komórkę „ polskiego Ciała Kierowniczego”. Aby nie trzeba było za każdym razem tworzyć od nowa takiego „Ciała…”, postanowiono, że takie uśpione komórki, będą skompletowane, wcześniej i zarekomendowane centrali w Brooklynie. Tak powstały komórki o liczbach I – II – III, aby każda z tych komórek z marszu mogła rozpocząć działalność. Na czele komórki III został powołany jak pisze autor, ….> Na jego czele stał pochodzący z Łodzi Aleksander Rutkowski, popularnie zwany Olkiem albo (z uwagi na zakaz działalności) „Andrzejem”.< … Gdy zdekonspirowana została kolejna już komórka II, swoją działalność rozpoczęła komórka III. Zgodnie z procedurą, tylko ta komórka miała upoważnienie z Brooklyn’u, mimo, że jak pisze autor, … > Stało się tak bez względu na fakt, że opuścili już więzienie bracia W. Scheider i E. Kwiatosz. Mimo ich doświadczenia nie zostali zaproszeni do pracy organizacyjnej przez członków III komitetu.<…  Tutaj vel Olek, vel Andrzej popełnił bardzo poważny błąd wobec Scheider’a i Kwiatosza, bo pokazał im gdzie babcia koszyk nosi. Nie przewidział, że tych nazwisk lekceważyć nie można, ponieważ już posiadają wypracowaną swoją markę firmową, a jego nominacja jest tylko tymczasowa.

Czym kierował się Olek, że zajął taką postawę, nie dowiemy się pewnie nigdy, ale możemy się tylko domyślać, że czując wsparcie zawiązanego „Komitetu 12” (zresztą tak do końca nie wiemy, dlaczego ten „Komitet 12” w ogóle powstał i jaką rolę w nim odegrał sam Olek), mógł pokusić się na zreformowanie skostniałych struktur Organizacji. Jest to oczywiście tylko moja spekulacja, mogło Olkowi chodzić zupełnie, o co innego, ale, o co? Cokolwiek by to niebyło, postawił się w tej samej sytuacji, w której znalazł się król Saul wobec Samuela, przywłaszczył sobie atrybuty przynależne Samuelowi, a tego Samuel nie przebaczył mu już nigdy. Jak skończył Saul -tę historię znamy. Od tej chwili jego włożone zasługi przestały się liczyć, a zaczęły liczyć się wady i to te wady, które znane były wszystkim od zawsze, ale teraz jak w Amerykańskim kryminale: -od tej chwili cokolwiek powiesz, wszystko może być użyte przeciw tobie. Autor książki >Wierni Jehowie<, pisze: 

         > Działalność wyznania toczyła się normalnym w tych czasach rytmem, ale zauważono pewne niepokojące zjawisko. Otóż członkowie I i II komitetu byli wciąż nękani przez MO i SB i na krócej lub dłużej osadzani w areszcie, podczas gdy A. Rutkowski spokojnie prowadził działalność – a przecież to jego powinni usilnie szukać pracownicy resortu spraw wewnętrznych, bo on sprawował faktyczne przewodnictwo wśród Świadków Jehowy w Polsce. <

Myślenie Scheiderowców jest jak najbardziej prawidłowe, i takie „myślenie wyciekło” w plener. Resztę to już niedopowiedzenia i domysły. No i od tej pory, Olek R. jest na cenzurowanym. Trzeba szukać dalej jego przewinień. Oto, co czytamy dalej:.

               >Do tego pojawiły się sygnały, że przewodniczący III komitetu dopuścił się malwersacji finansowych oraz cudzołóstwa, co dyskwalifikowałoby go w pracy organizacyjnej, a także mogłoby stać się przyczyną jego wykluczenia ze społeczności Świadków Jehowy.<

Gdyby Olek R. nie podskakiwał, te grzechy pewnie nie byłyby zauważone i nienazwane zaraz „malwersacją”, no, bo przecież „nie zawiążesz gęby wołowi młócącemu”, jak to już Mojżesz nakazał Izraelitom, a cudzołóstwo? Można przecież użyć słowa „słabość”. Nie takie grzechy zapominano Dawidowi.

Autor pracy >Wierni Jehowie< w miarę szczegółowo opisuje rozłam, jaki miał miejsce w Organizacji w okresie dwóch lat 64/66 ubiegłego wieku, nazywając ten stan zamachem, który ostatecznie przywrócił Scheiderowców do władzy. Perypetie tego zamachu przypominają zamachy pałacowe na dworze Dawida, może nawet bardzo ciekawe, wymagające szerszego opracowania, ale mnie interesuje mały epizod, którego autor jedynie dotkną. Cały główny ostrzał wprawdzie został skierowany na Olka R., co jest zrozumiałe, ale jak wynika z niżej zamieszczonego cytatu, istniały jeszcze inne nieokreślone wzajemne pretensje, w sprawie, których dochodziło do rozmów pomiędzy tymi zwaśnionymi grupami. Nie wiemy czy Olek R. brał udział w tych rozmowach osobiście, ale mógł uczestniczyć tajemniczy Wróbel, który nagle zniknął nam z pola widzenia. Jak wynika z tej lakonicznej wzmianki, chodziło raczej o wytykanie sobie wzajemnie błędów (jakich?), a nie zdrady, bo kto rozmawiałby ze zdrajcami? Dopiero, gdy > prośby o opuszczenie tej drogi<, nie dały rezultatu, > wykluczono A. Rutkowskiego<., Używając do tego celu odpowiednich oskarżeń, pominięto tylko oskarżeń, co do zdrady.

                >Podejmowano oczywiście próby porozumienia. Dochodziło do spotkań obu grup, podczas których padały wzajemne oskarżenia o podążanie drogą błędów i prośby o opuszczenie tej drogi. Ostatecznie po kilkunastu miesiącach sytuacja zaczęła się normować – udało się ostatecznie wyjaśnić, co zaszło, i wykluczono A. Rutkowskiego.

PODĄŻANIE DROGĄ BŁĘDÓW, A DROGĄ ZDRADY, NIE JEST TOŻSAME.

Gdyby Olkowe donosy były faktem, musiałyby się zachować jakiekolwiek wzmianki w IPN, tymczasem jak pisze Julian Grzesik znajdują się pseudonimy informatorów, ale Olka pseudonimu tam niema!?

Dwie dygresje!

Pisząc powyższe dywagacje dotyczące zajść w pierwszej połowie lat 1960 -tych, na zakończenie wypada wyjaśnić dwie sprawy na, których tak chętnie bazuje WTS. Jedna sprawa dotyczy słynnych komitetów występujących pod nazwami: „komitet 15” i „komitet 12”, z którymi mieliśmy tyle problemów nie wiedząc jak je ustawić. Jako pierwszy komitet, miał przypisaną liczbę „15”. Ta magiczna liczba wyraża tylko to, że piętnaście fizycznych osób podpisało się na wniosku o zarejestrowanie grupy wyznaniowej o nazwie „Organizacja Świadków Jehowy i Świadków Jezusa”. Nazwa miała określić, że spełnia wymagania dotyczące wymogu państwa odnośnie autonomii wyznania w Polsce, co było przeszkodą zarejestrowania tego wyznania w roku 1950. „Komitet 15” powstał w końcówce lat 1950-tych. Na czele stał Stanisław Rejdych ps. „Jakub”, ponadto jego brat Wiesław Rejdych, Czesław Stojak i należący do ostatka Stanisław Czerniak. Przy okazji należy podkreślić, że zryw ku większej swobodzie, powstał jeszcze w okresie zarządzania Organizacją osobiście przez Scheidera pomiędzy 1956 -1960 rokiem.

T. zwany „Komitet 12” uaktywnił się około 1963 r. jest rzeczywiście tworem sztucznym, w rzeczywistości nieistniejący, zasłyną tylko z powodu pisania osławionych listów sygnowanych tym „logo”. Był tworem na potrzeby Służby Bezpieczeństwa. Najprawdopodobniej nie wspierany przez nikogo ze świadkowskich dysydentów. Na okoliczność tego ostatniego zdania, jest to tylko moje własne przeświadczenie, ponieważ kilka listów jakie otrzymałem, były napisane tak „zeświecczonym” językiem, że tylko zupełny laik mógł je potraktować iż pochodzą od kogoś ze Świadków Jehowy. Trochę jednak spustoszenia zrobiły te listy, bo nawet Julian Grzesik uznał je za prawdziwe, a WTS szczególnie tę wersję wspomagał.

Druga dygresja odnosi się do niejakiego Wróbla. To nazwisko, pojawia się w opisach „Wierni Jehowie” właściwie bez ładu i składu doczepiane ad hoc Olkowi, a które można by doczepić każdemu, w tym również Michałowi Bojanowskiemu współ autorowi tej publikacji. Do 1962 roku, Wróbel był sługą okręgu, więc z konieczności też między innymi ściskał jego dłoń, a i Scheiderowi też, nie mówiąc o innych. Od tego roku z Organizacji został wykluczony za współpracę z SB i zdradę. Po tym okresie nie było go już w Organizacji, nie miał możliwości jej szkodzić. Przypinanie Olkowi Wróbla jest zwykłym nadużyciem. Tu wyprzedzę trochę wydarzenia. Po 1962 roku ów Wróbel był po za Organizacją, ale był przeświadczony o swoim złym czynie, dlatego usilnie starał się o powrót do Organizacji i w okolicy lat 1965/1966, został przywrócony. Szerzej do tej postaci jeszcze wrócę w późniejszym czasie.

Te powyższe wyjaśnienia piszę w roku 2015 gdy mam już dostęp do innych źródeł. W roku 2011/2012, błądziłem jeszcze w ciemności nocy.

CDN


Offline Lebioda

Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
« Odpowiedź #6 dnia: 19 Grudzień, 2015, 05:37 »
Organizacja w pierwszej dekadzie lat 60- tych ub. wieku


Cokolwiek by powiedzieć, czy napisać o Świadkach Jehowy, źle czy dobrze, nie zmienia to samego faktu, że ta Organizacja ma swoją historię.
 
Jedyny problem, to kontrowersja wokół tej historii. Przeciętny głosiciel, a w większości nawet stojący wyżej w hierarchii kierowniczej, tą swoją historią nie są zainteresowani, a można się nawet pokusić na stwierdzenie, że ta historia, jak i publikacje, jak to już odkrył Piotr Andryszczak, jest największym ich wrogiem. Już długoletnia pracownica Domu Betel, Barbara Anderson o tym naocznie się przekonała, że w głębokich piwnicznych zakamarkach domu Betel, kryje się historia skrzętnie ukrywana, która nie jest udostępniana nawet wyżej postawionym członkom w hierarchii władzy. Już na samym początku powstania tego związku wyznaniowego, zakamuflowane zostało przywództwo, dające miano pierwszego prezesa C. T. Russell’owi. Tymczasem, B. Anderson na ten temat pisze:

                         > Jednym z nadzwyczajnych odkryć było to, że William H. Conley, bankier z Allegheny w stanie Pensylwania – nie Charles Taze Russell – był pierwszym prezesem Towarzystwa Strażnica utworzonego w 1881 roku. To było emocjonujące odkrycie, ponieważ w Biurze  Głównym nikt nie wiedział, że Conley był pierwszym prezesem, a ojciec Russella, Joseph, był wiceprezesem, zaś Charles Taze był sekretarzem-skarbnikiem.<

O wielu innych tłumionych sprawach pisał również R. Frantz. Zwracam uwagę na te przypadki tłumienia rzeczywistej, tudzież niewygodnej historii, dotyczącej WTS.

Nasza rodzima historia Świadków Jehowy w Polsce dotycząca lat 1950/1970, również podlega nałożeniu embarga na ten okres. Zdawałoby się, że te dynamiczne lata są bardzo wdzięcznym tematem, który wnosi bardzo dużo szczegółów w życiu Organizacji, a konkretnie ludzi będących tym żywym organizmem niepozwalający zagubić się w tym mrocznym czasie. W trudnych czasach są trudne warunki pracy. Te trudne warunki często decydują o wielu przedsięwzięciach, nie zawsze udanych, nie zawsze szczęśliwych i nie zawsze kończące się zamierzonym efektem. Zawsze w takich sytuacjach, tym ogniwem łączącym jest człowiek, który nie zawsze zachowuje bohaterską postawę, często zawodzi i upada. Organizacja zwąca się teokratyczną, pomimo, że w swoim założeniu nastawiona jest na zbawianie swoich bliźnich, nigdy nie podaje liny, ani koła ratunkowego swoim współbraciom, jeżeli ci potkną się i wypadną za burtę. Od momentu upadku, ich dotychczasowa praca, zaangażowanie, oddanie, przestaje się liczyć –odtąd jest ci poganinem i celnikiem. Przypominam sobie, jak nam wmawiano, że taki w swoim czasie był tylko szczeblem w drabinie rusztowania, które zostaje odrzucone natychmiast gdy przestało być potrzebne, a nawet stało się zawalidrogą po wybudowaniu domu, w tym przypadku -„Domu Pańskiego”.

Z jaką przyjemnością czyta się Juliana Grzesika, piszącego o zwykłych ludziach wykonujących niezwykłą pracę na rzecz innych. Dzięki Jego pracy tacy, ludzie pozostaną w pamięci wzbogacając poczet tych zapisanych dużymi zgłoskami. Do tego grona, którym zależy by pamięć nie rozmyła się w czasie, dołączyłbym Stanisława Chłościńskiego -Forumowego „Gedeona”, Jacka Zachorskiego –Forumowego „Skarbnika”, piszącego tu: dok.  HYPERLINK "file:///K:/dok.%20zapaso%20f"zapaso HYPERLINK "file:///K:/dok.%20zapaso%20f" f, ale też Włodzimierza Bednarskiego –Forumowego „Roszadę” pełniącego „obowiązki” encyklopedysty i wielu tych piszących tu swoje osobiste historie. Jakiż byłby to wielobarwny wkład uzupełniający historię żywych osobistych przeżyć, gdyby zebrać te opisy i utworzyć jeden wspólny wolumin.


Mnie, a pewnie też i nie tylko mnie, interesują postacie, którym Organizacja w pewnym momencie odcięła liny asekuracyjne i pozostawiła ich samym sobie, często z piętnem odstępcy, a nawet zdrajcy. Rzetelne pisanie historii nie polega na pisaniu apologetyki dla pokrzepienia serc w stylu sienkiewiczowskiej trylogii, lub strażnicowych szablonowych opowiadań z cyklu: „zmierzając do celu mojego życia” –pełnych ckliwych opowiadań, jak to bohater walcząc z przeciwnościami diabelskich intryg, zwycięsko wytrwał w dziele Bożym do końca swoich dni. Znamieniem czasów walki, to nie tylko same zwycięstwa, ale też porażki i dramaty ludzkie. Nie każdy uwikłany w te sytuacje, musi być synonimem zdrady i podłości. Widzenie ludzkich dramatów w barwach czarno białych, jest widzeniem radykałów, którym przesłania ich własny cel: zniszczyć człowieka nie przystającego do ich jednostronnego widzenia.

Mnie interesuje ten inny człowiek, wyrzucony, wzgardzony, odarty ze czci i wiary, bo to jest prawdziwy rezultat minionej historii. Szczególnie zainteresowały mnie doniesienia tw., dość wysoko ustawionego w hierarchii kierowniczych gremiów Św. J., występującego pod pseudonimem -„kłos”, oraz bardzo szczegółowych opracowań na podstawie tychże donosów, wykonanych przez funkcjonariusza MO, por. Henryka Króla. Wiele ciekawych stron zawiera Biuletyn o Świadkach Jehowy w PRL. Do kolekcji doszedł do mnie również ciekawy list. Te dokumenty, po przeanalizowaniu wnoszą dla mnie dużo wątków w tamten okres i ujawniają pewne fakty, których WTS chętnie wolałoby wcisnąć w zakamarki niebytu, aż może kiedyś po latach, z zatęchłych piwnicznych czeluści wydobędzie to jakaś nowa „Barbara Anderson”. Nie mam przekonania do oficjalnych przekazów docierające do rzeszy wyznawców poprzez oficjalny kanał Organizacji, w wielu przypadkach mijają się po prostu z normalną prawdą.

Po zapoznaniu się z tymi nowymi dokumentami, i jakby w nowym świetle, postanowiłem wrócić ponownie do kontrowersyjnej postaci, a właściwie już do legendarnego Aleksandra Rutkowskiego v „Olka”.

Scheider - Rutkowski oraz „list X”

O Olku, już pisałem wiele, zresztą była to polemiczna wymiana myśli z Gedeonem dotyczącej jego postawy w burzliwym okresie lat 60-tych. Pewnie na tym etapie można by temat zamknąć, gdyby nie to, iż doszły do mnie nowe informacje. Jedne pochodzą ze wspomnianego listu, ale też wiele informacji pochodzi z donosów t. w., o pseudonimie „kłos”. Są to dwa odrębne dokumenty, ale w jakiś sposób się uzupełniające. Na razie pozostawiam tajnego współpracownika „kłosa”, zatrzymam się przy liście, którego roboczo oznaczyłem „list X”. Pomimo, że posiadam go z dwóch różnych źródeł, nie mam pozwolenia na jego pełne dysponowanie, zresztą jest to korespondencja prywatna. „List X” pochodzi z okolic Łodzi, inaczej mówiąc z Olkowego matecznika, nic więc dziwnego, że mu bardzo przychylnego. „List X” jest o tyle pożyteczny, że jak dotąd, to jedyny „dokument”, przeciwstawiający się opisom w/g „M. Bojanowskiego”, na którym to dokumencie bazowaliśmy w poprzednich podejściach. „List X” podrzuca nam (mnie) pewną wiedzę, którą pomija M. Bojanowski. Jest jeszcze jeden atut na rzecz „listu X”, to ten, że nadawca listu pisze od siebie i na pewno nie zetkną się opisem w/g Bojanowskiego. Ale jest też i mankament, którego nie można pominąć. To są tylko słowa przeciw słowu, ponadto wiadomości z „listu X” pochodzą z drugiej ręki i dzielenie się wiadomościami zasłyszanymi od niejakiej starszej pani. Owa pani to niegdysiejsza siostra obsługująca ośrodek wypoczynkowy (na południu Polski) dla starszyzny z górnej półki zarządzania komitetu krajowego Św. J., później wyrzuconą po za Organizację, co może rzutować na tkwiącą w niej gorycz. Pomimo tego mankamentu, opisane tam różne dane, pomimo swej prostoty rozumowania i wypowiedzi, obejmują wieści dotyczące spraw nas interesujących. Trudno wymagać precyzyjnych danych od prostej starszej kobiety, nie wtajemniczonej w tematy, a jedynie zasłyszanych rozmów. Pomimo tych mankamentów, opis z „listu X” nie powstał wskutek z góry przemyślanej tendencyjności, lecz z ówczesnej funkcjonującej w tym środowisku wiedzy.

List wyjaśnia zjawiska, których w latach 60-tych tylko się domyślałem. Jak już na ten temat niejednokrotnie pisałem, w tamtym czasie byłem już pozbawiony „nowinek” z górnej półki, ale to, że tam toczą się przepychanki, zawsze coś dochodziło. Nie miałem pojęcia, że w tej orbicie znajduje się „Olek”, bo o tym się nie mówiło. Pewnie zostało nałożone embargo na to nazwisko, a może wszyscy wiedzieli, tylko ja zostałem od tej informacji odizolowany, tak czy inaczej, już wtedy domyślałem się, że są to przepychanki związane z ustąpieniem i przejęciem władzy nad Organizacją w Polsce, po zwolnieniu byłego kierownictwa z więzienia, bo te zwolnienia były głośne.

Po przeczytaniu listu, dowiedziałem się, że na południu Polski znajdował się „ośrodek wypoczynkowy”, dla zapracowanego kierownictwa. Kiedyś wspomniałem tylko, że jakaś krewna brata Lorka w latach 1950-tych, podążała tam na odpoczynek, nie znając szczegółów więc potraktowałem to jako normalne w tamtym czasie wczasy pracownicze, co mnie osobiście tym bardziej zbulwersowało, że jakby nie było postać z górnej półki, woli odpoczywać w wolnym czasie od pracy, niż głosić.

Moją ciekawość z listu, wzbudziła też charakterystyka opisana na temat Scheidera i jego „szorstkim” charakterze i o zarzutach dotyczących rzekomej czy prawdziwej volkslisty. Osobiście tej postaci nie poznałem nigdy, z wyjątkiem jego syna Janusza, którego poznałem na kursie dla sług obwodu, i jeszcze na jakimś spotkaniu pionierskim. Po przeczytaniu tej charakterystyki, przypomniały mi się dwie opowiastki, które jakby wpisywały się w tą charakterystykę. Jedna pochodzi z roku 1948, którą opowiedziała mi siostra z mojego zboru, o której już wspomniałem w mojej „Przygodzie z Organizacją”. Owa siostra kilka miesięcy mieszkała w Biurze w Łodzi przy ul. Rzgowskiej 24. Pominę sam powód jej tam pobytu, to nie jest tu istotne. Z jej opowiadań miałem pewien obraz jak wyglądało życie w tym domu Betel, jak je wtedy nazywano, oczywiście wszyscy wtedy jej zazdrościliśmy. Przed opuszczeniem Betel, miała spotkanie z Scheiderem, który jej zwrócił uwagę, aby nigdy nikomu nie opowiadała o rzeczach, które tam widziała, słyszała etc. Mnie jednak opowiedziała pewne wydarzenie.

W każdą niedziele pracownicy biura wprawdzie mieli wolne, ale też mogli, a nawet mieli zalecenie, aby uczestniczyli w miejscowych zborach na różnych organizowanych tam przedsięwzięciach. Na jedno z takich spotkań został poproszony jakiś brat, pracujący przy powielaczach, w niedziele po prosu chciał odpocząć. Zaproszony brat odpowiedział, że owszem, bardzo chciałby tam być, ale jest po tygodniu tak zmęczony, że chciałby odpocząć, dosłownie powiedział: –nie chce mi się. Ta rozmowa, niewiadomo jakim „przypadkiem”, trafiła do Scheidera. Pryncypał, w okresie posiłków –taki miał zwyczaj, wygłosił reprymendę. Nie pamiętam treści, chociaż siostra, dość szczegółowo mi zrelacjonowała. Rezultat był taki, że ów brat, bez rozgłosu opuścił Betel.

Inne wydarzenie, opowiedział mi brat „Teofil”, sługa obwodu, który zmienił „Olka”. Po „Olku”, „Teofil” nie był przez nas przyjmowany z entuzjazmem przynależnym „Olkowi”, to dwa charaktery jak dzień i noc –po prostu nie był lubiany. W okresie świetności Betel, był pracownikiem biura, pracował w pakowni wysyłek korespondencji, szczególnie powielanej literatury. Nazwiska nie wymienię pomimo, że wyjątkowo je pamiętam, z zawodu cieśla. W przypływie jakiejś weny, czy innej potrzeby, co raczej mu się rzadko zdarzało, opowiadał mi o swojej pracy w Betel. Z opowiadań wynikało, że posiadał jakieś bliższe relacje z Scheiderem, a powiedziałbym, że był jego okiem i uchem. Jego zadaniem było testowanie każdego nowicjusza powołanego do Betel. Delikwent wpadał pod jego „opiekę”. Biuro nie posiadało kanalizacji ściekowej, więc odchody były odprowadzane do szamba, które trzeba było okresowo opróżniać. „Teofil” brał takiego nowicjusza właśnie do wybierania i roznoszenia zawartości po ogrodzie. Podczas tego zajęcia wyjątkowo obrzydzał te czynności, aby wydobyć od niego jak najwięcej jego wnętrza. Od jego opinii zależał daszy los każdego brata nowicjusza.

W miarę upływu czasu po lipcu 1950 roku, w terenie pojawali się coraz liczniej również betelczycy. Kiedyś spotykam brata, którego powinienem gdzieś już go poznać. Po rozmownie okazuje się, że zapamiętałem go jako obsługującego interesantów w łódzkim biurze. W biurze byłem tylko jeden raz, jako pełnomocnik sługi Grupy. Właśnie ów brat przyjął mnie w maleńkim kantorku w wielkości około jeden metr na półtora powierzchni, stał tam malutki wiklinowy okrągły stoliczek, a na nim biblia i książka „Prawda was wyswobodzi”. Brat ów załatwił moją potrzebę w trymiga. Wprawdzie wychodził kilka razy, ale szczelnie zamykał za sobą drzwi. Wchodząc tam byłem przekonany, że będę mógł przynajmniej zobaczyć ten słynny przybytek, tymczasem na odchodne podał mi tylko rękę i życzył błogosławieństw. Nawet nie mogłem na chwilę usiąść, bo tam nie było gdzie wstawić krzesła. Opowiedziałem mu to wydarzenie. Potwierdził, że takie było polecenie brata Scheidera, a on nie mógł postąpić inaczej. Wśród wielu braci, którzy pojawiali się w tamtym czasie bardzo łatwo można było rozróżnić betelczyków po ich dość sztywnym obyciu. Inni byli bardziej wyluzowani i takim „luzakiem” był właśnie „Olek”. Opisałem te przypadki, które potwierdzałyby ten „gburowaty” charakter Scheidera. To przekonuje mnie do tej opinii, szczególnie wymownym jest to, że pomimo osobistego selektywnego doboru, nigdy niedowierzał nikomu.

Nie znając szczegółów, trudno zająć mi w tej sprawie stanowisko, ale z logiki wynikałoby, że Rutkowski zachował się prawidłowo pozostawiając ostateczny krok Brooklynowi, w sprawie wymiany liderów po zwolnieniu z wiezienia byłego kierownictwa, co jest zrozumiałe, iż musiałoby się to przeciągnąć w czasie. Widocznie tego czasu brakowało (cokolwiek przez to należałoby rozumieć), podjęto dość ryzykowne, ale przemyślane działania rewolucyjne. W strukturach demokratycznych można by było takie założenia rozstrzygnąć kartką wyborczą, ale nie w Organizacji, gdzie tego rodzaju rozwiązania nie istnieją. W tej sytuacji, Rutkowski był na straconej pozycji, w którą został brutalnie wtłoczony przez bezprawne zawiązanie się nowego komitetu kraju. Nawet pro świadkowska publikacja „Wierni Jehowie”, ten czyn nazywa „zamachem stanu”. Publikacja ta, chcąc usprawiedliwić ten krok, wyjaśnia, że większość braci było po stronie „scheiderowców”, a nie po stronie „olkowców”. Pomimo tego, że to stwierdzenie jest prawdziwe, to samo w sobie jest kuriozalne.

W takim totalitarno – antydemokratycznym podejściu, nie istnieją żadne reguły, aby o cokolwiek pytać „poddanych”. Kto z nas w tamtym czasie, po za nie licznymi przypadkami wiedział o tym, że w czasie niemożności sprawowania funkcji Scheidera, z namaszczenia Brooklynu, sługą kraju został Rutkowski v „Olek”. Kto nas się w ogóle pytał, czy chcemy Rutkowskiego, czy Scheidera po jego uwolnieniu? Kto w ogóle znał nazwisko Rutkowskiego? Nie liczni znali tylko „Olka”. Nazwisko Scheider, było szyldem bez konieczności jakichkolwiek dodatkowych wyjaśnień. Dodatkowo przekazywano nam, że jakiś „Komitet 12” z niejakim Jakubem chce nam wywrócić Organizację. W takiej sytuacji, o jakiej tu większości możemy mówić w ogóle, jeżeli dezinformacja była główną informacją. Należy dodać tu jeszcze ten istotny szczegół, który jest pominięty w/g M. Bojanowskiego, mianowicie ten, że tylko z „listu X” dowiadujemy się iż po wyjściu Scheidera na wolność, „Olek” postawił swoją osobę do dyspozycji Knorra w Brooklynie.

Ówczesna świadkowska populacja, zemną włącznie w terenie, nie miała pojęcia o istniejącym podziale Organizacji na „Scheiderowców” i „Olkowców”. To pojęcie funkcjonowało tylko wśród wtajemniczonych. „List X” wyjaśnia również –przynajmniej nie znaną dla mnie, opisywaną w/g Bojanowskiego przyczynę wzajemnych wykluczeń, oraz wydawanie dwóch odrębnych wydań strażnicy. Bój o wydawnictwo strażnicy, był głównym zadaniem obydwu grup, gdyż od tego kto ma strażnicę, zależał dalszy jej los i -„władza”. Podstępne przejmowanie (odbieranie) przez Sheiderowców drukarń, nie mogło być przejmowane razem z „drukarzami” jako elementem niepewnym, zarażonym „olkizmem”. Wykluczony automatycznie pozostawał po za własnym środowiskiem, co „chroniło” swoich przed „zaraźliwą chorobą”. Do jakiego stopnia była to bezpardonowa walka, Schejderowców, jeżeli tzw. strażnicę „Olkową”, w/g zalecenia, należało odsyłać do urzędu bezpieczeństwa. Tymczasem okazuje się, że obie wersje miały to samo źródło pochodzenia, tylko pochodziły od odrębnych „komitetów tłumaczy” i bez obawy zarażenia się, oba egzemplarze są zarchiwizowane w Nadarzynie, i pewnie Nadarzyńczycy nie znają prawdziwej historii tych dwóch podobnych egzemplarzy.

To, że „zagranica” nie podejmowała szybkiej decyzji, moim zdaniem może świadczyć, że tam na „górze” rozważano różne warianty. Chwiejna postawa wielu niezdecydowanych i oczekujących na dalszy bieg wydarzeń, świadczy, że postawa „Olka” w tym sporze miała swoje uzasadnienie. Pominięcie w opisie w/g Bojanowskiego, postawy „Olka” iż ostateczną decyzje kto dalej powinien sprawować zwierzchnictwo w Polsce, pozostawił Brooklynowi, jak i podstępne przejmowanie drukarń, mogło być dla „Scheiderowców” nie wygodne, dlatego lepszym wyjściem było oskarżenie „Olkowców”, a konkretnie Olka o zdradę. Wersja „zdrady” nie broni się. Nie można w jednym zdaniu napisać o zdradzie i jednocześnie pisać o toczących się rozmowach pomiędzy tymi zwaśnionymi grupami. Wersja „zdrady” jest późniejszym pomysłem, gdy nie było szansy na porozumienie, ponieważ szala zwycięstwa „Scheiderowców” była już oczywista. Wobec „maluczkich”, wersja „zdrady” bardziej uwiarygodniała podstępne zachowanie Scheiderowców”, na zasadzie, że zwycięzców nikt sądził nie będzie. Prawdziwej wersji wydarzeń nie dowiemy się już nigdy, bo to nie leży w interesie nowojorskiej korporacji, a tym bardziej zwisa Nadarzynowi

Czy „Olek” był „kłosem”?

Nie wiemy kim był „kłos” (przynajmniej ja tego nie winem), z pewnością „Olek” tym „kłosem” nie był. Ustalenie tego nie powinno przysparzać większych kłopotów, pod warunkiem, że komu jak komu, ale Organizacji, konkretnie Nadarzynowi, na tym powinno zależeć. Za moich czasów mówiło się, że nie jest wskazane szukanie tego co nie buduje. Takie stwierdzenie ostatecznie zamykało sprawę by do niej nie wracać. Tak zamykano wiele przypadków, za którymi byli zawsze jacyś ludzie, wskazywano ich palcami, a zarazem izolowano się od nich. Pod ich adresem zawsze krążyły jakieś bliżej niesprecyzowane oskarżenia. Wiedziało się tylko, że ten był kiedyś bratem, ale teraz nie jest wskazane aby wchodzić z nim w bliższe kontakty. Wiadomo było tylko tyle, że nie jest już Św. J., to nie może być też porządnym człowiekiem, bo wojna go „wykoleiła” i od niego trzeba się zawsze trzymać z daleka. W jaki sposób ta wojna go „wykoleiła”, zawsze było to zasłonięte mgłą tajemnicy, niedopowiedzianych i zawieszonych w próżni „niepodważalnych prawd”.

Pod tym względem „zakaz” z lat pięćdziesiątych i późniejszych, wydalił nowych odstępców, nad którymi wisi to niesprecyzowane i bliżej nie określone odium. Lepiej jest nigdy nie wyjaśniać spraw do końca i pozostawić je najlepiej w zawiniątku starej szmaty na strychu pod powałą, lub zatęchłej piwnicy. Z takich miejsc Barbara Anderson wynosiła na światło dzienne mniej chwalebną historie Brooklynu. Na szczęście dzięki powszechnej digitalizacji dokumentów, trudno ukryć nie wygodne fakty, a tym samym łatwiej zdjąć tę powłokę nieufności do świadkowskich dysydentów. Wystarczy tylko własna chęć aby tę powłokę odchylić.

Niechęć Organizacji do swoich dysydentów jest zupełnie zrozumiała. Jeżeli takim odstępcą jest przeciętny były głosiciel ze Zboru w jakimś bliżej nieokreślonym „Grzybowie” (nazwa miejscowości jest zupełnie przypadkowa), jest nie warta roztrząsania (chociaż czy ja wiem, bardzo dynamicznie rozwija się sprawa „Owcy Jehowy”, która może się stać ciekawym precedensem), to już przejście do porządku w sprawie Aleksandra Rutkowskiego vel „Olek”, vel „Andrzej”, Jest zwykłym chowaniem głowy w piasek. Zamkniecie tej sprawy i odłożenie at acta przyczynia się tylko do jego legendy Na jego temat na forum powstała dość ciekawa polemika i nie tylko. Wiele biograficznej, z pewnością nie pełnej wiedzy o tej postaci wynika z zainicjowanej „rozmowy” przez Gedeona, w której w miarę mojej możliwości też coś dopowiedziałem. Pomimo tej „wiedzy” istnieje w dalszym ciągu niedosyt, który mam wrażenie nigdy nie zostanie zaspokojony. Brakuje w jego życiorysie najważniejszej części jego życia na ostatniej prostej, a ten okres jest częścią największego zainteresowania, bo jakby nie było w tym czasie stał się postacią publiczną.

Początkowy okres lat sześćdziesiątych jest wyjątkowo burzliwy. W tym czasie przypada apogeum, a może ukoronowanie „Olkowej” działalności w Organizacji. Jedyny opis, a właściwie wzmianka odnosząca się do jego aktywności w tamtym czasie, pochodzi z publikacji „Wierni Jehowie”. Autor tej publikacji stawia „Olka” jednoznacznie bardzo negatywnie nie dając mu żadnej szansy. Mógłbym nawet dać wiarę autorowi, ponieważ jak mniemam znajdował się bardzo blisko tych wydarzeń, a nawet w jego centrum, o których traktuje publikacja, dlatego można by powiedzieć, że wie o czym pisze. Tymczasem uważny czytelnik ma wrażenie, że autor nie relacjonuje tego co sam wie, ale to, co pochodzi jakoby z drugiej lub trzeciej ręki. Oskarżenia „Olka” pochodzą z domysłów, wieści niewiadomego pochodzenia, a konkretne zarzuty, to zdrada i współpraca z organami Służby Bezpieczeństwa PRL, ba –nawet z radziecką KGB. Przy czym jeżeli chodzi o tę ostatnią, nawet z krwią na jego rękach. Autor wierzy we wszystko to co napisał, a równocześnie jakby nic się nie stało, obie te antagonistyczne grupy, „Scheiderowców i „Olkowcow”, sadza przy jednym stole negocjacyjnym, by przekonywały się wzajemnie o popełnianych tylko „błędach” cokolwiek by to znaczyło, a potem jak równy z równym robią wzajemne starania w Brooklynie o przyznanie „koncesji” na wydawanie Strażnicy w Polsce. Na koniec autor kończy „olkową” karierę groteskowym komitetem sądowniczym oskarżając ostatecznie o nieobyczajność, o co oskarżyć można byłoby wtedy prawie każdego stojącego na tych wysokich szczeblach, jeżeli usilnie się tego chciało i szukało dowodów, nie gardząc pogłoskami.

Jeżeli w publikacji „Wierni Jehowie”, autor, mimo wszystko nie może znaleźć koronnego dowodu i ciągle ucieka się w sferę domysłów i przypuszczeń, to warto poszukać tych oskarżeń w materiałach pochodzących z poza Organizacji. Takim ciekawym opracowaniem jest IPN-owskie opracowanie pt. >NAJDŁUSZA KONSPIRACJA PRL<. I czego tam się dowiadujemy? Ano czytamy że:


                         >Służba Bezpieczeństwa stosowała wobec Świadków Jehowy metody wykorzystywane wobec innych wspólnot: rozpowszechniano nieprawdziwe informacje na temat liderów wyznania i sugerowano istnienie rozłamu (niektóre teksty sygnował tajemniczy „Komitet Dwunastu” –nieistniejący w rzeczywistości twór, wymyślony na użytek tej prowokacji przez funkcjonariuszy SB)<.

Pytanie narzuca się samo: kim, lub czym był „Komitet Dwunastu”? Czy był to twór, jak pisze autor, tworem SB, czy jak podają przekazy zbliżone do WTS, twór świadkowskich dysydentów (w domyśle z „Olkiem” na czele). Jeżeli „Olek” w tym czasie gdy stał na czele Organizacji Św. J. w Polsce, współpracował ze Służbami Bezpieczeństwa, to te służby całą strukturę podziemną tej Organizacji miały na dłoni. Tymczasem z cytowanego już internetowego zapisu dowiadujemy się, że:

                        >Problem Świadków Jehowy nadal pozostawał w sferze zainteresowań najwyższych władz państwowych i partyjnych. W maju 1963 r. na specjalnej konferencji w Wydziale Administracyjnym KC PZPR zwrócono uwagę na rozwój liczebny i organizacyjny wyznania, nowoczesną technikę łączności i poligrafii oraz niechęć Świadków Jehowy wobec PRL. <

Już na początku lat 60-tych, prowadzący tw. „kłosa”, por. Henryk Król raportował do swoich przełożonych, że przy jego („kłosa”) pomocy, uda się rozpracować ośrodek krajowy Św. Jehowy w Polsce. Ze źródeł około świadkowskich „wiemy”, że Aleksander Rutkowski, stojący na czele Organizacji w Polsce, wprawdzie nie wiemy od kiedy, ale o wszystkich szczegółach informował Służbę Bezpieczeństwa, a te niegramotne ciućmoki z IV-go wydziału, wciąż szukają miejsc rozlokowania drukarń i czasem ze zmiennym szczęściem przy pomocy t. w., udaje im się coś wykryć. Na domiar w tym samym czasie następuje wymiana starego sprzętu maszyn ze starego na nowy, do druku oddaje się już nie tylko czasopisma, ale nawet książki. I to wszystko dzieje się wtedy, gdy „Olek” jako pierwszy po bogu w Polsce donosi służbom na samego siebie. Czy ktokolwiek rozumie coś z tego? Jedyny logiczny wniosek to ten, że IV wydział mając podaną przez „Olka” Rutkowskiego na tacy całą Organizacje, nie poinformował o tym swoich mocodawców, aby nie stracić wygodnej posady ścigania króliczka, którego nie ma się zamiaru nigdy złapać. Tak należałoby spuentować „Olkowe” donosy do władz, ponieważ innego wyjaśnienia nie sposób zrozumieć, bo te „jedyne prawdziwe” opowieści pochodzące od Wiernego Niewolnika, są funta kłaków warte!

CDN



Offline Lebioda

Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
« Odpowiedź #7 dnia: 19 Grudzień, 2015, 05:46 »
Organizacja w pierwszej dekadzie lat 60- tych ub. wieku



Sprawa „Olka” i donosy „kłosa”

Na podstawie –„donosów”, nie można rozpoznać prawdziwej sylwetki autora, ponieważ sam tekst „donosów” pochodzi spod ręki prowadzącego „kłosa” czyli por. MO, Henryka Króla. Są to raporty sporządzone na podstawie zeznań, lub notatek dostarczonych przez donosiciela. Raport pochodzący jakby z drugiej ręki, nie odzwierciedla sylwetki autora tych donosów, a szczególnie jego własnego wnętrza, dlatego jako człowieka nie jesteśmy wstanie go „rozpoznać”. Możemy ustalić tylko jego „techniczną” sylwetkę, na podstawie, której bez większego trudu można by wskazać palcem kto był tym „kłosem”. Konfident nie był tuzinkową postacią. Był wysoko postawioną osobistością, a może nawet najbliższym współpracownikiem sługi okręgu I a, samego Tadeusza Chodary vel „Tomek”. Nie wiemy jaką pełnił tam funkcję, ale mając do własnej dyspozycji sekretarkę „Ruta”, stawia go bardzo wysoko w tej hierarchii. (Uwaga! Tu jest pewne światło, skąd wywodzą się słynne „kobitki”, na których „poślizgnął” się „Olek”) Na podstawie donosów, wiemy, że „kłos” miał swobodny dostęp do archiwów, a ponadto brał udział w odprawach na najwyższym szczeblu zarządzania. Zachodzi pytanie, które postawi każdy kto czyta te doniesienia, dlaczego i jak doszło do tego, że ów osobnik został „kłosem”.

Trudno tu spekulować, i nie mam zamiaru wgłębiać się w te przyczyny, bowiem znając z autopsji tamten okres, przyczyn mogło być wiele. Moim zdaniem, przyczyna tkwiła w nim samym. Sposób zaangażowania się do współpracy, świadczyłoby raczej na jego „przewartościowanie wewnętrzne”, przekonanie się o beznadziejnym tkwieniu w konspiracji, tym bardziej, że takie trendy pojawiały się w samym najwyższym kierownictwie. Chciałbym zwrócić na jeden bardzo istotny moim zdaniem szczegół –oprócz bardzo dokładnych i szczegółowych doniesień, te dane były rzetelne bo nawet sprawdzone przez ówczesne organa ścigania, te doniesienia dostały wysoką notę w ocenie jego rzetelnych przekazów, a tym samym nie ma podstaw do zarzucenia „kłosowi”, że cokolwiek skłamał, lub przekazał wersie celowo nieprawdziwą i ten szczegół, moim zdaniem potwierdza prawdziwość, o jego „przewartościowaniu wewnętrznym”.

Te donosy są bardzo cenne dla naszej (mojej) wiedzy ponieważ pośrednio dowiadujemy się co działo się w Organizacji, jakie były nastroje na wysokich szczeblach zarządzania, stanowiska, struktury zależności, a ponadto osobiste (ludzkie) wzajemne zaufanie, czy nawet podejrzenia. Przyznaję, że sam ocieram moje oczy i z ciekawością czytam o tym, o czym wtedy niemiałem nawet zielonego pojęcia, pomimo, że byłem wprzęgnięty w tę konspiracyjną orbitę. Od „kłosa”, ku naszemu (mojemu) zdziwieniu, dowiadujemy się, że na tych wysokich szczeblach była mocno zarysowana „szorstka” przyjaźń i rywalizacja, kto kogo. A ja, wtedy dałbym się za nich pokroić -za ich „świętość”, ale o tych „szorstkościach” w „Wierni Jehowie”, już „zapomniano” dopisać, że tak „wierni” Jehowie, już wobec siebie, tę wierność bardzo wykoślawiano. Gdyby autor – autorzy, w publikacji „Wiernych Jehowie”, chociażby nawet szczątkowo tę nie wygodną prawdę wydobyli na powierzchnię, można by do tej publikacji mieć chociażby odrobinę zaufania.

Już bardzo wcześnie, bo składający zeznanie w 1960 roku, „kłos” wyraźnie wskazuje na istniejące dwie frakcje. Moim zdaniem, te frakcje musiały zarysować się o wiele wcześniej, a nawet przypuszczam, że pierwsze symptomy nastą piły już w 1956/57, gdy nastąpiły pierwsze zwolnienia czołowych działaczy z wiezienia. Nic nie powstaje spontanicznie, wszystko podlega ewolucyjnemu rozwojowi. Konkretnie chodzi o zwolenników, czyli „konserwatywny” nurt -Scheidera, oraz „umiarkowanych”, oscylujących w kierunku dogadania się z władzą. (Z tego mniej więcej okresu pochodzi napisana prośba do władz sygnowana przez Wiesława Rejdycha (brata Jakuba) i Czesława Stojaka dotycząca legalizacji. Taki akt faktycznie został podpisany przez Urząd do spraw wyznań, z tym, że został anulowany. Powód…?) Z relacji ”kłosa” dowiadujemy się, że w dniu 15 października 1960 roku odbyło się konspiracyjne Krajowe Forum Świadków Jehowy we Wrocławiu. Temu Forum przewodniczył zastępujący Scheidera ( Scheider przebywał ponownie w wiezieniu, wkrótce miała się odbyć jego rozprawa), Stawski pseudonim „Roman”. Należy rozumieć, że Stawski v. „Roman”, przejął tę funkcję, z racji przewodniczenia pierwszego zespołu okręgów, drugim z tego samego powodu został Rutkowski Aleksander v. „Olek” jako, że przewodniczył drugiemu zespołowi okręgów. Trzecim był Kulesza Jerzy v. „Waldemar”, jako przewodniczący trzeciego zespołu okręgów. (Ta kolejność nie jest jednoznaczna, ponieważ w innych zestawach, (według „Wierni Jehowie”) „Olek” jest trzecim zespołem -lub ja czegoś tu nie rozumiem)

Na tym forum krajowym, jako jedną z pierwszych wiadomość, „Roman” podał jakoby instrukcję od samego Knorra polecającą przerwanie wydawania książki pt. „Bądź Wola Twoja” (dlaczego akurat ten tytuł?), „Roman” opatrzył to komentarzem, jako kierunek kierownictwa z zagranicy, dążący do poprawy stosunków między Organizacją, a rządem PRL. Autor tego donosu nie precyzuje, czy ta wiadomość rzeczywiście pochodziła od Knorra, czy jest to tylko własna interpretacja „Romana”. Taka dwuznaczność rozumowania pochodzi stąd, że parę akapitów dalej, „kłos” podaje:

                  >„Analizując członków Komitetu Krajowego należy stwierdzić, że Stawski Roman posiada decydujący głos we w sprawach sekty i prawdopodobnie cieszy się zaufaniem kierownictwa zagranicznego sekty. Opinia sług poszczególnych okręgów na temat osoby Stawskiego jest podzielona. Jest on skłonny iść na pewny kompromis z rządem”,( i dalej cytat) –„ Natomiast Rutkowski reprezentuje kierunek polityki Scheidera”.<

Pozostałe dużego formatu postacie wg „kłosa”, tacy jak Chodara Tadeusz, Pałka Franciszek, Świątek, Lorek Jan i niejaki Michał, stracili zaufanie komitetu krajowego. Natomiast zdaniem „kłosa”, Kwiatosz Edward podziela zdanie Stawskiego (?), aczkolwiek tak samo jak Zenon Adach i Harald Abt, w tym również Janusz Scheider nie mają głosu, ale cieszą się zaufaniem kierownictwa. Z raportu „kłosa” nie wynika jednoznacznie czy ci pierwsi wymienieni (oprócz Chodary) stracili zaufanie jeszcze przez Wilhelma Scheidera, czy jest to już decyzja Stawskiego. Wiem natomiast z pogłosek, które do mnie dotarły w latach 60-tych (?), że Jan Lorek w tym czasie wyemigrował do Niemiec, z czego wynikałoby, że „szorstka przyjaźń” na „górze” była powszechna i nie oszczędzała nawet najwierniejszych. Wczytując się w doniesienia „kłosa”, dowiadujemy się, że również Chodara v. „Tomasz” należał do „umiarkowanych” i został prze Scheidera potraktowany dość „szorstko”, pozbawiając go wpływu na centralne decyzje. Powodem takiego potraktowania Chodary, była podobno jego żona, z którą się ożenił nie będącą w prawdzie. W/g mnie, jak na Chodarę, był to wyczyn dość postępowy, z którym Scheider nie mógł się pogodzić. Przeciw Chodarze, być może nie z tego samego powodu, był również A. Rutkowski v. „Olek”, przyszły antagonista Scheidera. Do tego nurtu konserwatywnego, należał również „Jakub” Rejdych, który w/g „kłosa”, był najbardziej antyrządowy i wyjątkowo nadgorliwy dybiący na schedę po Chodarze. Tu nasuwa się dość istotna uwaga. Ani „Jakub” Rejdych, ani też Rutkowski „Olek”, późniejsi antagoniści „Scheiderowców” nie mogli być wydawcami „pseudo strażnicy”, o którą są posądzani przez „rocznik” 1994 str.234, bowiem 25 listopada 1960 roku na odprawie sług obwodów, „Jakub” osobiście udzielał instrukcji, jak należy postąpić w przypadku doręczenia takiej przesyłki przez listonoszy. Tak zwane „strażnice olkowe”, to już zupełnie inna bajka o czym już pisałem, ale jeszcze wrócę.

Mam tu poważny dylemat. pisząc powyższy akapit, zastanawia mnie jak to się stało, że oddani wierni Scheiderowi, A Rutkowski „Olek” i „Jakub” Rejdych, niebawem stali się jego adwersarzami. „Jakub” już za kilka miesięcy, a „Olek”, około trzech lat później. Nie wyobrażam sobie takiej radykalnej zmiany, w tak krótkim czasie bez istotnej przyczyny. Jeżeli wykluczyć pomyłkę „kłosa”, który jednak operuje konkretnymi datami, to jedynym logicznym wyjściem jest doszukanie się drugiego dna, które jeszcze nie zostało odkryte, pod którym to dnem, mówiąc bardzo delikatnie, braterska „szorstkość” zrobiła już znaczne postępy. Takim „dowodem”, może być gorliwy i pracowicie oddany Organizacji Rejdych „Jakub”, który wraz z bratem, w krótkim czasie zmienił front i bądź co bądź, również oddany Organizacji Jan Lorek, opuszcza kraj. Cokolwiek mogłoby to znaczyć, znając osobiście Lorka i poniekąd Jakuba, była to „ucieczka” ludzi ze świecznika.

Moim zdaniem, Chodara był człowiekiem nietuzinkowym, poważnie traktujący każdą rzecz, a ponadto długoletnim Świadkiem J. i działaczem w Organizacji na wysokich szczeblach zaufania. Mogę się mylić co do cech osobistych, ale takiego zapamiętałem go z Sieradza. Jeżeli ten człowiek został pozbawiony wpływu na decydowanie w zarządzie krajowym, odsunięty na boczny tor, a powodem jak o tym donosił „kłos”, były jakieś antagonizmy pomiędzy nim, a „Olkiem”, i że Scheider odsunął już sprawdzonego Chodarę, a zatrzymał przy sobie dopiero wschodzącą gwiazdę „Olka”, świadczyłoby o jakiejś głębszej przyczynie. Tą przyczyną mogły być nabyte związki poprzez ożenek „Olka”, którego żona była pochodzenia narodowości niemieckiej, co mogło w oczach Scheidera dodać mu splendoru jeżeli wzmianka o VD, autora z „listu X” miałaby głębsze zakotwiczenie. Chyba, że potwierdzają się tu zarzuty z tego samego listu, gdzie wytyka się Scheiderowi jego samodzierżawie. Jakakolwiek byłaby przyczyna, ta decyzja wepchnęła Chodarę w łapska porucznika Henryka Króla, który upatrzył sobie jego, jako kandydata otwierającego listę ewentualnych tw.

Nie wiemy co działo się na najwyższym szczeblu zarządzania pomiędzy omawianym okresem aż do ponownego powrotu Scheidera. Na podstawie raportów opracowanych przez H Króla wiemy, że oprócz rutynowych zatrzymań działaczy „rodzinnych” w okręgu I a, „kłos” dostarczał dość dokładną wiedzę, o działalności Organizacji w okręgu I a, a pośrednio, w całym kraju, z czego wynika, że działalność ta przynosiła niezłe wyniki, czym prawdopodobnie „Olek” zyskał w zagranicznych oddziałach na duże uznanie. Za „kłosem” musze też potwierdzić, że pierwsza połowa lat 60-tych była znamienna w działalności głoszenia. Już nie jednokrotnie opisywałem te plejady pionierów, które pojawiły się w tym okresie. Wielu pionierów o różnym okresie swojego zaangażowania, przemieściło się również przez moje mieszkanie. Taka mobilizująca akcja musiała dać rezultat, jeżeli nie bezpośrednio w pozyskaniu głosicieli, bo na tych trzeba zawsze trochę poczekać, to już w godzinach przypadających na głosiciela, musiał być wzrost imponujący. Ta aktywność została też zauważona przez ówczesną władzę, bowiem nawet w KC PZPR na to zwrócono szczególną uwagę, jak o tym mogliśmy się już przekonać.

Idąc tym tokiem myślenia, zastanowić się wypada, jak doszło do tego, że Brooklyn jednak postawił na „Olka”, a nie na Stawskiego „Romana”, pomimo, że jak już wiemy, po aresztowaniu Scheidera, „pierwszym” z urzędu został Stawski „Roman”, dopiero drugim był A Rutkowski „Olek”. Tutaj mam pewien dylemat. Skąd inąd wiemy, że zgodnie z wewnętrznym „regulaminem”, „Olek” mógł dostać „pierwszego” dopiero wówczas gdyby, Stawski „Romam” wraz z komitetem w padł w ręce SB. Tymczasem o wpadce Stawskiego nic nie wiemy – (nie wiem), a na czele, prawie z nikąd pojawia się Rutkowski „Olek”. W/g „listu X”, to prężność „Olka” była tą przyczyną tej zamiany. Ta „prężność” wprawdzie dała się zauważyć ale dopiero już po jego awansie, natomiast wcześniej na pewno nie spędzała snu z oczu Knorra, bo jeżeli nawet jakaś „prężność” istniała, to na pewno była zaliczana na konto Scheidera. Nie mając innej możliwej wiedzy, musimy się pokusić na pewną spekulację. Najprawdopodobniej tej „skłonności” Stawskiego „Romana” do ułożenia się z władzą o której wyżej, domyślał się już wcześniej Scheider, dlatego na najwierniejszego z wiernych upatrzył sobie właśnie „Olka”, i taka wzmianka na wszelki wypadek, została przekazana do Brooklynu. Czy tak było? Nie wiadomo, ale jak na razie jest to jedyna logika.

Proszę nie zarzucać mi niekonsekwencji o czym napisałem w powyższym akapicie udając się w sferę spekulacji. Wprowadzam z rozmysłem ten zgrzyt, aby unaocznić jak trudno jest dojść do sedna, jeżeli obracamy się w całkowitej próżni opierając się na literaturze WTS-u. Poniżej przytoczę kilka fragmentów pochodzących z publikacji „Wierni Jehowie”, w większości napisanych ręką Michała Bojanowskiego.

W publikacji „Wierni Jehowie”, w rozdziale 10. Rozłam w latach 1964-1966, podana jest tam wzmianka, że „Olek” przejął „pierwszego” dopiero jesienią 1964 roku.

                      >10. Rozłam w latach 1964-66
Jak już wspomniano o tym przy okazji zatrzymania Mariana Brodaczewskiego, w Polsce – podobnie jak i w innych krajach obozu socjalistycznego w tej części Europy – funkcjonował awaryjny system nadzoru. Powołano trzy komitety. Na wypadek aresztowania pierwszego komitetu jego zadania natychmiast przejmował komitet drugi, a w wypadku zatrzymania członków tego komitetu – trzeci. Po aresztowaniu w roku 1960 W. Scheidera, a potem w kolejnym roku M. Brodaczewskiego (a także innych członków komitetów), doszło jesienią 1964 roku do sytuacji, w której zarządzanie organizacją Świadków Jehowy przejął trzeci Komitet Kraju253. Na jego czele stał pochodzący z Łodzi Aleksander Rutkowski, popularnie zwany Olkiem albo (z uwagi na zakaz działalności) „Andrzejem”. Stało się tak bez względu na fakt, że opuścili już więzienie bracia W. Scheider i E. Kwiatosz. Mimo ich doświadczenia nie zostali zaproszeni do pracy organizacyjnej przez członków III komitetu.<

Mała dygresja. I tu mam poważny zgrzyt w uszach z powodu niedomówień autorów „Wierni Jehowie”. Jak to się dzieje, że Stawski „Roman” pomimo, że miał ciągotki w kierunku władz PRL, jakoś bezboleśnie mógł sobie pozwolić na odstawkę takich postaci jak Chodara, Pałka, Świątek, Lorek, natomiast Kwiatosz, Adach, Abt i Janusz Sheider, pozbawieni zostali głosu. Nikt nie rozdzierał szat, że tak doświadczeni działacze nie są zapraszani do współzarządzania. Stawskiego nie postawiono pod pręgierzem. Skąd taka odmiana i rozgoryczenie w stosunku do Rutkowskiego „Olka”, który był pro Scheiderowski, i był jednocześnie anty PRL-owski? Pozostawmy ten niezrozumiały zgrzyt.

Mnie intryguje inne pytanie. Po co był powołany „Olek”, jeżeli to Kierownictwo mogli przejąć Scheider i Kwiatosz. Jeżeli natomiast, jak można się tylko domyśleć, przez swoją (chaotyczność?) autor „Wiernych Jehowie” nie sprecyzował tego zapisu, bo już przed ich zwolnieniem „Olek” był powołany, logiczną konsekwencją było czekać na dalszą decyzję Brooklynu, ale logiczne mogło być też to, że apodyktyczny charakter Scheidera, nie mógł pozwolić na splendor, który spływałby nadal na jego adwersarza. Knorr w tym przypadku, mógł nie być jeszcze skłonny na zamianę młodego źrebaka, na starą szkapę. Pewnie coś w tym musiało być, bo w tym sam źródle mamy taką wzmiankę:

                             >„Nowo powstały komitet reprezentowali m. in. E. Kwiatosz i H. Abt– W. Scheider w tych wydarzeniach (według M. Bojanowskiego) stał raczej na uboczu i nie angażował się bezpośrednio w działania organizacyjne.”<

Nie wiadomo jaka była przyczyna braku tego zaangażowania, czy z własnej woli czego raczej nie podejrzewam, a może była to inspiracja Brooklynu i Wiesbaden, a być może mimo wszystko cokolwiek by nie było, to jak się dowiadujemy:

                          >„W związku z tymi niepokojącymi pogłoskami sprawą Olka zajęli się bracia z I komitetu kraju, m. in. W. Scheider, E. Kwiatosz, H. Abt i inni, którzy podjęli w oparciu o dostępne dowody decyzję, że należy przejąć odpowiedzialność za prowadzenie działalności Świadków Jehowy w Polsce, pozbawiając jednocześnie tego przywileju brata Olka.”<

Ostatecznie nie wiemy, z Scheiderem czy bez, ale z dalszej relacji autora „Wierni Jehowie”, zawiązany opozycyjny komitet (w stosunku do „Olka”) rozpoczął zajmować się pogłoskami (dosłownie), przeciw swojemu adwersarzowi, podpierając się cytatem listu Tytusa 1,6 …że mężczyźni, którzy mieli przewodzić w zborach, mieli być wolni od oskarżeń. Idąc za tą radą, z doświadczenia każdy kto miał z takim komitetem pewne relacje, wie, że komitet sądowniczy wydaje swój werdykt na podstawie donosów, oskarżeń i domysłów. „Olek” nie musiał doświadczać komitetu na sobie, on znał jego „możliwości”. Pomimo tego, jak się okazuje, już w pełnej zgodzie i prawie braterskim uścisku dłoni, nikomu nie przeszkadza żeby:

                               >„Oba ośrodki nadzoru ( Olkowy i Scheiderowy – dopisek mój) zabiegały o uznanie czynników zagranicznych: biura w Niemczech i centrali w Brooklynie.”<

No niestety, autor tych doniesień nie jest konsekwentny i nawet nie próbuje dociec i skonfrontować, to o czym sam pisze. Jeżeli autor, naoczny świadek tamtych wydarzeń, współpracownik „Olka”, nie wie w jakim okresie „Olek” pełnił przywilej „pierwszego”, bo musi się posiłkować „dowodem” pośrednim, którym jest korespondencja z Knorrem o czym świadczy poniższy cytat:

                        >„W świetle korespondencji z Knorrem, Olek R. przez całe lata uwięzienia Scheidera pełnił funkcję „odpowiedzialnego”, czyli najwyższe stanowisko w hierarchii kraju.”<

Autor ma bardzo poważne luki w pamięci i to nie tylko tej odległej, ale nawet tej, w której pisze przedstawiając dwa sprzeczne okresy pełnienia funkcji przez „Olka”.

Jeżeli przyjąć na podstawie „listu X”, że opinia dotycząca charakteru Scheidera jest trafna, a wiele na to wskazuje, że tak, to na zasadzie tej „szorstkości” w zależności od potrzeby i okoliczności, te domysły i donosy służyły do utemperowania „Olkowych” zapędów. Wszystkie przedłożone zarzuty jakie wytoczono „Olkowi”, są tylko >niepokojącymi pogłoskami<. Nie będę się tu szczegółowo ustosunkowywał do bezpodstawności tych zarzutów, bo o tym już tu na forum pisałem, tym bardziej, że te najpoważniejsze „winy” nie zostały mu nigdy postawione, ani nawet szczegółowo opisane. Jeżeli jestem już przy winach, na chwilę tylko wrócę do poważnego zarzutu obarczającego „Olka” w sprawie zajścia w Lublinie dotyczącego mieszkania Miazgów. W/g. wersji „Wierni Jehowie”, To dybiący na mieszkanie Miazgów „Olek”, doniósł na właścicieli mieszkania do prokuratury, aby przejąć to mieszkanie dla swoich „pań”. Tak się składa, że i tw. „kłos” zna ten epizod i potwierdza taką rozmowę „Olka” z lubelskim prokuratorem, lecz „kłos” przedstawia te dwie postacie i nie tylko te dwie, w odwróconych rolach. Aby zrozumieć w czym rzecz, przytoczę ten dosłowny fragment donosu „kłosa”:

                         >„Informacji o zamierzeniach Milicji dla św. Jehowy udziela maszynistka zatrudniona w Milicji, która spotyka się z "Waldemarem". Wymieniona jest panną i sympatyzuje ze św. Jehowy. Ponadto sympatyzuje ze Św. Jehowy pracownik Prokuratury zam. przy ul. Okopowej w domu razem z Julią Grudzińską. Wym. rozmawiał z "Olkiem" po wsypie u ;Miazgi. Udziela on różnych informacji dla Św. Jehowy przez Julię. Wyraził się, że odrzuca protokóły rewizji przeprowadzonej przez MO, przedstawianych do. zatwierdzeń la. Również w Warszawie żona jakiegoś Ministra jest Św. Jehowy i dostarcza wiadomości do Centralnego Ośrodka Św. Jehowy - konkretnie nazwisko Scheidera. Świadkiem Jehowy jest również żona jakiegoś wysokiego oficera-MO. kpt. - płk. -komendanta, która udzielała i udziela informacji Chodarze”.<

O mamma mija, gdy przestawi się kilka „przecinków” w tym donosie, a na przestawianiu przecinków w WTS-ie się znają, to nie wiem dlaczego Scheiderowi i Chodarze nie postawiono zarzutu współpracy z MO? Acha, już wiem: Scheider i Chodara byli wolni od „niepokojących pogłosek”!

Po przeczytaniu w/w donosu, opadło mi resztę łusek z moich kaprawych oczu. Teraz dopiero zdaję sobie sprawę z zasłyszanych na górnych szczeblach, wtedy dziwnych nie zrozumiałych dla mnie maksym: „kto nie jest przeciw nam, z nami jest”. Jakoś gryzło to się z innym powszechnym zaleceniem: „doskonale nienawidzić każdego światusa”. Teraz zrozumiałem dlaczego dom siostry „Basi”, o którym już wspominałem w „Mojej przygodzie z Organizacją”, był owiany dziwną tajemnicą, której w tamtym czasie nie znałem. Nie piszę powyższego z wyrazem goryczy, bowiem doceniam to nawet dzisiaj, że konspiracja wymagała pewnych zasad, nie wtajemniczania osób w temat, których to nie dotyczy.

Autor „Wierni Jehowie”, usprawiedliwiająco wyjaśnił, że postawienie „Olkowi” zarzutów zdrady, w tamtym okresie PRL-u było niemożliwe. Teraz domyślamy się dlaczego! Jest to kuriozalne wyjaśnienie, ale jak na świadkowską rzetelność –rewelacyjne. Posługiwanie się półprawdami i „przestawianie przecinków”, nie miałoby tu większego znaczenia, gdyby za tymi pomówieniami nie stał odarty z czci i z piętnem zdrajcy -człowiek. Publikacja „Wierni Jehowie” w większości autorstwa M. Bojanowskiego jest warta tylko tyle, ile kosztuje papier zużyty na jej napisanie i tyleż samo wart jest w ocenie tamtej rzeczywistości „Rocznik” z roku 1994. Są tam niedomówienia, pomieszane fakty z fikcją połączone ze sobą, aby obronić przed skandalicznymi błędami i wpadkami członków CK i zdjąć z nich odpowiedzialność za cierpienie i śmierć wielu oddanych Organizacji.

Oskarżenie „Olka” o zdradę byłoby zbyt ryzykowne, mogło ciągnąć za sobą poważną lawinę. Pozostały osądzone zasady moralności, bo wyrok za jedno i drugie przewinienie jest identyczny –„kara śmierci” -innych wyroków się nie wydaje nawet za mniejsze przewinienie, więc po co babrać się w donosach i zdradach, gdy mogłoby się też coś przylepić tym pilnującym szat. Temat o stosunkach damsko-męskich jest bardziej „wdzięczny” i „przyjemniejszy”. W tę „niemoralną” sprawę, wepchnęli go jego adwersarze usiłując odebrać „Olkowi” nadzór nad Organizacją w Polsce. Po podstępnym odebraniu znanych im „piekarń”, została tylko jeszcze jedna nie przejęta na terenie Wrocławia, gdzie powstawały tzw. „Olkowe Strażnice”, a że pańskie oko konia tuczy, to i „Olek” musiał doglądnąć swojej „piekarni”( z tzw. „piekarń” „Olkowych”, skąd wychodziły spod prasy te same strażnice co z „piekarń” „Scheiderowych”, a różniły się tylko tym, że pochodziły od dwóch różnych zespołów tłumaczy z języka angielskiego –w tym czasie działały „legalnie”, dwa komitety krajowe). I tutaj wpadł. Nie zdawał sobie sprawy, że co mu uchodziło, zresztą nie tylko jemy, doglądając „piekarń” Scheidera, nie uchodzi przy doglądaniu swoich własnych. Został „namierzony” we wrocławskim hotelu z siostrą towarzyszącą, i sprawa potoczyła się już tylko z górki na jego zgubę. Sprawę „Olkowej” zdrady, dołożono później już po jego wyrzuceniu, gdy ten nie miał już szansy cokolwiek powiedzieć i tak by nikt nie uznał jego racji.

Moralne prowadzenie się u Świadków Jehowy, „było zawsze priorytetem”. Nie można pobłażać nikomu, tym bardziej sługom z najwyższego szczebla. Rzeczywiście nie pobłażano, ale wybiórczo…? Na temat tej przesadnej i podejrzliwej moralności już pisałem, więc nic tu nie dodam, sam byłem pod tym względem „prześwietlany” gdy pełniłem obowiązki sługi obwodu, ale moje deklaracje na „niewygodne” pytania były raczej „honorowane”, co nie znaczy, że byłem już po za podejrzeniem. Wszelkie moje nieformalne pobyty z płcią odmienną stanu wolnego, podlegały analizie co do rzeczywistej konieczności. Tak więc nie było lekko. W mojej sytuacji, każda taka nie do końca wyjaśniona sytuacja, mogła się skończyć „zwolnieniem” ze służby, co niektórym sługom się zdarzyło. W mojej sytuacji równałoby się z pójściem na najbliższy posterunek MO, wyciągnąć obie ręce i pozwolić założyć sobie kajdanki. W najlepszym przypadku zgodzić się na odesłanie do jednostki wojskowej i odbyć zasadniczą służbę wojskową. Byłaby to jedyna rozsądna decyzja, ale to nie był jeszcze „ten mój czas”.

Moi zwierzchnicy, słudzy z okręgu, znajdowali się już na „niższym poziomie zagrożenia”, tam niemoralność nie „zbierała takiego żniwa”, więc i ich zażyłość wzajemna była „rodzinna”, a jeżeli już…, to jak „brat” z „siostrą”. Wyższa konieczność wymagała czasem towarzyszenia pionierki w podróży i nie tylko w podróży. W „Mojej Przygodzie z Organizacją”, Opisałem pewien epizod gdy siostra „Basia” -tak ją tam nazwałem, nie wiem dlaczego (teraz już się domyślam, że był to rodzaj testu) ale pokazała mi zdjęcia brata „Olka”, potem brata „Romana”, w sytuacji w jakich ich nigdy nie widziałem w realu. No cóż, co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie. Był to dla mnie cios poniżej pasa, ale jeszcze nie do tego stopnia żeby wywrócić moją wiarę w zbawienie wieczne w Bożym Królestwie. Jak widać, niektórzy moi przewodnicy, namiastkę tego królestwa zaliczali już przed Armagedonem. A może po prostu ich zupełnie źle oceniam …?

Donosy „kłosa”, znacznie pobudzają moją wyobraźnie, i zdaję sobie obecnie sprawę jakie było zapotrzebowanie okręgów w co atrakcyjniejsze pionierki. Spotkania „rodzinne” okręgów uzmysławiają potrzeby i możliwości tej machiny. Wszyscy wybrańcy tam zatrudnieni, to młodzi ludzie ze wszystkimi ludzkimi potrzebami tego wieku. Żadne zakazy, ani nakazy, nie są wstanie utworzyć i uruchomić jakieś antyciała obronne, aby przeciwstawić się naturalnej (boskiej) potrzebie. Nie ma takiej siły, aby pracując w ciasnych pomieszczeniach, lub przebywać w sytuacjach przymuszonych, nie zetknąć się, nie uchwycić innej dłoni i przytrzymać trochę dłużej niż wymaga to wymuszona konieczność. Nie mam zamiaru generalizować, ale sytuacje sprzyjają i wyzwalają te naturalne bodźce. W tamtym czasie nawet nie przychodziło mi przez myśl, aby tam wysoko jakiekolwiek fluidy swobodnie się przemieszczały. Czytając współczesne przeżycia zwierzających się Forumowiczów w dziale „Moja Historia”, nie czuję się nawet na siłach skomentować tych zaistniałych sytuacji, po prostu nawet po tylu latach nieobecności w Organizacji, zaczyna brakować mi wyobraźni. Ostatecznie dochodzę do wniosku, że kiedyś musiało się to zacząć. Warunki tamtego okresu były sprzyjające, a następnie po przez obozy pionierskie, już w nowoczesnej formie się umocniły. Nie można się dziwić, że współcześnie komitety sądownicze wybiórczo osądzają jednych, a zupełnie nie zauważają innych. Dla Organizacji lepiej było poświęcić jednego człowieka niż wymieniać kolejno vel „Romków”, vel „Tadeuszów”, vel „Sławków”, vel „Pawłów” i innych vel., jeżeli mógł tych wszystkich zastąpić, jeden vel. -„Olek”. To było pogrożeniem palcem dla innych, uważajcie bo na was też znajdą się >niepokojące pogłoski<.


„kłos” i „kłoso–podobni”

Na początku tych moich przemyśleń, postawiłem pytanie –kim, lub kto był „kłosem”? Na podstawie składanych przez niego donosów i znającym tamto środowisko okręgu I a, nie potrzebuje być wyjątkowo zdolnym detektywem, aby bezbłędnie wskazać nań palcem i wymienić jego imię i nazwisko. Niestety nie wskazano jak zrobiono to z „Olkiem”. Zidentyfikowany „kłos” nie byłby w Organizacji do niczego potrzebny. On bardziej Organizacji jest potrzebny jako „kłos”, niż zidentyfikowany „Józef”, „Franek” czy „Władek”. Za brata „Józefa, „Franka”, „Władka”, Organizacja musiałaby się wstydzić, iż mimo bezpośredniej opieki samego Jehowy i zastępów aniołów, w Organizacji dobrze funkcjonowała wtyczka samego Szatana. Anonimowy „kłos” jest synonimem zdrady, cierpienia, a w zależności od potrzeby, może być częścią doświadczeń, zsyłanych przez Jahwe na lud boży, mogący się wykazać swoją wiernością i oddaniem dla Organizacji z przywołaniem Hiobowych przypadków włącznie. Zdrajcy w służbie bożej byli ciągle obecni, a nawet niezbędni już od dawna. Bez tych negatywnych postaci, biblijne opowieści, byłyby mniej dynamiczne, a jednocześnie w wielu przypadkach nudną biblijną fabułę, potrafiły ożywić i popychać akcję do przodu, ba nawet wpleść do boskiego planu ratowania ludzkiej populacji. Nie można sobie wyobrazić ewangelicznej fabuły bez Judasza, któremu przyszło stać się niechlubnym, ale cennym i bezwarunkowo potrzebnym ogniwem zbawienia ludzkości!!!

Gdy czytam donosy „kłosa”, ta postać coraz staje się bardziej potrzebna, a nawet nieodzowna. Skąd dowiedzielibyśmy się jak funkcjonowała Organizacja w okresie PRL. Tych przekazów nie otrzymamy z roczników WTS-u, a jeżeli, to te przekazy są ukierunkowane apologetycznie mające na celu gloryfikowanie Organizacji. Nawet tak nietuzinkowa postać jak Wilhelm Scheider, nie doczekała się specjalnego opracowania, a jedynie kilka zdań w roczniku. Życie na ogół pisze inny scenariusz z prawdziwymi ludźmi w tle, z ich wzlotami, ale i upadkami. O takiej normalnej prozie życia dowiadujemy się właśnie z donosów „kłosa”. Zastanawiam się ile mogło być takich „kłosów” w ogóle, podczas tych długich lat zakazu. W brew temu co na ogół myśli się o donosach, mam wrażenie, że pomimo wielu bezpośrednich skutków negatywnych, wniosły też wiele pozytywów.

Żaden organ śledczy nie jest wstanie wywiązywać się ze swojego zadania bez donosicieli, o czym doskonale wiedzą nawet świadkowskie komitety sądownicze. Na mnie też doniesiono, aby komitet mógł dokonać swojego uprawnienia, o wyłączeniu i pozbawieniu mnie łączności, ( w domyśle „karę śmierci”) tak określało się wtedy, a pewnie i teraz ten ostateczny werdykt. Państwowe organa ścigania robiły niesłychane wolty, aby wyeliminować Organizację Świadków Jehowy z polskiej przestrzeni. Pierwszy na podstawie spreparowanych „dowodów” o szpiegostwie i dość spektakularny proces, przeciwko kierownictwu z domaganiem się przez prokuratora nawet kary śmierci dla W. Sheidera. W roku 1951 byłem w Warszawie na procesie niejakiego brat G. ze wsi Żółkiewka koło Krasnego Stawu –Lubelskie. Brat był sługą obwodu w Warszawie, i został zgarnięty w czasie lipcowej akcji 1950 roku. Na procesie miał postawione zarzuty szpiegowskie, bo jak „ujawnił” trwający proces, on „wydobywał” od siostry pracującej w hurtowni jajek, ile to jajek dziennie zjadają Warszawiacy. Inny zarzut, to siedział na skarpie kolejowej w Ursusie i liczył ile to traktorów pociągami wywożono w Polskę. Wszystko to przekazywał podobno Amerykanom. W tej sprawie wypowiadał się nawet świadek biegły, który na podstawie literatury Św, J. obwiniał podsądnego, jako winnego zdrady Państwa. Nie będę pisał jak to się stało, że na tym procesie byłem, tu nie jest to istotne. Procesy te były nie dostępne dla ogółu obywateli, ja też miałem trudność dostania się na sale rozpraw brata G., ale udało mi się oszukać żołnierza wypisującego przepustki. Procesy te miały pomóc uporać się z tą niepokorną Organizacją. Drugi proces przeciw kierownictwu, czyli Chodarze, Lorkowi, Szklarzewiczowi i Cyrańskiemu, pomimo, że odpowiadali za działalność jakby niebyło już nielegalną, wyeliminowano oskarżenie o szpiegostwo, wyroki były też w miarę łagodniejsze, bo „tylko” skazano na 12 lat. W procesie członka kierownictwa Brodaczewskiego, pomimo zaangażowaniu dyżurnego prokuratora, zapadł wyrok już „tylko” 4 lata. Po 1960-tym, Scheider był przetrzymywany bez wyroku. Wiele innych wyroków, to już „tylko” prawie symboliczne w większości w zawieszeniu, lub zamieniano na kare grzywny. za nielegalne drukarnie i dystrybucje literatury.

Taka niwelacja wyroków począwszy od kary dożywocia, a kończącym się zawieszeniem, musiała z czegoś wynikać. Śledczy, prowadzący dochodzenia we wszystkich Świadkowskich sprawach byli początkowo dość mocno przekonani, że mają do czynienia z głęboko zakonspirowaną organizacją dążącą do obalenia siłą rządzącego system. O tym sam się przekonałem podczas przesłuchań w Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego w Sycowie, gdzie śledczy wciskali we mnie przynależność do organizacji podziemnej mającą na celu obalenie ustroju w Polsce. Ich zdaniem, to nieświadomie, poprzez religijne otumanienie stałem na usługach imperializmu amerykańskiego. Oni w to wierzyli, bo tak uczyła partia, i trudno mieć do nich pretensje, bo wspólnie wierzyliśmy w nasze ideały, które okazały się dla nas taką samą mrzonką. Aby w nich i we mnie nastąpiła przemiana i potem przewartościowanie naszych ideałów, potrzebny był czas i przemyślenia wynikające z faktów. Oczywiście inne fakty były potrzebne dla mnie, których szukałem na własną rękę. Dla tych drugich, te fakty znalazły się w doniesieniach takich tw, których synonimem był „kłos”.

Nawet najbardziej gorliwi i usłużeni śledczy, których synonimem był por. Henryk Król, po tak wnikliwie opracowywanych raportach, w pewnych chwilach przemyśleń, musiał dojść do wniosku, że ta ich mozolna praca, nikomu i niczemu nie służy. Wprawdzie udało mu się wykryć kilka nielegalnych drukarń, zarekwirować kilka set egzemplarzy Strażnic, śpiewników i innych wydań książkowych, aresztował niektórych Świadków J. zaangażowanych w tę pracę…, i co? Ani to szpiedzy, bo nawet w najtajniejszych archiwach tej organizacji, nie ma raportów wysyłanych do CIA, nie znaleziono ani jednej sztuki broni wyprodukowanej w tajnych pracowniach mającej służyć do obalania polskiej władzy, nawet odmowa służby wojskowej, dyskwalifikuje ich o podejrzewanie o takie niecne czyny. Najbardziej zakuty tępak wreszcie zrozumie, że od tych ludzi nie może grozić to, co przez lata im zarzucano.

Trzeba dodać, że w początkowych latach 80-tych, wielu śledczych, tudzież funkcjonariuszy MO, którzy jeszcze nie dawno śledzili każdy krok funkcyjnych Świadków Jehowy wskazanych przez „kłoso-podobnych”, teraz już na dobre odpuścili sobie tych przez lata ściganych, bo na horyzoncie pojawił się inny zajączek, za którym ruszyli w pogoń.

Tacy „kłoso-podobni”, to nie tylko ofiary, totalitarnego systemu w PRL, ale to też ofiary, którzy bezwzględnie i zupełnie na oślep uwierzyli Organizacji w nieomylność Ciała Kierowniczego, w bliskość końca tego systemu rzeczy i powszechne wtłaczanie w umysły, że prześladowanie jest częścią boskiego planu zbawienia, a kto wytrwa aż do końca ten zbawiony będzie. Dla ludzkiej słabości, będącą normalną cechą samozachowawczą przynależną każdej istocie żywej, nie ma tu miejsca -albo połkniesz tę pigułkę bez zmrużenia oka, albo wypluję cię z ust moich, bo Jahwe pomimo swojego miłosierdzia, nie wybacza nikomu. Normalny ludzki instynkt samozachowawczy, nie jest wstanie zachować się irracjonalnie w sytuacjach ekstremalnych, zachowując postawę obronną. Niestety, starcy z CK, nie pozostawili swoim „poddanym” w ich sumieniu alternatywnego wyboru zbawienia, oni też jak Jahwe, nie wybaczają ludzkim słabościom, nie mają normalnego ludzkiego zrozumienia dla tych, którym przyszło stawać przed obliczem swojego prześladowcy i zwykle po ludzku się załamać. Dla wielu było to rozdroże, lub inaczej mówiąc znaleźć się między młotem i kowadłem. Co bardziej myślący, nie byli skłonni kłaść samego siebie na ołtarzu całopalnym. Jestem pełen uznania dla tych, którzy w tamtych czasach potrafili zachować się odważnie, ale jestem też ostatnim, który rzuciłby kamieniem w „kłoso-podobnych”.

CDN


Offline Lebioda

Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
« Odpowiedź #8 dnia: 20 Grudzień, 2015, 05:19 »

Dekada lat 1960-tych –Rozłam(y)



Dekada lat 60-tych jest o tyle ważna nie tylko dla pokolenia Gedeona i mojego, ile w rzeczywistości dla współczesnej Organizacji w Polsce. Ruch „Komitetu 15”, miał realne szanse wyprowadzić Organizację Świadków Jehowy z podziemia. Byłby to ewenement na skalę Europy Wschodniej. Może nie byłoby jeszcze tego, z czego Organizacja byłaby usatysfakcjonowana, ale przynajmniej obyłoby się bez wielu represji i innych zakłóceń. Mniej więcej mogło to funkcjonować tak samo jak każde inne ugrupowanie religijne w tamtym czasie. Ale,… No właśnie. To „ale” jest tu dość istotne. Czy w tym przypadku, nie doszłoby do bardziej radykalnego rozłamu typu rumuńskiego -„Świadków Jehowy – Wiary Prawdziwej”… ?

Nie musimy się domyślać, ale już wiemy, że legalizacją nieoficjalnie był zainteresowany również Brooklyn, a osobiście Natan Knorr. N. Knorr musiał zdawać sobie sprawę z tego, że raz zapoczątkowany ruch jakiego podjął się Rejdych „Jakub”, może wybuchnąć ponownie, ale już lepiej zorganizowany i bardziej skuteczny tym bardziej, że władze ówczesnego PRL-u, były skłonne podjąć się rozmów. Wszystkie zabiegi penetrujące Organizację od strony władz, miały na celu utorować sobie drogę i znaleźć odpowiedni grunt do ewentualnych rozmów w przypadku, gdy obie grupy zasiądą naprzeciw siebie przy wspólnym stole.

Nie wyobrażamy sobie jak bardzo rozlegle władze przygotowywały się do tego i jaką posiadały wiedzę o polskiej podziemnej Organizacji Świadków Jehowy w Polsce. Przywołany tu „t w kłos”, o którym już tyle z zachwytem pisałem w poprzednich odcinkach, to mały pikuś. Władze przechwytywały wszelką korespondencję pomiędzy ośrodkiem kierowniczym tu w kraju, a Brooklynem i odwrotnie. Nie uchodziła im nawet prywatna korespondencja wysyłana przez zakamuflowanych adresatów. Dla władz była znana wewnętrzna charakterystyka prawie każdego decydenta w Polskiej Organizcji. W tym czasie władze PRL, miały już w miarę rozpracowaną organizację od wewnątrz i wcale nie chodziło im o powtórkę z roku 1950-tego. Władzom marzyło się wysłanie swoich funkcjonariuszy do wnętrza i zrobić tam odpowiednią „zmiękczającą” „robotę”, nawet był już opracowany odpowiedni „podręcznikowy program” rozpisany w szczegółach. Oczywiście ten osobliwy instruktaż nie mógł zakończyć się powodzeniem ponieważ, autor tegoż „podręcznika„ pomimo, że miał olbrzymią wiedzę encyklopedyczną na temat Organizacji Świadków Jehowy, nie przewidział będących w powszechnym użyciu swoistych świadkowskich „idiomów” nie koniecznie jezykowych.

Że toczyły się rozmowy sondażowe na bardzo wysokim szczeblu, możemy się domyśleć czytając o przemytnikach biblii na teren ZSRR, o których pisze nieoceniony autor Julian Grzesik. Wiemy, że świadkowscy emisariusze na teren ZSRR, zaprzestali przemycać biblie, czego dość kategorycznie zakazał Brooklyn by nie drażnić Niedźwiedzia, aby ten nie wywierał nacisku na Warszawę. Nie było to niczym nadzwyczajnym, że emisariusze Brooklynu udawali się do rządów państw, gdzie taka działalność była zakazana. Taki trend porozumiewania się z władzą w Polsce nie był wcale kamuflowany na najwyższych szczeblach zarządzania Organizacją o czym dowiadujemy się z donosów t. w. „kłosa”. Takim zwolennikiem porozumienia był przecież nie kto inny jak sam Roman Stawski, który objął „pierwszego” po aresztowaniu Scheidera. Jak bardzo był już wtedy posunięty ten nurt dogadania się, świadczyłby fakt, że temat ten został poruszony zaraz potem gdy Scheider został aresztowany. Znane jest też to, że Roman w tym czasie słał listy do Knorra skarżąc się przed nim jak bardzo nie układa(ła) się współpraca z Scheiderem. Nie można wykluczyć, że Knorr wraz z Aleksandrem Rutkowskim za pośrednictwem emisariuszy, próbowali w tym okresie rozwiązać tego pata z władzą. W tym względzie, zarzuty Scheiderowców o współpracę „Olka” z władzą mogły być zupełnie uzasadnione. Zaistniał poważny problem w tym, że władza Scheidera w Organizacji wymykała się z jego rąk, natomiast „Olek” czując oddech poparcia Knorra na swoich ramionach był pewien, że mógł bez obawy jemu się postawić. Nie wyobrażam sobie, aby w innych okolicznościach „Olek” podjął te rękawice.

Przypuszczam z pewną dozą prawdopodobieństwa, że aresztowanie Scheidera w tym czasie nastąpiło nie tyle z potrzeby jego ukarania, ile pomożenia uporania się w tym czasie Romanowi Stawskiemu i jego ekipie z legalizacją. To co napisałem w powyższym zdaniu, nie wyssałem z palca, lecz są przesłanki do tego, że taka ewentualność mogła wchodzić w grę. Istnieje taka wzmianka w dokumentach IPN-u, jakoby przedstawiono osadzonemu (Scheiderowi) następującą propozycję: -osadzony może zostać zwolniony natychmiast z dalszego tu przebywania, otrzyma wystarczające środki do życia (rentę) na wolności, pod warunkiem, że po wyjściu, nie podejmie się dalszego kierowania Organizacją w Polsce. Na tym tle, w/g raportującego to wydarzenie, pracownika SB, powstała poważna konsternacja na spotkaniu ze sługami okręgów, którym Scheider po opuszczeniu więzienia osobiście zdawał relacje na tę okoliczność. Miało tam paść z ust Scheidera stwierdzenie, że osobiście nie wierzył ówczesnej władzy, aby ta dotrzymała takiego zobowiązania. Nawet raportujący tę wypowiedź SB-ek uważa za przejęzyczenie i tłumaczy to tym, że takiej propozycji nigdy zainteresowanemu nie przedstawiono, ponieważ nie istnieje w dokumentach żadna zapisana wzmianka o takiej treści. Oczywiście skoro niema zapisu, nie istnieje też problem, co wcale nie jest równoznaczne, że takiej propozycji nie było. Scheider takiej rozmowy na pewno by nie wymyślił, natomiast to, co przy tej okazji działo się na spotkaniu w przypadku sług okręgu, sporządzający taką notatkę „tw”, mógł przedstawić nie zbyt precyzyjnie.

Bezkompromisowy charakter Scheidera, nie mógł przyjąć takiej uwarunkowanej propozycji. Podkreśliłem celowo wyraz bezkompromisowy, który cechował jego charakter, do którego jego podwładni musieli się dostosować pomimo, że nie zawsze się z nim zgadzali. Człowiek bezkompromisowy jest postacią trudną w relacjach międzyludzkich, a ta bezkompromisowość stała się jego obsesją, z którą przyszło mu się zmagać i ciągle walczyć o swoją rację. Pozostawiony na peryferiach, odcięty od decydowania o Organizacji, Organizacji, którą tu w Polsce z trudnościami budował od podstaw, nie pozwalała mu tak zwykle odejść do pisania pamiętników. Końcówka jego lat życia, zeszła mu na pisaniu zgorzkniałych listów do tych przyjaciół w kraju i zagranicą, którzy jeszcze go nie opuścili. Czasem ktoś zobowiązał się iść z jego listem do Natana, ale bez przekonania o skuteczności tego wstawiennictwa. Normalny los starego człowieka…, który nie może pojąć, że czas już ustąpić miejsca innym.

Wilhelm Leopold Scheider jest postacią tragiczną z epoki romantycznej, który sięgał tam gdzie wzrok nie sięga i łamał to, czego rozum nie złamie - w przenośni i w dosłownym tego słowa znaczeniu. Uwierzył w swoje, niebiańskie posłannictwo. Ta wiara stała się jego dewizą życiową. Pewnie na podstawie znaków na niebie i na ziemi, wierzył też w bliskość Armagedonu i w swoje cierpienia, które wpisał w końcówkę tej bezkompromisowej wojny toczonej z Szatanem. Pewnie wierzył, że tą swoją bezkompromisową postawą, z którą innym nie było po drodze, tą „jego” Organizację, szczęśliwie przeprowadzi przez Armagedon do Nowego Świata. Scheider był typowym mickiewiczowskim romantykiem, co pozostało mu jeszcze z okresu będąc jeszcze szkolnym pedagogiem, który widział jasną przyszłość Świata przez pryzmat cierpienia i kosmicznej katastrofy. Tego cierpienia nie oszczędzał sobie, ale tego też wymagał od innych. Kto tej jego wartości nie podzielał, lub chociażby na chwilę zwątpił w jej sens, potrafił go odrzucić bez względu na wcześniejszą wspólną drogę, włożony trud i zasługi. Nie miał też najmniejszych oporów aby potraktować go jak celnika i poganina.

Z przykrością napisałem te powyższe gorzkie słowa o człowieku, który w pewnym okresie mojego życia był też moim idolem. Te wyrazy nie pochodzą z mojego wnętrza powstałego z buntu w wyniku czego pękły moje wymarzone ideały, lecz z faktu zakulisowych bezwzględnych przepychanek, zapisanych i utrwalonych na maszynowych odbitkach, teraz ogólnie dostępnych również w elektronicznym odbiorze. Ta Organizacja, którą zawsze zaczynam pisać dużą literą, teraz została zupełnie odteokratyczniona, stała się normalną ludzką korporacją ze swoimi wzlotami i upadkami i został człowiek w mojej pamięci, w prawdzie już bez nimbu, ale chcę go darzyć moim zwykłym ludzkim szacunkiem.

Upór Scheidera ,doprowadził do tego, że dwie następne dekady, dla Organizacji były stracone. Proreformatorski nurt zapoczątkowany przez braci Rejdychów zainspirował „Romana” – „Olka” i wspierany przez Knorra, miał szansę się utrwalić. Pełniący w tym czasie obowiązki „Pierwszego” -„Olek”, pomimo swojej wcześniejszej proscheiderowskiej postawy, otrzymał od brooklyńskiego kierownictwa, a konkretnie od Natana Knorra zapewnienie, że nie dopuści już Scheidera do przejęcia kierownictwa nawet, jeżeli ten zostanie zwolniony z wiezienia. To porozumienie z Brooklynem dawało nadzieję. Odstawiony Scheider do pisania pamiętników nie powinien już być przeszkodą.

Nie zemną te numery Brunner! parafrazując Hansa Klosa. Pomimo, że od roku 1964 formalnie Scheider nie pełnił żadnej funkcji, to jednak wbrew Brooklynowi, już w roku następnym przez kilka miesięcy kierował akcją przejmowania władzy dla ekipy proscheiderowców. Teraz dopiero w pełni rozumiem dlaczego tę akcję, M. Bojanowski nazywa nieformalnym przejmowaniem władzy przez zamach stanu. Reszta i wszystko co się stało później, to już tylko zabieg techniczny i poszukiwanie uzasadnienia tego zamachu. To posunięcie było pstryczkiem w nos Prezesowi Knorr’owi w Brooklynie, który ostatecznie zaparafował ten zamach, w tym również spreparowane oskarżenia -dla dobra Organizacji oczywiście. Knorr poświęcił „Olka” i sprawę zamknął, ale względem Scheidera i jego samowoli, nigdy nie przeszedł do porządku.

Tylko do 1966 roku udawało się jeszcze „Olkowi” pełnić swoją funkcje do chwili, aż sam doszedł do wniosku, że Knorr spisał go na straty. Rozłam został dokonany. Dotychczasowi wierni wyznawanym ideałom i sobie, bracia rozdzielili się na „Scheiderowców” i „Olkowców”. Gdy „Olek” jeszcze dysząc, leżał już na łopatkach, w Jeleniej Górze, Scheider tryumfował swoje zwycięstwo obejmując „prawowitą władzę nad działalnością w Polsce”. W/g „Haka”, trzy godziny trwało inauguracyjne przemówienie promujące jego zwycięstwo. Było to już tylko pyrrusowe zwycięstwo, ponieważ władza wykonawcza nie była już w jego rękach, a jedynie honorowe przewodzenie, co przejął raczej niechętnie. W prawdzie rozłam się zakończył, ale Organizacja pod względem swojego „ducha” już nigdy nie powróciła do pierwotnego stanu. Filary działaczy i każdy z nich osobno, jak mitologiczny Atlas, tę Organizację podtrzymywał na swoich barkach w najtrudniejszym okresie, nagle stali się balastem jej historii i jak odrzucony „odpad”, przestał dla tej Organizacji cokolwiek znaczyć i posiadać imię i nazwisko –teraz jest tylko odstępcą, a głównym selekcjonerem dzielącym na tych „dobrych” i tych „złych” w Organizacji, był Scheider.

Wytworzyła się bardzo dziwna sytuacja dwuwładzy. Wcale się nie dziwię, że Scheider niechętnie „przejął przewodzenie”. Pomimo tego, od zespołu wykonawczego, Scheider domagał się dla siebie wpływu na podejmowane decyzje. Zdecydowanie nie cierpiał oprócz „Olka”, i Stawskiego co oczywiste, także najwierniejszych z wiernych -Kwiatosza, Abta, i Adacha, których uważał za osoby mu nieprzyjazne. Sugerował również wyłączenie z Organizacji takie postacie jak: Lorka, Chodarę, Dębskiego i Szyców. Ich wysiłek i trudy cierpienia dla Organizacji, były już tylko funta kłaków warte. Narzucał aby do pracy w kierownictwie krajowym z głosem decydującym dokooptować Owsiankę oraz Przybysza i jeszcze paru innych. Naciskał na ówczesne kierownictwo, aby wśród głosicieli nie propagować telewizji, tudzież tańców i podobnych bratersko-towarzyskich spotkań. W prawdzie wszystkie te fakty zostały uznane za niedopuszczalną ingerencje, ale nikt tu w kraju nie odważyłby się wystąpić otwarcie przeciw Scheiderowi i zarzucić mu samodzierżawie. Również Brooklyn w osobie Natana Knorra, po prostu przełkną ślinę i chusteczką wytarł sobie usta. Niech nas zatem nie zmyli treść zamieszczona w „Roczniku” z 1994 roku, w którym, formalnie jest tam zaprzeczeniem tych faktów, o których możemy dowiedzieć się z ipeenowskiej lektury. W tych latach „Blok Wschodni” legł już w gruzach, nikt kto chciał zachować swoją twarz i pozycję, nie miał odwagi uchodzić za jego współpartnera w poufnych relacjach. Brooklyn nie był w tym odosobniony, a że poświęcił po drodze „Olka”, no cóż, nie był on pierwszym i zapewne nie będzie też ostatnim, któremu Organizacja odcina pępowinę, o innych po prostu „zapomniano”.

CDN



Offline Lebioda

Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
« Odpowiedź #9 dnia: 26 Grudzień, 2015, 04:22 »
                   Tej lektury, nie polecam głosicielom Królestwa!


                   Nowe Światła

Zaczynam coraz bardziej dostrzegać walory „Nowego Światła”, które tak bardzo pomagało brooklyńskim redaktorom wychodzić z niejednej opresji. Kończąc poprzedni cykl rozważań na okoliczność zdarzeń  początku lat 60-tych ub. wieku, zaznaczyłem, że do tamtych poruszonych wątków będę wracał, jeżeli natknę się na nowe wiadomości. No to są! Wszystko co poniżej tu piszę nie jest wyssane z mojego własnego palca, lecz są to przemyślenia pochodzące z zasobów materiałowych znajdujących się w archiwach IPN. Do wglądu znajdujących się tam teczek otrzymałem uprawnienie od Stanisława Chłościńskiego naszego Forumowego Gedeona, który jest ich uprawnionym posiadaczem.


>Upoważniam L******* K***** do przeglądania i komentowania pozyskanych przez Stanisława Chłościńskiego dokumentów z IPN. Dokumentacja z IPN jest pozyskiwana przez Stanisława Chłościńskiego zgodnie z otrzymaną zgodą na kwerendę naukową w temacie Świadkowie Jehowy w Polsce w latach 1945 do 1989.Kwerenda nr BU Po III-55110-16(5)/14 z dnia 06 03 2014 <


Będę korzystał również z innych źródeł, i wtedy nie omieszkam wskazać to źródło. Zachodzi poważna obawa, że ipeenowskie materiały pochodzące z archiwów SB, mogły być odpowiednio spreparowane na własny użytek tych służb, związku z czym nie mogą być wiarygodne. Zupełnie się z takowym twierdzenie zgadzam, dlatego każdorazowo jeżeli będę się na nie powoływał, uprzedzę, że materiał taki jest opracowany przez te służby, ale z tych materiałów raczej będę korzystał oszczędnie. Większość tych materiałów pochodzi z donosów tajnych wywiadowców oznaczonych roboczo przez te służby jako t. w.. Kim byli i skąd się rekrutowali t. w., szczegółowo napiszę w głównym materiale niniejszej pracy. Może powstać pytanie czy, i na ile można zaufać donosom tajnych wywiadowców, pospolicie zwanych szpiclami, kapusiami, czy jak kto woli zdrajcami, co może sugerować iż donosy były celowo złośliwe, a może nawet zmyślone, aby zemścić się za jakieś tam powstałe kiedyś nieodpowiednie potraktowanie. Służbę bezpieczeństwa interesowało wszystko co miało bezpośredni związek z Organizacją lub osób za nią odpowiedzialnych i najdrobniejsze szczegóły z ich życia -upodobania, zachowania, słabości też. Jeszcze bardzo ważny dział pozyskiwania wiedzy o Organizacji i osób nie tylko w kraju, ale i zagranicą, to przechwytywanie korespondencji –wyjątkowo ciekawa wiedza, bo bardziej osobista i bardziej szczera, na pewno niezmanipulowana.

Czytanie tych zasobów, wymaga dużej cierpliwości, ponieważ są to materiały o słabej przejrzystości, a czasem trzeba się po prostu poddać, bo jest prawie zerowa możliwość cokolwiek odczytać. W większości są to stare maszynowe przebitki, z którymi trzeba trochę popracować, aby wydobyć zawartą w nich treść. Większość tych materiałów dotyczy głównego prezesa Świadków Jehowy w Polsce - Wilhelma Leopolda Scheidera. Ta postać zostanie tu wyeksponowana, tym bardziej, że w sztandarowym „Roczniku Świadków Jehowy  Rok 1994”, przekazywaną za jedyną prawdziwą historię tego ruchu w Polsce, tę postać zamknięto prawie dosłownie w kilku zdaniach. To i tak zbyt dużo, bo o innych znamienitych postaciach nie wspomniano w ogóle. Na postawione przeze mnie pytanie głosicielkom, które po raz pierwszy po około pół wieku, przyszły do mojego mieszkania z dobrą nowina o królestwie Bożym, skąd tak skąpo o tych ludziach w tym roczniku? Odpowiedź była natychmiastowa: -bo my głosimy chwałę bożą, a nie ludzką, jak czynią to inne religie. Nie zastanawia ich, że takie rozumowanie powinno ograniczyć biblię do wielkości zaledwie jednej Księgi -Rodzaju. W brew takiemu rozumowaniu, moje przemyślenia dotyczyć będą w szczególności tylko tej jednej postaci, a jak się okaże, jest o czym pisać i pomimo to nie zakończy sprawy. Do innych postaci chciałbym też wrócić, jeżeli znajdą się jakiekolwiek wiadomości, a o Olku nie zapomnę.

Scheider jest postacią kontrowersyjną i w zależności od tego w jakich relacjach poszczególni ludzie z nim byli związani, będą mieli swój pogląd. Najbardziej znamienne „dzieło” jakiego dokonał „swoją ręką”, w „roczniku” jest określone, jako „niewielkie zamieszanie”, chociaż nie podano z imienia i nazwiska jego autora. Hmmm! O tym „niewielkim zamieszaniu” i jak do niego doszło, napiszę poniżej. Zanim jednak zdecydowałem się podjąć napisanie tego tematu, miałem poważny dylemat czy podołam oddzielić Scheidera sługi bożego, od Scheidera człowieka. Nie dane było mi poznać tę postać osobiście, a jeżeli cokolwiek o nim wiem, pochodzi zawsze, w najlepszym przypadku z drugiej ręki. W pierwszym przepadku był dla mnie idolem i niedoścignionym przeze mnie sługą bożym, którego dotknięcie mnie jego ręką, przyprawiłoby mnie o dreszcz na całym ciele. Taką miałem wyobraźnie jego osobowości. O Scheiderze człowieku, dowiaduję się najwięcej z trzeciej, czwartej ręki, ale o wiele więcej wiedzy otrzymałem z doniesień t. w.. Ale wybrałeś sobie Lebiodo dostarczycieli wiedzy –pewnie dostanę reprymendę od wszystkich, którym ten temat nie będzie leżał. Cóż poradzę jeżeli prawdziwej rzetelnej biografii niema, a Scheider jako postać nietuzinkowa i publiczna, jest i będzie częścią zainteresowania w kręgach świadkowsko – badackich, ale i nie tylko. T. w., to ludzie swojej epoki, to ludzie, którzy stali się ofiarami systemu politycznego, ale też korporacji, której uwierzyli w głoszoną niekwestionowaną prawdę. W pewnym, tylko im znanym momencie, stanęli na rozdrożu bez możliwości powrotu lub pójścia do przodu. Oby taka epoka nie powtórzyła się nigdy, no ale skoro byli…, niepowetowaną szkodą byłoby tą zgromadzoną przez nich wiedzę pozostawić swojemu losowi, tylko dlatego, że stali się „wrogami” Świadków Jehowy.


Pomimo, że okres, który dotyczy właśnie tego opisu, powinien być dla mnie znany z autopsji, tymczasem czytając donosy t. w., odkrywam tamten „świat” w zupełnie innej rzeczywistości. Nie tak wyobrażałem sobie moich braci tam na górnych szczeblach gdzie duch boży był bliżej, gdzie miłość braterska była bardziej z cementowana. Niestety musiałem dużo doświadczyć, żeby się przekonać, że człowiek jest tylko człowiekiem ze swoimi pozytywami i negatywami, tudzież wzlotami i upadkami i to bez względu, jakie hasła głosi na swoich szyldach jego korporacja, którą reprezentuje. Opisując tu sylwetkę Sługi Kraju, nie mam zamiaru rzucać w niego kalumnii czy kamieni, i dlatego nie wykorzystam wpisów i donosów, uwłaszczających godności człowieka. Nie będzie to opis kronikarski lub historyczny w pełnym tego słowa znaczeniu, dlatego, że wydarzenia jakie tu opiszę zazębiają się pod względem tematycznym w różnym czasie co wymaga też wychodzenia do przodu, ale też cofania się w czasie. Mam z tego powodu pewną obawę aby czytający się w tym nie pogubił.

Trudno byłoby znaleźć w Polsce człowieka, który nie słyszał czegokolwiek o Świadkach Jehowy. Dla wielu jest to jakaś tam religia należąca raczej do mniejszych związków wyznaniowych, których w Polsce możemy spotkać. Jeżeli o innych związkach wyznaniowych słyszy się więcej czy mniej, to Świadkowie Jehowy raczej o sobie nie pozwolą zapomnieć pukając do naszych drzwi, na ulicy rozdających swoje publikacje, a ostatnio dyżurujących przy ruchomych stojakach z wyeksponowanym internetowym adresem JW.ORG. Gdybyśmy chcieli się bliżej zapoznać z tym ruchem religijnym, poznać jego genezę, strukturę wyznaniową, a szczególnie wierzenia, w brew pozorom, nie dowiemy się od głosicieli tego wyznania, bo ci nastawieni są raczej na pozyskanie zainteresowanych, by w późniejszym czasie przekształcić w takich samych głosicieli jak oni sami. Pomimo pozornej ich wiedzy biblijnej, polegającej w szczególności na żonglowaniu wersetami z poszczególnych ksiąg biblii, w większości cytatami wyjętymi z kontekstu, zupełnie nie przylegające do omawianego tematu. Bardzo trudno przychodzi rozmawiać z dziedziny dogmatu i eschatologii. Ta dziedzina ulega zmianie, lub modyfikacji w czasie i przedstawiane jest jako „nowe światło” zrozumienia.

Na tej podstawie dochodzi do swoistego nieporozumienia między pokoleniowego, co owocuje tym, że „weterani” są izolowani od „młodzieży”, którym przyczepia się w „miękkich” przypadkach przydomek np. „stary badol” i skrzętnie się go izoluje, a w przypadku bardziej drastycznych, po prostu wyrzuca się ze społeczności bez względu na jego wcześniejsze zasługi, przebyte cierpienia w więzieniach np., czy nawet utrata zdrowia z tych samych powodów. Te konflikty międzypokoleniowe są też główną przyczyną dlaczego żaden głosiciel, który puka do drzwi, nie jest wstanie powiedzieć nic konkretnego o historii swojego wyznania. Na konkretną wiedzę historyczną o Organizacji Świadków Jehowy, nowojorskie kierownictwo w USA, postawiło „zaporę ogniową”, a to co jest dawkowane dla wierzących w Strażnicy, jest mizerną namiastką przeznaczoną dla maluczkich. Często wybrane fragmenty tej historii dość sprytnie są wplatane we fragmenty tekstów biblijnych, przedstawianych jako dzieło Boże wypełniających się proroctw. Takim przykładem są na przykład wywołane przez samego Rutherforda kłopoty prawne, z których musiał się potem wycofywać i wiele stron z książki swojego autorstwa wycinać (ale o tym głosiciele dobrej nowiny, już nie wiedzą). Potem dla osłody, podał dla wiernych, iż będą nosili nowe imię (Świadkowie Jehowy), wymyślone podczas bezsennej nocy, aby wypełniło się proroctwo Izajasza.

Wiele podobnych historii o „wypełniających” się proroctwach i nie tylko, można dowiedzieć się więcej w publikacjach autorstwa naszego Forumowego Roszady, a prywatnie Włodzimierza Bednarskiego http://watchtower.org.pl/bednarski.php. Dla bardziej ciekawych wszelkich nauk brooklyńskiej korporacji, tudzież wycofujących się z już uznanych aksjomatów, są publikacje autorstwa Piotra Andryszczaka - http://www.piotrandryszczak.pl/. Przy okazji, autor demaskuje największego wroga Świadków Jehowy, którym o dziwo nie jest Szatan Diabeł, którym straszył Rutherford, lecz ich własna literatura. O tym, że ta literatura szkodzi głosicielom prawdy, przekonało się też CK, czego dowodem są robione przez „komisarza” Moritza porządki w archiwach, jak i nakaz wyzbywania się starszych wydań. Dla chcących przyswoić historyczną wiedzę o Świadkach Jehowy, polecam stronę http://www.jw-ex.pl oraz „HISTORIA RUCHU BADACZY PISMA ŚWIĘTEGO”  Tom  III  Juliana Grzesika.

Ponieważ na okoliczność różnych wątków historycznych dotyczących WTS-u na Forum już się ukazało, zwłaszcza w dziale Historia napisanych prze Forumowego Gedeona, postaram się tym razem bardziej zawęzić temat i odniosę się tylko do samego Prezesa Oddziału w Polsce, do postaci, którą każdy głosiciel prawdy o Królestwie Bożym, powinien znać. Z przykrością muszę stwierdzić, że zanim postanowiłem w ogóle coś napisać w tym wątku, zapukały do drzwi (o czym wspomniałem już wcześniej) mojego mieszkania dwie głosicielki z tą dobrą nowiną. Poprosiłem aby opowiedziały mi coś z wydarzeń o Świadkach Jehowy w Polsce. Bardzo zostałem zaskoczony, gdy dowiedziałem się, iż począwszy od 1939 roku, bracia byli prześladowani, niektórzy byli w hitlerowskich obozach zagłady, a od roku 1945 bracia cierpieli w komunistycznych więzieniach aż do lat 80-tych, a teraz jest już zupełna swoboda. Z ważniejszych nazwisk wymieniły trzy osoby, o dwóch pewnie już z młodszego rocznika nic nie słyszałem, w tym „Janusza” Scheidera. Jak na głosicielki prawdy, to i tak dużo wiedziały bo, nawet zaproponowały mi do wglądu „Rocznik 1994” (z czego chętnie skorzystałem i częściowo wykorzystałem w niniejszej pracy), jako sztandarową wiedzę o historii Świadków Jehowy w Polsce i nie tylko. Gorzej było już z Wilhelmem tegoż samego nazwiska co „Janusz”, po prostu z nikim i niczym się im nie kojarzył. Tę lukę wiedzy postanowiłem tu wypełnić, chociaż mam przeświadczenie, że owe głosicielki ze względu na lojalność do CK, na tę stronę tu nie zabłądzą, ale bracia z Nadarzyna…? Pewnie tak.

Wilhelm Leopold Scheider nie jest postacią anonimową. Wystarczy wystukać w Googlach to nazwisko i zaraz dowiemy się, że jest to postać nietuzinkowa, a przynajmniej dla polskich Świadków Jehowy -wybitna. Zastanawiam się nawet, dlaczego dotąd, nie ukazał się żaden pamiętnikarski opis spisany jego własną ręką, chociażby z serii opowiadań >Zmierzając do celu mojego życia<?. Byłby to bardzo uzupełniający wątek zapoczątkowany przez Jego osobistego wiernego przyjaciela – Feliksa Borysa, która to przyjaźń zapoczątkowana w roku 1943 w obozie koncentracyjnym w Stutthofie, z cementowała ich i przetrwała ponad czasem. Tę przeżytą razem obozową hekatombę, F. Borys opowiedział we swoich wspomnieniach, gdzie wiele miejsca poświęcił swojemu przyjacielowi Leopoldowi. Borys, jeszcze wiele osobistego wkładu w życie Leopolda włożył w latach 60/70 ub. wieku, ale czy mu wtedy pomagał, czy tylko tak mu się wydawało? Nie wiem. Tej odpowiedzi będę szukał.

Wilhelm Leopold Scheider urodził się 16 listopada 1898 roku, syn Mikołaja i Anny w Łazowskiej Woli powiat Brzeziny narodowość i obywatelstwo polskie. Pochodzenie społeczne robotnicze. (Czytałem inne dane, które mówią o jego rzekomym gdańskim pochodzeniu). Mała dygresja: taki zapis znalazłem w dokumentach sporządzonych, przez władze bezpieczeństwa ówczesnego państwa polskiego w latach 50-tych ub. wieku. Inne dokumenty potwierdzają narodowość niemiecką i ta wiadomość jest najbardziej prawdziwa, ponieważ o tym świadczy jego dalszy życiorys. W roku 1916, w innym miejscu podany jest rok 1918, ukończył seminarium pedagogiczne i podjął pracę jako nauczyciel w jednej ze szkół w województwie łódzkim gmina Ciosny pow. Brzeziny. W roku 1920 Scheider złożył podanie do jednej z zagranicznych uczelni biblijnych. Otrzymał skierowanie do wydziału Teologii Uniwersytetu w Warszawie. Studiów jednak nie podjął. Nigdzie nie doczytałem się co było powodem jego zainteresowaniem się studiami teologicznymi, ale też tego, dlaczego z tych studiów zrezygnował. Przypuszczam, że przyczyna tego tkwi w jego wahaniach co do potrzeby dalszego zgłębiania wiedzy teologicznej na Uczelni, ale jednocześnie pod wpływem ideologii Badaczy Pisma Świętego, z którymi zetkną się właśnie w tym samym roku, doszedł do wniosku, że ten ruch daje mu wiedzę bezpośrednio od samego Jehowy, a nie poprzez teologów uniwersyteckich.

Nie jest znana data ożenku Scheidera z Amelią córką Augusta Zyss, urodzoną 25 marca 1902 roku w Rokitnie pow. Sarny obecnie Ukraina –pochodzenie społeczne robotnicze. (Ślub Amelii i Wilhelma odbył się w Warszawie lub w Łodzi, 1929 lub 1930 roku. Ponieważ W. Scheider był już mianowanym sługą strefy w Polsce, na taki ślub musiał dać zgodę sam Rutherford –to wiedza z ostatniej chwili). Córka Ewa Scheider urodziła się 20 marca 1931 roku. Syn Jan Paweł vel „Janusz” Scheider, urodził się 04 kwietnia 1936 roku. Bracia Wilhelma - Leopolda Scheidera, to: Karol –Richard –Otto. Wszyscy mieszkają, lub zamieszkiwali w Niemczech. Karol wyjechał z okupowanej Polski jeszcze podczas wojny w roku 1944. Nie znamy imion rodzeństwa Amelii, ale pojawia się siostra przyrodnia bez imienia i nazwiska. W dokumencie (IPN BU 01283/1478) Znalazłem wzmiankę iż imię siostry to Eugenia, nazwisko Kőnig mieszkała z mężem w NRD. Przed 1939 rokiem najprawdopodobniej mieszkała w Gdańsku.

Badacka kariera W. L. Scheidera rozpoczęła się zapoznaniem przyjezdnego w roku 1920 z USA niejakiego Czesława Kasprzykowskiego,  będącego związanym z ruchem Rutherforda. Jego grupa przyjęła oficjalną nazwę „Stowarzyszenie Badaczy Pisma Świętego w Warszawie” Kasprzykowski, to niesforna dusza, będąc daleko od nowojorskiej Centrali, już w roku 1924, poróżnił się ze swoim pryncypałem Rutherfordem. W tym czasie jakby nagle pojawia się niejaki Wacław Worowski i chce zarejestrować związane z ruchem Rutherforda „Międzynarodowe Stowarzyszenie Badaczy Pisma Świętego”, ale odmówiono mu rejestracji. Powstały ruch Kasprzykowskiego w 1925 roku zostaje przeniesiony do Łodzi i wybiera Scheidera Prezesem. Jednak Scheider opowiedział się za stanowiskiem Wacława Worowskiego, co spowodowało, że Scheider został usunięty z przewodzenia tej grupie. Scheider (związany już z Worowskim) zakłada łódzki oddział „Międzynarodowe Stowarzyszenie Badaczy Pisma Świętego” i staje się jego przewodniczącym – obejmuje stanowisko –duchownego. W roku 1930 powstaje „Międzynarodowe Stowarzyszenie Strażnica” i przenosi centrale z Warszawy do Łodzi. Powstał pierwszy problem związany z odpowiednim pomieszczeniem i wyposażeniem do takiej działalności.

Stanęło na tym, że brak odpowiednich środków jest głównym hamulcem. Według oficjalnych wiadomości tę lukę załagodziła żona Wilhelma –Amelia, bowiem zaciągnęła dług u swojej przyrodniej siostry (prawdopodobnie Eugenii), ale nie znamy jej możliwości dysponowania takimi środkami. W ten sposób odpowiedni dom w Łodzi przy ulicy Rzgowskiej 24, stał się centralą i główna siedzibą „Międzynarodowego Stowarzyszenia Strażnica” w Polsce, a Wilhelm Leopold Scheider jego prezesem. Inna wersja, bardziej prawdopodobna udokumentowana przez Gedeona, świadczy, że posiadłość ta jest zakupiona ze składek wiernych. Dlaczego stała się własnością rodzinną Scheiderów? Te dwie wersję znane są przynajmniej mnie, dopiero dzisiaj. Jeszcze w okresie powojennym na ten temat nigdy nie było żadnej oficjalnej wzmianki, w związku z czym krążyły różne opowieści jakoby W. L. Scheider przybył z Niemiec jako misjonarz, że od skromnego głoszenia zdobył pierwszych zwolenników, a potem po prostu był adres Biura w Łodzi i już, nawet osobiście wierzyłem w to jeszcze dość długo. Jak widać legenda dawała lepszy efekt, więc nikt nie próbował tego prostować. Ale jakby nie było, sprawa pożyczki na rzekomy zakup posiadłości w Łodzi, moim zdaniem jest nieco tajemnicza, a i zbycie tej posiadłości po 80-tych latach ub. wieku, jest również zamglone. Pojawia się tu tajemnicze nazwisko Smoleń. Z seniorem Smoleniem spotkałem się w dość osobliwych okolicznościach już w początkach lat 50-tych i gdyby pewna „transakcja” doszła wtedy do skutku, pewnie znałbym teraz więcej szczegółów na okoliczność obecnego statusu byłego domu betel w Łodzi -to taka mała dygresja, zemną w tle. „Zjednoczenie Badaczy Pisma Świętego”, przetrwało do roku 1939, pomimo, że od 1931 roku, jak chlubnie głoszą głosiciele Królestwa, obowiązywała nowa nazwa „Świadkowie Jehowy”. Po wojnie do 1950 roku oficjalna nazwa to: Świadkowie Jehowy (Badacze Pisma Świętego). Powyżej opisana przeze mnie historia korporacji nie jest dokładna za co przepraszam, ponieważ w tym wątku skupiłem się raczej na sylwetce samego prezesa. Gdzie szukać szczegółów historycznych korporacji, wskazałem już w poprzednim wątku.


Krótkie uzupełnienie


Kilka tygodni temu, otrzymałem bardzo ciekawy list (skan) pisany osobiście przez Amelię żonę Wilhelma, do starszej krewnej naszej Forumowiczki bardzo czynnie udzielającej się na tym Forum. Bardzo przepraszam, że nie wymieniam nadawczyni tego obszernego listu. Fragment tego listu dotyczy właśnie tej posiadłości przy ulicy Rzgowskiej 24. Mam wrażenie, że ostatecznie wyjaśni się status tego korporacyjnego wątku. Nie zamieszczę tu (celowo) dosłownego opisu (skanu), ale postaram się dokonać dość dokładnej parafrazy tego fragmentu listu.

                   >Około roku 1930/31, Wilhelm Scheider wraz z Amelią, wkrótce jego żoną, prowadzili działalność korporacyjną w Warszawie w domu przy ulicy Mariensztat. Zachodziła potrzeba rozszerzenia działalności, ponieważ Wilhelm otrzymał nominację sługi oddziału na Polskę. Warszawa była miastem zbyt drogim, aby raczkująca dopiero polska korporacja mogła wynająć lub kupić odpowiedni budynek w tym mieście. Prezes nowojorskiej korporacji, F Rutherford podpowiedział, że siedzibą polskiego oddziału nie musi być Warszawa, ale każde inne miasto. Najbardziej rozwijającym się miastem pod względem korporacyjnym, było miasto Łódź, a i ceny były o wiele niższe. Przeniesiono działalność do tego miasta. Siedziba znajdowała się w wynajętym pomieszczeniu fabrycznym przy ulicy Piotrkowskiej. W tym samym mniej więcej czasie, Scheider wystąpił do władz polskich o zarejestrowanie tej jego formacji religijnej o już nowej nazwie -„Świadkowie Jehowy”. W między czasie był wystawiony do sprzedania dom w Łodzi przy ulicy Rzgowskiej 24 z w miarę przystępną ceną 70.000 złotych. Korporacja swoich pieniędzy posiadała tylko 20.000 złotych, ale za włożony remont domu w Warszawie przy ulicy Mariensztat 20.000 złotych, właściciel zwrócił podwójną cenę w wysokości 40,000 złotych. Ciągle brakuje jeszcze 10.000 złotych.

O tę sumę Scheider, jako szef polskiej korporacji zwrócił się do wiernych, aby w postaci pożyczki, złożyli się na ten brak. Czas naglił, a pieniądze w dostatecznej ilości jednak jeszcze nie spłynęły. Właściciel kamienicy będący w tarapatach bankowych, wydłużył jeszcze ostateczny termin o trzy dni czekania, tym bardziej że kupnem kamienicy zainteresowali się Żydzi, którym ten obiekt bardzo się spodobał ze względu na handlowe położenie. W tym samym mniej więcej czasie, pojawił się nowy, ale bardzo istotny problem. Władze polskie odmówiły zarejestrowania związku wyznaniowego o nazwie „Świadkowie Jehowy”. W tej sytuacji nie można było nabyć nieruchomości na własność korporacji. Ponowna interwencja u Prezesa Rutherforda, który ostatecznie wyraził zgodę aby tę nieruchomość nabył prywatnie obywatel Polski –W. Scheider, ponieważ tylko taka zaistniała możliwość. Problem brakującej równej sumy 10.000 złotych wciągu trzech dni, musiał być rozwiązany natychmiast, lub w ogóle przestać myśleć o transakcji kupna. Tego zadania prawie nie do załatwienia podjęła się Amelia. Tylko jej siostra dysponowała taką gotówką ze względu na prowadzony przez nią jakiś bliżej nie określony interes. Scheider początkowo nie wyrażał zgody, ale ostatecznie doszedł do przekonania, że jest to jedyna alternatywa. Siostra Amelii nie chciała w ogóle podjąć tematu i o niczym słyszeć, ponieważ była przeciwna, że Amelia zmieniła religie, w wyniku czego wyszła za mąż i to za Wilhelma, a w ogóle, to była ateistką. W takiej sytuacji Amelia użyła bliżej nie znanego nam fortelu, co spowodowało natychmiastową zmianę nastawienia do sprawy. Siostra odliczyła potrzebną sumę, i wręczyła Amelii. W ten sposób posiadłość w Łodzi przy ulicy Rzgowskiej 24 stała się własnością Wilhelma Scheidera, zasiedlenie budynku nastąpiło w roku 1932. Dom jednak miał pewien mankament. Mieszkał tam uciążliwy lokator, który nie tylko że, mieszkał, ale by uchem i okiem władz.<

Na tym opis o nabyciu łódzkiej posiadłości się kończy

O uciążliwym lokatorze w łódzkiej posiadłości było ogólnie znane, ponieważ od po wojny, były działania o jego wykwaterowanie, niestety te bezskuteczne starania przetrwały do lat 50 -tych. Nie znamy natomiast co stało się z pieniędzmi, pożyczonymi od współwyznawców. Na pewno poszły na spłatę zaciągniętego długu u siostry Amelii, nic ponadto nie wiemy. Pewne jest natomiast to, że prawowitymi spadkobiercami łódzkiej posiadłości, było rodzeństwo Ewa i Jan Paweł Scheiderowie.

CDN



Offline Lebioda

Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
« Odpowiedź #10 dnia: 05 Styczeń, 2016, 06:05 »
Wróćmy jednak do roku 1939. Tak naprawdę to nie znamy co działo się z Organizacją zaraz od września, ale możemy się tylko domyślać, iż działalność jako taka musiała ustać. Nie wiemy gdzie mieszkał Scheider z rodziną i co działo się z posiadłością w Łodzi przy ul. Rzgowskiej 24. Jest to dość istotne, bo w tej nowej rzeczywistości niemieckie władze okupacyjne pewnie do tej posiadłości musiały się odpowiednio ustosunkować. Jakby nie było, właściciel tej posiadłości był narodowości niemieckiej. Wiemy, że 16 listopada 1939 roku Scheider został zatrzymany prze Niemców (z jakiego powodu?), lecz krótko potem został zwolniony i następnie został zatrudniony w charakterze księgowego w magistracie w Pabianicach, lub Rudzie Pabianickiej (w opisach IPN występują te dwie miejscowości). Zatrudnienie go w urzędzie administracyjnym okupanta, świadczyłoby, że okupant uznał go, za swojego lojalnego rodaka. Aby jednak był w pełni wiarygodnym obywatelem tej nowej rzeczywistości, musiałby podpisać wymagany dokument, czyli Volkslistę. Na temat tej decyzji, niema żadnej wzmianki ze strony samego zainteresowanego, a nawet zaprzeczenia. W dokumentach IPN zachował się zapis dokonany przez KMO w Łodzi, jakoby 19 sierpnia 1940 roku ( druga data to, 10 czerwca 1940), Scheider podpisał Volkslistę kat. II. Sam zainteresowany zaprzeczył i miał stwierdzić, iż widniejący podpis na liście, jest podpisem jego brata -Otto. Aby nie było wątpliwości, widniejący podpis poddano badaniom grafologicznym dwóm biegłym: inż. St. Szymkiewiczowi i biegłemu Fr. Dolowskiemu. Ten pierwszy wypowiedział się, że prawdopodobnie podpis został wykonany ręką W.L. Scheidera. Fr. Dolowski w dniu 8 sierpnia 1945 roku, miał stwierdzić autentyczność podpisu Scheidera. Powyższe świadczyłoby, że jego problemy z Volkslistą były już na wokandzie zaraz w pierwszych miesiącach po wojnie.


Osobiście byłbym ostrożny, aby uznać sprawę za ostateczną. Dokument, o którym mowa, sporządziła Komenda MO w Łodzi do celów prowadzonego śledztwa przeciwko Scheiderowi w roku 1950. Wszelkie „dowody” winy przeciw niemu, były po prostu fabrykowane na potrzeby prokuratury, aby obciążyć oskarżonego. Po roku 1956 z większości zarzutów na mocy wniesionej rewizji, został zrehabilitowany, za co otrzymał odszkodowanie. Po tym okresie do sprawy VD, już nie powracano. Ale ta sprawa nie została zakończona, chociażby dla tego, że w listopadzie 1942 roku, Scheider zostaje uwięziony i skierowany do obozu w Stutchoffie. Nie znam powodu dlaczego służący Niemcom księgowy (stanowisko prestiżowe), nagle zostaje uwięziony w Obozie. (Pojawiają się opinie na tym Forum, że przyczyną tego, było głoszenie czyli działalność). Nie znalazłem jednoznacznie stwierdzonego powodu, ani też nie spotkałem się z jakimkolwiek oficjalnym oświadczeniem samego zainteresowanego. Przypuszczam, że chodziło o zakamuflowanie powołania do odbycia służby w Wehrmachcie, a tym samym formalne przyznanie się do podpisania Volkslisty. O losach obozowych, więcej szczegółów pisze jego przyjaciel Feliks Borys, on sam nie wypowiada się nigdzie.(?) Tego rodzaju dylemat musiał rozwiązywać nie jeden mieszkaniec w Polsce po wrześniu 1939 roku będący narodowości niemieckiej. To były trudne czasy dla tych ludzi i nie nam osądzać za ich postawę. Na okoliczność tamtych czasów już pisałem, więc proszę tam sięgnąć. Cokolwiek by nie było, Scheider nie miał powodu, aby ten szczegół ze swojego życiorysu zataić przynajmniej wobec swoich współwyznawców. Czyżby? Dla przeciętnego Świadka Jehowy, na pewno nie, ale dla postaci jaką osobę reprezentował osobiście Scheider, była znacząca, tym bardziej jak możemy to stwierdzić w późniejszym okresie jego życia, sam dla innych był dość surowym sędzią.


Na podstawie opisu z charakterystyki sporządzonej w dniu 20 stycznia 1958 roku (Tajne specjalnego znaczenia), znajduje się zapis /dane z dokumentu IPN L. W Scheider (1) 4 12 2014/ strona 5 istnieje taki zapis:


                  >„Natomiast 24 II (19)46r sam zeznał, że do obozu został skierowany 1 lutego 1942 roku.
Z innych źródeł wynika, że Scheider i jego rodzina przyjęła Volkslistę, lecz za odmowę służby wojskowej w 1940 roku został aresztowany przez władze okupacyjne i osadzony w obozie koncentracyjnym w Stutthofie blok 15 k/ Gdańska oraz, że pracował tam w wydziale politycznym „Politiche Abteilung” –był tłumaczem
                                                                   o/o
Żona Scheidera w 1945 roku w czasie wyzwalania Polski, usiłowała zbiec do Niemiec. W okresie okupacji korzystała ona z przywilejów przysługującym Volksdeutschom.”<


Zapis ten pozostawiam bez komentarza.


Nie. Nie pozostawię bez komentarza. Powyższy tekst odczytany w roku 1945, znaczy co innego niż ten sam tekst odczytany w roku 2015. W roku 1945, łatwiej było zrozumieć dylemat człowieka, który musiał rozstrzygnąć, czy utopić się zaraz teraz, czy rozłożyć to na raty. Poradzenie się psychologa nie wchodziło w grę ponieważ takiej specjalności nie było w powszechnym użytku, a niejednokrotnie, gdyby nawet, to taki specjalista od ludzkich dusz, w podobnej sytuacji często nie potrafiłby radzić sobie samemu. Znałem inne wydarzenie z tamtego okresu, zresztą już opisałem ten przykład na tym Forum. Ksiądz – Pastor ewangelicki –jego nazwisko - Wendt –porównanie podobnego wymiaru. Odmówił podpisania Volkslisty, za co władze niemieckie wydaliły go z parafii i miasta. Jego miejsce pobytu i okoliczność przetrwania okupacji nie jest mi znane. W roku 1945, powrócił do swojej parafii i do końca swojego życia wykonywał swoje obowiązki. W obydwu przypadkach, obaj zapłacili jednakowo wysoką cenę i przed każdym z nich można pochylić głowę. W moim odczuciu dylematem Scheidera nie było samo podpisanie Volkslisty, ile samo ukrywanie tego faktu.


Ten osobisty jego problem nie skończył się wraz z zakończeniem wojny, bo nie pozwalał Schneiderowi rozwijać skrzydeł. Pierwszym powojennym oficjalnym prezesem został niejaki Płoznarek (jeżeli to nazwisko odczytałem prawidłowo, osobiście to nazwisko nigdy nie było mi znane), imienia brak, nie znamy też nic o dalszych losach tegoż osobnika. Dla Organizacji nie miało to istotnego znaczenia, ponieważ faktycznym decydentem był jednak sam W. Scheider i nikt tego nigdy nie kwestionował, natomiast sam fakt tuszowania przed wyznawcami tego nazwiska, splendoru Scheiderowi nie dodaję. Można nawet stwierdzić, że po zakończonej II-giej wojnie światowej, oficjalnym prezesem Organizacji Świadków Jehowy w Polsce, Scheider już nigdy nie był. Świadczy o tym zapis w dokumentach IPN, że dopiero w 1948 roku Prokurator wydał Scheiderowi pismo lub dokument, potwierdzający ostatecznie jego polskie obywatelstwo. W tym samym roku, ale jeszcze przed wydaniem tego dokumentu, została przeprowadzona rozmowa z Ministrem Świątkowskim w sprawie legalnej działalności „Świadków Jehowy – (Badaczy Pisma Świętego)” w Polsce. Temu Komitetowi do spraw rozmów z ówczesnymi władzami RP przewodniczył Edward Kwiatosz jako oficjalny Prezes. Jak można się domyśleć, podpisy -(faksymile) na legitymacjach dla głosicieli były nielegalnie sygnowane nazwiskiem Scheidera jako prezesa.


16 kwietnia 1950 roku rozpoczęła się bardzo głośna akcja zbierania podpisów pod tzw. „Apelem Sztokholmskim”. Ówczesne Grupy, a dzisiaj zwane Zborami, zostały uprzedzone przez sług obwodów i zborów, że żaden Świadek Jehowy takiego Apelu nie może podpisać ze względu –sumienia. To wydarzenie było preludium do tego, co miało w krótkim czasie zaważyć na losach Organizacji i jej członków, na długie trzy dekady lat. Organizacja przygotowywała się do przejścia, do podziemia. Trzeba przyznać, że ogólnie, to przejście w odpowiednim czasie zadziałało wyjątkowo sprawnie. Nie będę tu opisywał jak to wyglądało od strony technicznej i jak to funkcjonowało już w praktyce, widziane od strony Zboru i Obwodu, ponieważ w tym temacie wypowiedziałem się już na tym forum w „Mojej Przygodzie z Organizacją”. W niniejszej pracy chciałbym przejść, a może zajrzeć, aby zobaczyć co działo się po drugiej stronie lustra. Zapewniam, że nie jestem bajkową Anią, więc nie będzie też bajkowych czarów, lecz będzie to przykra rzeczywistość, o której autor, lub autorzy słynnej publikacji „Wierni Jehowie”, a i w „Roczniku 1994” po prostu „zapomnieli” napisać. Wróćmy jednak do głównego wątku, czyli faktycznego prezesa W. Scheidera.


Powojenną działalność organizacyjną, Schejder rozpoczął bardzo wcześnie, bo zaraz po powrocie z obozu -19 kwietnia 1945 roku. W następnym miesiącu czyli maju, zwołał pierwszą odprawę sług Okręgu zwanych jeszcze wtedy Sługami Strefy, a już od około 19 czerwca 1945 roku, rozpoczął normalną działalność, ale kilka miesięcy później, w lutym 1946 roku zostaje aresztowany przez władze polskie. Nie posiadamy żadnej wzmianki dlaczego, lub z jakiego powodu ani też na jak długo, nastąpiło to zatrzymanie. Istnieje natomiast wzmianka, że wkrótce został zwolniony na skutek interwencji Ambasady Szwajcarskiej.


Ten lakoniczny zapis wskazuje na bardzo energiczny ruch w sprawie Scheidera najbardziej prawdopodobnie poprzez Międzynarodowy Czerwony Krzyż w Genewie. Istnie jeszcze inny zapis tego samego wydarzenia i jest to podbno wypowiedziane prze samego zainteresowanego, jakoby bracia w Szwajcarii interweniowali w Ambasadzie Polskiej w Bernie. W broszurze wydanej przez WTS –„ Rocznik Świadków Jehowy 1994”, jest natomiast wzmianka, że w lutym 1946 roku oprócz Scheidera zatrzymani zostali wszyscy mężczyźni, którzy w tym dniu znaleźli się w Domu Betel w Łodzi przy ul Rzgowskiej 24. Dom został otoczony przez żołnierzy Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Przypadkowo jednej ze sióstr udało się zmylić czujność strażnika i ta wysłała telegram do Ambasady do Szwajcarii.(czyżby nie do szwajcarskiej ambasady w Warszawie?). Tyle lakonicznych wiadomości w jednej i tej samej sprawie, bez jakiegokolwiek wątku przyczynowego. Można przypuszczać, co nie jest niczym potwierdzone, że powojenne władze polskie mogły mieć poważne zastrzeżenie do jakby niebyło nieformalnego obywatela rozpoczynającego bez żadnych uzgodnień, działalność organizacyjną prawie na drugi dzień po wojnie. Być może, była to dalsza reperkusja dotycząca wątku VD.(?)


Znamiennym dniem dla wszystkich Świadków Jehowy w Polsce, był dzień aresztowania Wilhelma Sheidera 22 kwiecień 1950 rok. Tutaj już wiemy, że aresztowanie tego dnia związane było bezpośrednio z Apelem Sztokholmskim, a przynajmniej było pretekstem do jego zatrzymania. Organizacja była już przygotowana na ten cios i w takim kalekim kształcie w Łodzi przy ul. Rzgowskiej 24, przetrwała jeszcze do lipca tego samego roku. Po 3-cim lipcu 1950 roku (występuje jeszcze inna data tego samego wydarzenia), nastąpiło aresztowanie pozostałych członków Domu Betel, a w całej Polsce, w nocy zostali zatrzymani również różni słudzy znani władzom. 16 marca 1951 roku odbyła się rozprawa centralnego kierownictwa biura Domu Betel, na której to rozprawie głównym oskarżonym był Wilhelm Leopold Scheider pomimo, że formalnym prezesem był Kwiatosz Edward. Wyrokiem woj. Sądu wojskowego w W-wie, na postawie tzw. Małego Kodeksu Karnego został skazany na dożywocie


                          <Art. 7--Kto, działając na szkodę Państwa Polskiego, gromadzi lub przekazuje wiadomości, dokumenty lub inne przedmioty stanowiące tajemnicę Państwową lub wojskową, podlega karze wiezienia na czas nie krótszy od lat 5 lub dożywotnio albo kary śmierci. <


W wyniku uchwalonej amnestii z dnia 28 kwietnia 1956 roku, oraz wniesionej skargi rewizyjnej do sądu Wojewódzkiego w Warszawie, został w roku 1956 z powyższego zarzutu uniewinniony. Scheider został zwolniony z odbywania kary wiezienia, w dniu 25(?) VIII 1956 roku.


W związku z powyższym akapitem, należy się pewne sprostowanie.


W prawdzie Scheider został uniewinniony od zarzutów politycznych, a konkretnie –szpiegostwa, za co prokurator żądał nawet kary śmierci, to jednak pozostały na nim zarzuty natury kryminalnej i tę karę odsiedział z nadwyżką. Aby wyjaśnić na czym polegały te zarzuty „natury kryminalnej” , powrócimy do cytowanego już w poprzednich moich wejściach na Forum, pewnego listu nazwanego tam przeze mnie „listem X”. W tym liście widnieje pewna lakoniczna wzmianka, która w dosłownym brzmieniu jest wyrażona tak:


                      >„Kiedy ów jegomość (mowa jest o W. Scheiderze) powędrował na kilka lat za kratki (i to nie za dzieło głoszenia), Centrala w Brooklynie wyznaczyła na jego zastępcę niejakiego Aleksandra Rutkowskieg.”<


Nie ustosunkowałem się w tamtym wejściu do tego cytatu, ponieważ autor powyższego cytatu napisał to nie zbyt jasno. Cała rzecz polega na pewnej niewiedzy autora, lub kogoś, kto jemu nieodpowiednio to zrelacjonował, dlatego w powyższej wstawce połączono dwa czasowo odrębne wydarzenia w jedną całość co wprowadziło pewien niepotrzebny zgrzyt. Aby uzmysłowić sobie w czym jest rzecz, z konieczności musimy się wrócić do lat powojennych, kiedy organizowano od nowa całą infrastrukturę zarządzania Organizacją. Żadna instytucja, Organizacja jaką jest związek religijny Świadków Jehowy też, nie może się obejść bez porządnego księgowego, czy jak go tam zwać -ekonomem. Scheider jak się okazało był dobrym apologetycznym organizatorem swojej Organizacji, ale nie leżała mu ekonomia. Dość wcześnie poznał, może nie najgorliwszego wyznawcę, ale ekonomistę jak najbardziej. Był nim niejaki Iwański imienia mi nieznanego. Dla ogółu wiernych braci mało znany, ponieważ jego nazwisko nie pojawiało się w jakiś tam zbożnych relacjach, ale Scheider wiedział, że w sprawach finansowych może na nim polegać, stąd jego braki natury poprawności „duchowej” były mniej dostrzegane a nawet przypuszczam, że ów jegomość nie był stricte członkiem betelczyków, stąd nawet nie ma w obiegu chociażby lakonicznej wzmianki o jego istnieniu.


W roku 1949 jakimiś swoistymi przeciekami, doszło do wiadomości iż szykuje się wymiana pieniędzy, tzw. „lubelskich”. W tym mniej więcej czasie zwrócono się nie zupełnie oficjalnie do wiernych, o pewne finansowe wsparcie. Ta niezaksięgowana nadwyżka wymagała odpowiedniego „zagospodarowania”, tym bardziej, że nie były to wyłącznie dary w postaci papierowych banknotów. Dlatego Iwański postanowił tę pulę zwiększyć poprzez skup obcych walut, złota i biżuterii. Władze państwowe nie były tak bardzo w ciemię bite, więc coś niecoś wiedziały o takich transakcjach, zresztą działo się to w wielu podobnych organizacjach. Część tych przedmiotów znaleziono, podczas rewizji w domu betel, tak przynajmniej głosiła fama -jak pamiętam. Niewiadomo ile tego było i czy tę część pozostawiono tylko po to, żeby zaspokoić władze, tego nie wiem. Ostatecznie sprawą, władze obciążyły Zarząd przy ulicy Rzgowskiej 24, a konkretnie Scheidera. O Iwańskim wiem tylko tyle, że taki był, a o reszcie dowiedziałem się dopiero, gdy zapoznałem się z odpowiednimi kserokopiami IPN.


Czy za ten czyn, (natury kryminalnej) jak pisze autor z „listu X”, słusznie należy się ostra reprymenda, a nawet kara? Powiem inaczej, tak zachował się nie tylko Scheider, ale zachowało się wielu różnym podmiotów prywatnych struktur, którym groziła dewaluacja na skutek wymiany pieniędzy, w tym wiele kościołów. Scheider nie tylko, że odpowiadał karnie za to przedsięwzięcie, ale nawet zakupione precjoza nie zostały odpowiednio zdeponowane i zachowane, a tak naprawdę nie wiadomo jaką wartość przedstawiały i co się z tym stało. Tu powinniśmy w zasadzie sprawę zakończyć, ale nie zakończymy, bo ta sprawa miała dalszy ciąg w roku 1965, a konkretnie 3 października. Datę warto zapamiętać.


W/g notatki służbowej Sporządzonej na podstawie doniesienia t. w. „Władek”, dowiadujemy się, że tego dnia odbyła się narada Zarządu Krajowego. Tam pytano, właściwie już tylko retorycznie (ponieważ na tym spotkaniu Scheidera nie było, był tylko jego syn Janusz), co stało się z pozostałą częścią organizacyjnego majątku. Wiadomo, że kilka kryjówek odkryły władze, ale nie były to wszystkie kryjówki i na tę okoliczność Scheider nie potrafił, lub nie chciał odpowiedzieć i być może jak należałoby przypuszczać, jego nieobecność na tym spotkaniu, była przemyślana. Istotne było zachowanie samego Janusza Scheidera, który był na tej naradzie i wg tej notatki, dotyczącej tej sprawy, ostatecznie wyraził się negatywnie o swoim Ojcu. Postawa Janusza daje dużo do myślenia, bo przynajmniej jakakolwiek inna postawa syna w tym przypadku, zupełnie by go usprawiedliwiała. Podobno wiedzę w tej sprawie mógł znać też Iwański, który według wszelkiego prawdopodobieństwa, mieszkał gdzieś na peryferiach Warszawy, ale „nikt”(?) nie znał jego adresu. Nastąpiła dość nieprzyjemna wymiana zdań, bowiem potraktowano to jako zaprzepaszczenie majątku należącego do Organizacji, a Błaszczyk (osoba Błaszczyka i jego funkcja w Organizacji, nie jest mi znana) wysunął nawet sugestię aby za to zaniedbanie wykluczyć Scheidera z Organizacji. Tej radykalnej postawie sprzeciwił się Olek, gdyż uważał, że tę sprawę należy przedstawić Knorrowi, ponieważ tylko ten może zająć stanowisko dotyczące osoby Scheidera. Tę postawę Olka warto też zapamiętać.


Takie wpadki z zaginięciem pieniędzy to nie pierwszyzna, bo zdarzały się i w późniejszym czasie i przy takim ogniu władze swoją pieczeń też podstawiały do upieczenia. O jednym takim przypadku pisze „Hak”. Oto ten wpis:


                           >„Stąd wywodzi się też jeden ze znanych działaczy współpracujący pod kierownictwem Olka (jako sł. Okr. na tereny wrocławskie) Stefan Waligura, któremu chłopaki z naszego okręgu z zaskoczenia podebrali ciężki radzieckiej produkcji motocykl z przyczepą, służący do przewożenia sprzętu drukarskiego i literatury, urządzenia "piekarni", a także pewnie kasę z wcześniej zebranego "owocu". Sytuacja na tym się nie skończyła, gdyż za każdą jego prośbą składaną na piśmie (o przyłączenie do zboru, gdyż tego typu zdrajców wykluczało się w trybie przyspieszonym) odpowiadano ustnie - "rozliczysz się, to się zastanowimy". Brat Stefan odpowiadał zgodnie z prawdą, że nie ma się z czego rozliczać, bo jest po prostu goły (czysty), to znaczy nie wie, jak to wszystko się stało, ale czuwającym nad czystością zboru "scheiderowcom", nomen omen jego kolegom!...,to nie wystarczało... Z jakich powodów "brat Stefan został przyjęty na łono Organizacji" dopiero rok przed śmiercią, tego dziś nie bierze pod uwagę nikt, nawet prawowierne, żyjące do dziś, wspomniane na początku  pionierki...”<


Pozostawiam ten powyższy wpis bez komentarza, bo oto inne podobne wydarzenie, też komunikacyjne, które miało miejsce jesienią 1965 roku. Wg tajnego współpracownika „Władka”, została nadana robota związana z zakupem nowej drukarni. Ostateczny zabieg polegał na zorganizowaniu transportu, przewiezieniem gotówki w ilości 50.000 złotych i odebraniu trefnego „towaru”. W akcji brał udział sługa okręgu III-go Kalinowski, oraz Ferenc. Współuczestnikiem był „Niewiadomski” z Krakowa, pełniący dwie role w tym przedsięwzięciu, po pierwsze jako kierowca samochodu i pewnie jego właściciel, po drugie jako pełniący obowiązki t. w. W drodze samochód uległ wypadkowi, a „Niewiadomski” z urazem wylądował w ośrodku zdrowia gdzie udzielono mu pomocy lekarskiej. Nastąpiły trzy straty: -ranny kierowca, rozbity samochód i 50.000 złotych diabli wzięli. W Zarządzie Krajowym była dość poważna zadyma, bowiem wszyscy byli podejrzani, a Kalinowski nawet był zdecydowany zejść z terenu. „Niewiadomski” miał być w tej sprawie dodatkowo „prześwietlony” przez swojego prowadzącego oficera SB, tym bardziej, że był to już ostatni jego „kurs” przed odejściem do „cywila”.


Przypuszczam, że data narady w dniu 3 października nie jest przypadkowa dla omawianej sprawy. Achillesową piętą w Organizacji był zawsze mieszek noszony przez jakiegoś Iskariotę. Jest to dział okrywany zawsze najściślejszą tajemnicą przed swoimi wyznawcami. Na ogół zwykli wyznawcy znają tylko wymogi i ewentualne opodatkowanie na zaanonsowaną potrzebę, po za tym są przekonani, że ich krwawica idzie na zbożny cel, a nie na złoty sygnet i Rolex dla członka CK. Tych i podobnych spraw nagromadziło się już tyle, że trzeba było złapać wreszcie byka za rogi i wygarnąć nie oszczędzając nikogo. W. L. Scheider wolał swoją nieobecność zasłonić synem, aby nie musiał „przypominać” sobie odpowiedzi na niewygodne pytania. Pomimo, że osobiście chciałbym usprawiedliwić pewne zachowania dysponentów skarbu Organizacji, że pewnych sytuacji nie można było się ustrzec już z samej specyfiki tamtego okresu, to nikogo, a tym bardziej samego Scheidera, nic nie usprawiedliwiało, aby przemilczeć ten „złoto-brylantowy” interes. Ostatecznie nie widziałbym w tych i podobnych przypadkach nic nadzwyczajnego, ponieważ tam gdzie są jakiekolwiek pieniądze, „wpadek” ustrzec się jest trudno. Nieuczciwość jest ponad podziałami, nie omija też takiej zbożnej Organizacji jaką jest WTS, a szczególnie jej oddanych wiernych Sług (Nadzorców).




Offline Lebioda

Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
« Odpowiedź #11 dnia: 05 Styczeń, 2016, 10:59 »
Ciąg dalszy ze strony poprzedniej


Aby wejść głębiej w działalność organizacyjną po 1956-ym roku, chciałbym zająć się samą główną postacią tego całego przedsięwzięcia, którym jest osobiście Wilhelm, Leopold Scheider. Byłoby nie stosownym, aby tę postać potraktować tuzinkowo, jako jedną z wielu. Z tego co wiem, sam zainteresowany napisał swoje pamiętniki lub pamiętnik, z prośbą aby opublikowano to w Strażnicy, najpierw zagranicą, a po jego śmierci także tu w Polsce. Nie wiem czy coś takiego miało miejsce, a byłby to świetny materiał porównawczy w wielu aspektach życia tego wyjątkowego człowieka. Ponieważ nie posiadamy żadnych (przynajmniej ja nie mam) danych biograficznych, z konieczności musimy sięgać po te dane z jego życiorysu jakie posiadamy, może nie zawsze prawdziwe, czasem celowo tendencyjne, ale też te, które dotarły poprzez ludzi, którzy byli z nim na co dzień. Osobiście nie miałem okazji go poznać, co nie przeszkadzało, że w pewnym okresie był też moim idolem. Dzisiaj, z perspektywy czasu, doświadczeń życiowych i samej normalnej ludzkiej ciekawości, zachodzi wewnętrzna potrzeba przyjrzenia się tej sylwetce, jako osoby ze wszystkimi wzlotami i upadkami, bo tylko w tych momentach człowiek odkrywa samego siebie.


Urodził się w końcówce dziewiętnastego wieku w Zaborze Rosyjskim. Nie wiemy nic o jego latach najmłodszych, ale wiedząc, że jego ojcowie byli narodowości niemieckiej, miało to bardzo duży wpływ na jego edukacje. W tym samym czasie analogiczne polskie dziecko nie miało takiej możliwości chociażby chodzenia do szkoły podstawowej, nie mówiąc już o szkole ponadpodstawowej. Zastanawia mnie stwierdzenie, że jego ojciec był robotnikiem, czyli bardzo niska pozycja społeczna. Nie wiem co przez to należy rozumieć, ale jeżeli był faktycznie robotnikiem, musiał utrzymywać bardzo ścisłe związki ze społecznością narodowości niemieckiej, dlatego mały Wilhelm mógł się uczyć bez większych trudności. Ukończył szkołę, lub jak wtedy zwano -seminarium pedagogiczne, w tym, obok języka polskiego, znał –niemiecki, tudzież rosyjski. Jako syn robotnika, to osiągnięcie niebywałe, niczym Andrzej Radek z „Syzyfowych prac” Stefana Żeromskiego. To tyle z najwcześniejszej młodości. Nic nam niewiadomo co się z nim działo w latach wojny bolszewickiej jako młodym inteligentem, jak na tamte lata wielki prestiż społeczny, ale też pewne obowiązki wobec Ojczyzny. Nie mam podstaw czegokolwiek sugerować, ale ten epizod z jego statusem duchownego w tamtym okresie, wymagałby pewnego wyjaśnienia. Miał charakter przebojowy i nie załamywały go normalne porażki z których wychodził zawsze z tarczą. Był świetnym organizatorem. Jak na człowieka, który złapał tylko wątek tej amerykańskiej korporacji, a potem poprze piętrzące się trudności, tę Organizację trzymał żelazną ręką i pomimo, że czasem upadał, to szybko się podnosił, co świadczy o wielkim harcie ducha i woli zwyciężania.


Scheider był niestrudzonym bojownikiem o swoje ideały, a jednocześnie wierzył w słuszność tych ideałów, ba on wierzy w powierzoną sobie misje przez samego Jah. Należał do grona pomazańców, i tym legitymizował swój każdy krok, który uważał za nieomylny. Nie zrażały go cierpienia, wręcz odwrotnie, dodawały mu siły w tym „dziele” w którym nikt nie mógł go zastąpić, on uwierzył w swoją niepowtarzalność. Przywołując tu mickiewiczowskie zawołanie, sięgał tam gdzie wzrok nie sięga i łamał, czego rozum nie złamie. W dalekosiężnej wizji, widział siebie jako jedynego, który jest wstanie prowadzić to „jego dzieło”, nie tylko w Polsce, ale też na wschodzie Europy. Przedstawiał siebie jako znawcę tego rejonu. Już w latach międzywojennych wyjeżdżał na dalekie kresy, aby ewangelizować tamtych ludzi. Spotykamy się też z zapisami, że nawet swoją pomocą służył braciom w Czechosłowacji (tak, było kiedyś takie państwo).


Pewnie też nie wyobrażał sobie „Dzieła Pańskiego” w Polsce bez jego udziału i czynnie dawał temu wyraz, a w swojej dalekowzroczności widział siebie w następstwie Janie Pawle vel Januszu. To mogło jedynie gwarantować, że to „jego dzieło” nie zejdzie z drogi, którą wytyczył, że Organizacja zostanie prowadzona według jego własnej wizji zakotwiczonej jeszcze na przełomie dziewiętnastego i początku dwudziestego wieku. Tylko Organizacja kierowana po dyktatorsku, zarządzana jedną ręką, może spełnić swoje zadanie, a co mogłoby przeobrazić się w nowotwór, trzeba z całą stanowczością usuwać aż do zdrowej tkanki, a jeżeli jest to niemożliwe, po prostu odrzucić. Scheiderowi nie przeszkadzało iż jego nazwisko nie stało w pierwszym szeregu hierarchii zarządzania, nie przeszkadzała mu taka żywa ludzka atrapa, jeżeli to on pociągał za trzymane w swoich dłoniach sznurki władzy. Tak naprawdę, to po 1939 roku, już nigdy formalnie nie pełnił funkcji pierwszego w polskiej Organizacji, jeżeli nie licząc około czterech lat pomiędzy rokiem 1956 do roku 1960, gdzie taka formalność i tak by nikomu nie była do niczego konieczna. Posiadanie władzy faktycznej, było dla niego ważniejsze niż błyszczenie na świeczniku. Ciężko wypracowany jego prestiż, wśród ogółu wyznawców, nigdy od niego nie odstępował. Wywołane jego nazwisko przecinało wszelkie dywagacje nawet wtedy, gdy jego zwierzchnik miał zdanie odrębne. Jednym słowem: >Roma locuta, causa finita< - Rzym przemówił, sprawa zamknięta.


Był postacią przewrażliwioną na własnej osobowości. Bezkrytycznie oceniał samego siebie jako jedyną doskonałość, do którego przemawia Jah i tak bezkrytycznie wierzył w swoje posłannictwo, że w ogóle nie dopuszczał do swojej świadomości aby mogło być inaczej. Nie wyobrażał sobie aby ktokolwiek przewyższał go inteligencją. To stało się jego zgubą, nie tyle dla niego samego ile dla Organizacji, której bronił i oddawał wszystko, w tym samego siebie. Nie zdawał sobie sprawy, że ostanie cztery lata 1960-1964, jego pobytu w więzieniu we Wronkach, zaciążyły na Organizacji i to nie dlatego jak mniemał, że z dopustu Jehowy mścił się na nim Szatan bo jego koniec był bliski, lecz dlatego, iż tam został tak rozpracowany wewnętrznie przez SB, że po wyjściu, to właśnie te służby podsuwały mu odpowiedni kierunek działania, lecz on był przekonany, że wypełnia wolę Bożą. Nie miał litości do każdego kto staną na jego drodze. Nie liczył się z czyjąkolwiek zasługą dla Organizacji. Każda niesubordynacja wobec niego i jego wytycznych stawiała delikwenta na straconej pozycji. To „od jego kaprysów zależało”, kto był przez niego w danym momencie przemiennie faworyzowany, lub odrzucany.


Po tzw. odwilży, w roku 1956 z więzienia, oprócz Scheidera, powróciło wielu innych Świadków Jehowy, którzy odsiadywali wyroki zafasowane za działalność konspiracyjną już po 1950 roku. Do tej grupy osób należało przede wszystkim kierownictwo, pierwszego rzutu, którzy rozkręcali działalność tuż po pierwszym szoku. Byli to: - Lorek Jan, Chodara Tadeusz, Cyrański Mieczysław, Szklarzewicz Władysław i inni.


Po wyjściu z więzienia, Scheider ponownie zajmuje się działalnością organizacyjną i przewodzi wyznaniu. Zmienia jedynie sposób zarządzania, które kontynuuje poprzez łączników – kurierów i działaczy składających mu wizyty w domu. Na czym technicznie polegała ta innowacja, nie mam pojęcia. Najprawdopodobniej w tym czasie mieszkał w Łodzi przy ulicy Piotrkowskiej, stąd łatwiejszy mógł być kamuflaż osób kontaktujących się w jego mieszkaniu, ale czy o to chodziło? Do wybranego grona osób zaliczali się Edward Kwiatosz, Czesia Piotrowska Tatarczuk Maria, Kulesza Jerzy, Adach Zygfryd z żoną, Czesław Stojak, Harald Abt, Lutrowski, Wiktor Matajczak (?), Jakub Rejdych, Wydrzyńska i inni. Przyglądając się tej liście zaufanych i wiernych, brakuje tu kogokolwiek z byłego pierwszego kierownictwa wyłonionego po zakazie, którzy w tym najtrudniejszym okresie wzięli odpowiedzialność za Organizację po Scheiderze. Czyżby brak zaufania dla osób, których władza po około trzech lat pracy dość równo potraktowała, rozdzielając wyroki po 12 lat? Zadałem tu wprawdzie pytanie retoryczne, ale pozostawiam to pytanie w zawieszeniu.


Scheider był człowiekiem czynu, więc nie dziwmy się, że w roku 1956, analogicznie jak w roku 1945, prosto z więzienia, prawie bez odpoczynku wchodzi w nurt pracy organizacyjnej. Oczywiście stery władzy natychmiast płynnie trafiły w jego ręce. Czyżby przejęcie kierownictwa było tak mało istotne i samo przez się zrozumiałe, że nie wymaga nawet najmniejszej wzmianki? Wycięto jedno pełne ogniwo z ciągłości tego samego łańcucha i wyrzucono w niebyt, tak po prostu? Ten ciekawy epizod, w moim odczuciu dość istotny, jak dotąd, to –„noc i mgła”. Co znajduje się za tym za(prze)krętem? Jedyne co w tej chwili wiemy to, to, że Scheider trafił w swój żywioł, tam czuł się wyśmienicie, był na czele. Uwierzył w swoje powołanie do misji, którą po raz kolejny otrzymuje od Jehowy. Uwierzył, że wygrywa z Szatanem, którego czas się kończy, prawie widzi już jego koniec, a tam dalej jest już cel jego wędrówki, ale w tej końcówce musi wykonać już ostatnią, ale ważną robotę. Więc ją wykonuje jak może najlepiej, bo jest naprawdę co robić.


Bardzo istotną rzeczą i jak najbardziej zawsze aktualną potrzebą jest tłumaczenie literatury z angielskiego co (podobno) czyni osobiście (?). W tym powyższym zdaniu może istnieć nieścisłość, ponieważ znający osobiście Scheidera, stwierdzają, iż ten nie posiadał znajomości języka angielskiego. (Ponieważ takie stwierdzenie padło, zaczynam spekulować –czy nie wyręczał go w tym dziele Janusz?) Wiele czasu zajmuje mu utrzymywanie korespondencji z centralą i niemieckim biurem strefy. Do rozwiązania należą też sprawy techniczne wydawnictwa. Zachodzi potrzeba zwiększenia nakładu wydawniczego, do czego potrzebne są nowe maszyny drukarskie i odpowiednie tusze drukarskie, papier i wiele innych rzeczy potrzebnych w poligrafii. W wielu sprawach wyręcza go Janusz, ale i tu potrzebne jest każdorazowe omówienie strategii przemieszczania się, kamuflaż w celu zmylenia przeciwnika. Scheider pomimo pewnej odwilży, zdecydowanie przekształcał Organizację do ponownej działalności konspiracyjnej. Wierzył (a przynajmniej nie dążył do zalegalizowania Organizacji), że tylko ten kierunek dla Organizacji jest odpowiedni. Chciał tę Organizację przygotować, aby w razie konieczności, działalność nie ucierpiała, bo liczył się z tym, że on będzie pierwszą zwierzyną łowną. Już w roku 1957 przeszedł na działalność stricte konspiracyjną. Spotkania i narady ze sługami okręgów były zakonspirowane. Osobiście przemieszczał się samochodami prywatnymi, gdzie był dowożony. Rozwiązał siedmioosobowy komitet ciała kierowniczego, a sam osobiście przejął kierownictwo jednoosobowo. Przygotował też awaryjny sposób zarządzania Organizacją. Pierwotne trzy okręgi, zostały poszerzone o dalsze dziewięć, co w sumie podzieliło kraj na 12 okręgów, z tym, że 3 okręgi były super okręgami i do każdego z nich przyłączono po trzy zwykłe okręgi. Na czele każdego z tych trzech super okręgów stał jeden z czterech okręgów jako super sługa. Tym trzem super okręgom przypisano kolejne  cyfry 1, 2, 3. Super sługa, 1-go super okręgu pełnił funkcje Sługi Kraju. Gdyby wpadka nastąpiła w super Okręgu 1, Sługą Kraju zostaje Super Sługa okręgu drugiego. Potem w razie potrzeby 3-go. Spotkałem się też ze stwierdzeniem, przynajmniej tak przekonuje Hak, że ten system „trójkowy” nie był jego oryginalnym pomysłem, ale narzuconym przez centralę, jako „nowe światło”. Hak pisząc:


>Po odwilży w roku 1956 „podziemne biuro Oddziału słusznie spodziewało się raczej gorszych niż lepszych dni w działalności, stąd utrwalenie się aż trzech komitetów (trzeba dodać, że dopiero w tych latach doszło do polski „światło” brooklyńskich ustaleń o „Organizacji” opisanych w Strażnicy z roku 1938 pod tym samym tytułem, co wpłynęło na ustawienie trójkowych komitetów<


Scheider wprowadził też współzawodnictwo i szeroko rozpropagował kuriozalne zobowiązania, a nawet stosowano (o ile to były oryginalne pomysły lokalnych sług), ślubowania w poszukiwaniu nowych głosicieli. Zarządził roczne sprawozdania dla sług obwodów gdyż uważał to za pewną formę osobistej łączności z tymi sługami, oraz mobilizowanie ich do pracy misyjnej. Pragnął aby Organizacja w Polsce pod względem pracy misyjnej była co najmniej na drugim miejscu po USA. Na temat tego wyciskania głosicieli na wszelki możliwy sposób pisałem już nie raz i bardzo dużo, przy innych okazjach więc tu po prostu pominę ten wątek. W swoich przewidywaniach Scheider sięgał daleko w przyszłość i wierzył, w swoją przezorność. Moim zdaniem ta „przezorność” w przypadku reorganizacji okręgów zupełnie go zawiodła i stała się przyczyną wszelkiego zła, które spotkało go w latach 60-tych. Nie przewidział, sytuacji, że w przypadku mianowania przez centralę jednego ze super sług okręgu, „Sługą Kraju”, od tej chwili przy jednoosobowym kierownictwie, jego osoba w określonych warunkach może zostać przesunięta w hierarchii na miejsce podrzędne. Również Knorr z brooklyńskiej centrali pewnie nie przypuszczał, że z tego powodu -zawsze lojalnie oddany Organizacji, Wilhelm L. Scheider nie będzie skłonny pogodzić się z odesłaniem go do pisania pamiętników.


Według danych operacyjnych SB, w latach około 1957, władze robiły wysiłki w celu uregulowania legalności wyznania. Na pewno strona rządowa chciałaby wynegocjować najlepsze warunki dla siebie co jest zupełnie zrozumiałe, ale drzwi do rozmów nie zatrzaskiwano. Jeżeli ktokolwiek pamięta jeszcze ten okres z autopsji, nawet jeżeli nie miał dostępu do wiedzy poufnej wewnątrz Organizacji, może się domyślać dlaczego Scheider nie był skłonny z tej możliwości skorzystać. Był to okres tych tabunów sług wszelkiego asortymentu, nie wiadomo od czego każdy z tych był, tudzież pionierów pełnoczasowych, okresowych, wakacyjnych, czternastodniowych i jednodniowych także. Z werbowanych w wyniku tych kuriozalnych ślubowań, na specjalnie zwoływanych „spotkaniach” na „osobiste zaproszenia” Sług. Wszyscy wieszczyli wszem i wobec koniec zbliżającego się systemu rzeczy. Na palcach dłoni liczono i przekonywano opornych, ile to lat najwyżej pozostało do zagospodarowania dóbr pozostawionych przez tych bałwochwalców, których ciała użyźnią poarmagedonową glebę. Dla bardziej opornych, wielu gorliwych sług było skłonnych poświęcić swoje własne dłonie jako poletka pod kiełkujące kaktusy. Ci przekaziciele tej „dobrej” nowiny, nie wymyślili zbliżającego się milowymi krokami Królestwa Bożego, oni tylko uwierzyli Słudze Bożemu z najwyższego szczebla w kraju w jego przeświadczenie i dobre kontakty z Najwyższym. Ale co najważniejsze, w tę wizję zbliżającego się końca, uwierzył sam pryncypał. Scheider nie był skłonny uznać za równorzędnych partnerów do rozmów na okoliczność rozwiązania legalności Organizacji, on widział w nich tylko Szatana, który jemu, za ich pośrednictwem, jak niegdyś ewangelicznemu Jezusowi rozdawał Królestwa tego Świata. On był niereformowalny.


Na podstawie wypisów operacyjnych SB dowiadujemy się że: aresztowany w Giebułtowie w dniu 21 IV 1960 roku, potem skazany przez sąd wojewódzki dla miasta Łodzi, w dniu 16 XII 1960r. z art.23 24 i 36 mkk na karę 6 lat więzienia. Art. 7 MKK art.23 par.1


                      >–Kto rozpowszechnia lub w celu rozpowszechniania sporządza, przechowuje lub przewozi pisma, druki lub wizerunki, nawołuje do popełnienia zbrodni lub pochwalające zbrodnie, lub, których treść ma pozostać tajemnicą wobec władzy państwowej, mogące wyrządzić istotną szkodę interesom Państwa Polskiego, bądź obniża powagę jego naczelnych organów, podlega karze więzienia na czas nie krótszy od lat. 3 Art. 24 par. 1 –Kto przechowuje pisma, druki lub wizerunki, wymienione w art. 23, podlega karze więzienia do lat 5.  <


W wyniku wniesionej do sądu Najwyższego rewizji, kara została częściowo obniżona do 4 lat. Scheider został zwolniony po odbyciu kary w dniu 21 IV 1964 roku. Nie wiem dlaczego, ale „Rocznik Św. J. 1994” o tym wydarzeniu z życia Scheidera zupełnie milczy. Mam wrażenie, że te cztery lata pobytu w więzieniu nie zupełnie wpisują się w dalszą dość zagmatwaną treść „Rocznika”. Ciekawie przedstawia się opinia o Scheiderze oceniona przez władze więzienne we Wronkach z tego okresu, bo nie odbiega ona od naszych spostrzeżeń. Oto kilka zdań na podstawie spostrzeżeń władzy więziennej, co udało się odczytać z fotokopii zapisów.


                       >Rozmowa z pozycji siły, czy też na podstawie argumentów, nie przynosi żadnych rezultatów. Wszystko ocenia z punktu widzenia wiary i wszystko od tego uzależnia . Scheider jest wierzącym fanatykiem. Jego pomyślność zależy i zawdzięcza Jehowie Bogu. Porównuje się do proroków, a nawet wierzy w możliwość rozmowy z Bogiem.>


21 kwietnia 1964 roku, Scheider powrócił do innej Organizacji, niż ta, którą „przekazał” Romanowi Stawskiemu, zgodnie zresztą z opracowaną przez siebie reorganizacją okręgów. Nie wiem czy ta poniższa kolejność jest prawidłowa, ponieważ ten okres jest trochę zamulony. Jak dotąd nie spotkałem się z jednoznaczną kolejnością przejmowania kierownictwa przez „super kierowników okręgu” W prawdzie w między czasie Stawski, potem prawdopodobnie Brodaczewski, również zaliczyli odsiadkę. Pierwszym po bogu, był teraz „super sługa” trzeciego „super komitetu”, a na jego czele:


                          >(…) „stał pochodzący z Łodzi Aleksander Rutkowski, popularnie zwany Olkiem albo (z uwagi na zakaz działalności) „Andrzejem”. Stało się tak bez względu na fakt, że opuścili już więzienie bracia W. Scheider i E. Kwiatosz. Mimo ich doświadczenia nie zostali zaproszeni do pracy organizacyjnej przez członków III komitetu”.(…) (cytat z „Wierni Jehowie”)<


Nie wiem dlaczego, ale tego powyższego akapitu, pomimo, że pochodzi z WTS-sowskiego źródła, nie zamieszczono w „Roczniku 1994…”, zastępując jakimś enigmatycznym stwierdzeniem, iż powstało jakieś bliżej nieokreślone „zamieszanie”. Właśnie o tym „zamieszaniu”, chciałbym poniżej napisać.


Pozostawmy na razie A Rutkowskiego vel Olka, bo zanim ten znalazł się na placu boju w pojedynku z scheiderowską mentalnością, wcześniej było jeszcze dwóch poprzedników. Brodaczewski jakoś nie zaznaczył się czymś szczególnym w tych bojach i zszedł ze sceny. Wyłomu dokonał Roman lub Romuald (takie imię też się pojawia). Nic dziwnego, że zapisał się w dużej niełasce w obrębie Szajderowców, jeżeli otrzymał ksywę „ten z krzywą brodą”. Z tej brody był rzeczywiście rozpoznawalny, nawet ja osobiście czytając czy pisząc na tym Forum o Romanie, nie zupełnie byłem pewny jego tożsamości, bo Roman, Romanowi nie zawsze był równy i w tamtym czasie mógł kogo innego przedstawiać. Ta jego broda nie była krzywa, jedynie dolna żuchwa była nieco wydłużona do dołu, no ale zawsze rzucała się w oczy i przy odrobinie złośliwości, mogła uchodzić za krzywą. To tyle o brodzie Romana.


Nie trudno domyśleć się przyczyny, dla której Roman w korespondencji z Knorrem zbyt „wyraziście” opisał sylwetkę Scheidera i jego pieczę nad Organizacją. Pewnie główną przyczyną był nagły i dość zauważalny spadek głosicieli w Polsce (wg danych z IPN spadek ten był dość istotny, bo spadł z 80 tysięcy do około 50 tysięcy, przy czym te 50 tysięcy mogły zostać odczytane nie precyzyjnie z uwagi na dość nieczytelną kopię, z której korzystałem). Pewnie Knorr zażądał szczegółowego wyjaśnienia, więc ta lawina musiała ruszyć, a do Brooklynu popłynęły dodatkowo wszystkie dotąd nagromadzone od lat zawieszone w „chmurze” sprawy. Największym problemem dla większości, była działalność konspiracyjna, która w przeciągu czasu dawała się już we znaki. Wszelkie przejawy w kierunku wyjścia z tego stanu, Scheider zdecydowanie odrzucał. Zaczęły się przejawiać i działać oddolne, ledwie dostrzegalne zarysowane struktury, tępione przez Scheidera z całą zaciętością. Odchodzili starzy wypróbowani wartościowi weterani, którzy z dnia na dzień stawali się „wrogami” Organizacji. Knorr nie mógł nie zareagować gdy tej korespondencji z taką treścią przybywało. Przypuszczam, że dalszy ciąg tej samej sprawy w korespondencji z Brooklynem podtrzymał następca Romana, A. Rutkowski -„Olek”. Korespondencja między Olkiem a centralą, musiała mieć dość istotny wpływ na dalszy ciąg wydarzeń, ponieważ jak czytamy w lakonicznym zapisie tego samego dokumentu:


                          >”Ponadto kolejny kierownik organizacyjny A. Rutkowski podczas swoich rządów spowodował, że centrala wypowiedziała się, iż po powrocie z więzienia, Scheider nie będzie pełnił kierowniczej funkcji z polecenia centrali, miał on zająć się leczeniem i napisaniem swoich przeżyć jak również historii Świadków Jehowy w Polsce”.< (cytat pochodzi z fotokopii zasobów IPN)


Zacytowałem ten zapis w pełnym brzmieniu, żeby co do tego nie było żadnej wątpliwości, iż jakiekolwiek posunięcie Olka w stosunku do Scheidera i innych jego zwolenników, było zupełnie poprawne i zgodne z poleceniem i wiedzą Knorra. Przytoczę jeszcze fragment zapisu tej samej sprawy wg M. Bojanowskiego, w celu porównania jak się mają do siebie te dwa zapisy.


                                >„(…)-doszło jesienią 1964 roku do sytuacji, w której zarządzanie organizacją Świadków Jehowy przejął trzeci Komitet Kraju. Na jego czele stał pochodzący z Łodzi Aleksander Rutkowski, popularnie zwany Olkiem albo (z uwagi na zakaz działalności) „Andrzejem”. Stało się tak bez względu na fakt, że opuścili już więzienie bracia W. Scheider i E. Kwiatosz. Mimo ich doświadczenia nie zostali zaproszeni do pracy organizacyjnej przez członków III komitetu.(…),<


M. Bojanowski w swojej apologetycznej rozprawie chcąc usprawiedliwić bezprawne działania swojego umiłowanego brata Scheidera, wypisał szereg bzdur, nie próbując nawet tego logicznie uzasadnić. W tej chwili posiadamy już więcej wiedzy o tym co działo się po powrocie Scheidera. Przede wszystkim M. Bojanowski nie wiedział, że: > Scheider został zwolniony po odbyciu kary w dniu 21 IV 1964 roku.<, a powinien o tym wiedzieć. Nie wiedział, że Olek sprawował swoją funkcje na długo przed zwolnieniem Scheidera, a nie dopiero kilka miesięcy po jego zwolnieniu. Nie wiedział też, że: >” Zaraz po wyjściu z więzienia chcieli się z Scheiderem spotkać takie osobistości jak, - Stawski – Kwiatosz – Abt – Adach, lecz Scheider nie życzył sobie z nimi rozmawiać ponieważ uważał ich za osoby mu nieprzyjazne i przeciwne jego osobie.”<, Nie wiedział, że napisał największą bzdurę jakoby Olek izolował Scheidera od spraw organizacyjnych. Mogę tu zaryzykować stwierdzeniem, że w wyniku zaufania do swojego byłego pryncypała, oraz udzielanej wyjątkowej pomocy i troski, ten w ostatecznym kroku wyrzucił Olka z Organizacji z piętnem zdrajcy na czole.


Nie wiem kto wypowiedział po raz pierwszy bardzo oryginalną maksymę, że jeżeli lubisz pokój, zawsze bądź przygotowany do wojny –czy jakoś tak. Olek znał to powiedzenie, bo nie raz posługiwał się tym zwrotem, ale komentował to w znaczeniu pejoratywnym w odniesieniu do „tego świata” i jego przewrotności szatańskiego zakłamania. Tak też rozumiałem i ja, ponieważ przez myśl mi nie przeszło, aby ta maksyma miałaby jakiekolwiek odniesienie do teokratycznej Organizacji. Pewne symptomy tego zjawiska, mogłem już zauważyć na styku Obwód – Okręg -to prawda, ale próbowałem to samemu sobie wyperswadować, że to sam Szatan podsuwa mi takie spostrzeżenia, aby zachwiać mnie w mojej wierze do Jehowy, a ja z tą Istotą nie miałem zamiaru zadzierać. Nie wiem jak sobie z podobną sytuacją radził Olek, ale jak dowiaduję się z wypowiedzi tych, którzy go znali, ale też z opisów IPN, miał identyczne problemy jak ja -po prostu wierzył w ludzi i tym ludziom ufał. Tego typu cechy charakteru, nie są przydatne nawet w życiu prywatnym, a już na szczeblach zarządzania, nie tylko nie przydatne, ale wręcz szkodliwe. To wiedział Schneider, tej tajemnicy strzegł.


Scheider był chorobliwie zazdrosny o Organizacje w Polsce, ale miał też ciągotki do przewodzenia krajom położonym na Południe i Wschód od Polski. Jako typowy przywódca, przewrażliwiony na punkcie swojej osoby, nie mógł dopuścić, aby ktoś przerósł jego osobowość. Jego niespokojna dusza nie pozwalała mu zapędzić siebie do kąta i żeby cokolwiek działo się bez jego zgody, nawet wtedy gdy jego zwierzchnik Knorr i cała Centrala wskazała gdzie od tej chwili jest jego miejsce. Ale jak biblijny Kore, Scheider nie miał zahamowań, aby wdrożyć swój plan odebrania Olkowi jego prerogatyw.


Po napisaniu tego powyższego odcinka postu, który w całości wpisuje się w pewną logiczną całość, nagle dostrzegam poważny zgrzyt nie pozwalający mi przejść do porządku. Zawsze kiedy łącze te dwie postacie razem, tzn. Scheidera i Olka w różnych konfiguracjach ze sobą, mam poważny dylemat ponieważ, „dziwnym przypadkiem” nie sposób dowiedzieć się, kiedy i w jakich okolicznościach nastąpił tak poważny rozbrat między tymi dwoma dość mocno się wspierającymi braćmi. Wiemy, i to nie jest kwestionowane, że Olek, czyli Aleksander Rutkowski był zawsze pro scheiderowcem. W następnym odcinku, będziemy mogli zauważyć, jak Olek w bardzo wielu przypadkach Wilhelmowi i rodzinie pomagał, czego ten nie odrzucał. Do tego wątku jeszcze wrócę, ponieważ będę chciała przeanalizować co w tej sprawie mówi nam Forumowicz Hak, jak twierdzi, że ten okres zna z autopsji. Ale na razie nie wybiegajmy zbyt daleko do przodu.


CDN


Offline Lebioda

Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
« Odpowiedź #12 dnia: 06 Styczeń, 2016, 03:04 »
W pierwszej fazie, aby rozpoznać sytuację, postanowił rozmiękczyć przeciwnika, więc „zaufał” kierownictwu, formalnie je popierał, a nawet podszedł odpowiednio /Rutkowskiego/, iż ten podał mu poufne kontakty do centrali, potem nawiązał kontakty za pośrednictwem pewnej -prawdopodobnie siostry z Gdyni, ale już bez wiedzy Olka. Olek wprowadzał go we wszystkie zakamarki działalności organizacyjnej, przewoził go specjalnym samochodem na spotkania i odprawy Sług Okręgowych, brał udział w naradach Krajowych. Gdy Scheider zażyczył sobie z rodziną odpoczywać nad morzem, Olek w trymiga wydał 5 tysięcy złotych i polecił słudze okręgu IIa, Wiceniukowi, przygotować odpowiednie miejsce i lokum dla całej rodziny. Wszystkie koszty z tym związane pokrył Zarząd Krajowy. Scheider waz ze swoją żoną ciągle przemieszczał się do różnych miejscowości pobytu w różnych częściach kraju. Oczywiście transport i wszystkie koszty z tym związane, bez szemrania pokrywał Olek nie podejrzewając tak zacnego i powszechnie szanowanego brata, że ten we wszystkich tych miejscowościach szyje odpowiednie buty dla swojego dobroczyńcy.


Po pierwszej fazie rozmiękczania całego krajowego kierownictwa z Olkiem na czele, w drugiej fazie rozpoczęły się naciski pod względem personalnym, aby przy pomocy tegoż kierownictwa pozbawić się braci niewygodnych Scheiderowi, natomiast dopuścić do decydowania ludzi mu przychylnych. Na indeksie znaleźli się / Lorek –Chodara –Kwiatosz –Stawski-  Szycowie Dębski/. Natomiast mieli otrzymać przywileje i kierownicze stanowiska –Przybysz –Owsianko i inni. Ostatecznie trudno jest się wyznać kogo tak naprawdę Scheider chciałby mieć przy sobie, a kogo pozbyć się raz na zawsze, ponieważ w różnym czasie te „uczucia” przebiegają przemiennie. Roman Stawski, „ten z krzywą brodą”, nie dostępuje do niego, podejrzewa go o współprace z SB, co ma sugerować jego wcześniejsze zwolnienie z więzienia. Zainteresowany jest jego teczką wraz z opinią obecnego zarządu, a gdy Olek przekazał mu ją do wglądu, po zapoznaniu się, utwierdza Olka, żeby się nie przejmował, bo Stawski jest w porządku. Skąd taka nagła zmiana? Natomiast bulwersuje go sprawa niejakiego Wróbla  i żałuje, że go wcześniej nie wykończył, a tym samym ma pretensje do Chodary i Kwiatosza, iż ci nie powinni być nawet sługami. W stosunku do Szklarzewicza, Scheider ma zdanie, że ten nawet nie powinien być pionierem. Podobne stanowiska ma do aktualnego Sługi Okręgu Szyca, ponieważ ten kiedyś występował w obronie Rejdycha. Zmienność w charakterze Scheidera była uciążliwa, bo nigdy nie było wiadomo jak zareaguje w odpowiednim miejscu i chwili, a w wielu przypadkach dezorganizowało zamierzone przedsięwzięcie. Wyznaczał sobie na, które i jakie odprawy chciałby zaszczycić swoją obecnością w związku z czym trzeba było każdorazowo zorganizować zakonspirowany i bezpieczny przejazd. Nie zawsze pobyt na takim spotkaniu zadawalał Scheidera i wtedy dość ostentacyjne oznajmiał, że „nie widzi takiej potrzeby by ich “dzieło” dobrze im się rozwijało(…)”  Ale nie tylko spotkania nie zadawalały Scheidera, on chciał również ingerować w treści takich publikacji jak Strażnice, które są wydawnictwem Centrali, a te jako głos „Niewolnika” nie mogą podlegać jakiejkolwiek ingerencji i cenzurze kogokolwiek. Oto, co dosłownie dowiadujemy się na podstawie donosu tajnego współpracownika, niejakiego „ Władka”:


                           >Notatka 10 VIII 1964 t.w. „Władek”
„Scheider miał zastrzeżenie (do bliżej nie znanej nam publikacji pochodzących z Centrali Brooklyn – dopisek mój)  miał krytyczne uwagi że niektóre artykuły nie są wiernie przetłumaczone, Jego zdaniem, inne artykuły powinny być pomijane – np. dotyczące oglądania filmów w telewizji zwłaszcza przez dzieci i młodzież świadkowską sprawa tańców jedno i drugie, a przede wszystkim tańce prowadzące do zbliżeń ciała co prowadzi i demoralizuje do seksualnych zbliżeń. Olek z uwagami Sheidera  nie zgodził się, tłumacząc, że pomijanie zagadnień publikowanych przez wydawnictwa Brooklynu może odbić się ujemnie wewnątrz organizacji i bić bezpośrednio w kierownictwo, bowiem wydawnictwa zachodnie docierają do wyznawców na adresy prywatne i są dokładnie czytane. Sprawy omawiane z Olkiem bardzo niekorzystnie odbiły się na samopoczucie Scheidera /całą noc nie mógł spać/ (…)” (fragment odpisu dokonany z kopii z zasobów IPN)<


Ponieważ najcenniejsze myśli powstają podczas nieprzespanych nocy, można by dojść do wniosku, że ta noc ostatecznie przesądziła o dalszym losie krajowego Zarządu, którym kierował Olek. Olek miał czelność podważyć myśli człowieka, którego Jehowa bezpośrednio inspiruje. Już nic nie może stanąć na przeszkodzie, bo o jednego sługę kraju jest tu za dużo. Należy obmyślić plan działania i wdrożyć w czyn. Jakimi środkami? To już nie jest ważne, bo cel uświęca środki. Zwycięscy nikt sądził nie będzie, bo zwycięzca zawsze ma rację. Scheider nigdy nie pogodził się z wolą centrali czyli Brooklynu, gdzie zapadła decyzja o odsunięciu go od decydowania nad Organizacją w Polsce. Pewnie nawet sam Knorr nie wyobrażał sobie, że Scheider ma tak duże lobowanie w brooklyńskim mateczniku i dlatego w odpowiednim czasie stać go będzie pokazać Knorrowi gest Kozakiewicza i włos z głowy mu nie spadnie. Nie uprzedzajmy faktów.


W IPN-owskich zapisach spotykamy się z bardzo lakonicznymi wpisami.


                            >„Od daty wyjścia (21 IV 1964 -dopisek mój) z więzienia do grudnia 1965 roku, wymieniony nie pełnił żadnej funkcji organizacyjnej. Od połowy grudnia 1965 roku, przez dalszych kilka miesięcy Scheider kierował akcją przejmowania kierownictwa w Organizacji Świadków Jehowy przez osoby jemu uległe. Do stycznia 1966 roku, kierownictwo sprawował A Rutkowski wraz ze swoimi zwolennikami.” (odpis fragmentu pochodzący z zasobów IPN)


To znaczy, że od 21 IV 1964 do grudnia 1965 –trwało rozpracowywanie Olkowców i zorganizowanie grupy proscheiderowskiej. Sama kulminacja przejęcia władzy prze Scheiderowców trwała w zależności jak kto liczy, około półtora miesiąca. Majstersztyk! Należy jeszcze dodać, że w znacznej mierze, w swojej naiwności, lub dobrej wierze, jeszcze w październiku tego roku uratował Scheidera przed wyrzuceniem z Organizacji osobiście -A. Rutkowski „Olek”. Trzeba być niesamowicie cynicznym, żeby mieć tupet i zaprowadzić na stos swojego dobroczyńcę!


było to takie sobie małe „zamieszanie” jak po latach w „Roczniku Świadków Jehowy 1994 rok”, Brooklyn próbuje wmówić swoim czytelnikom. To był zamach na legalnie sprawującą władzę Organizacji w Polsce z rekomendacji Ciała Kierowniczego reprezentowanego przez samego Prezesa Światowej Korporacji – Świadkowie Jehowy, Prezesa Natana Knorra, wsparte błogosławieństwem Jehowy. Jeżeli wydawcy „Rocznika      1994 podpisują się jako Ciało Kierownicze pod tą publikacją, tym samym wydają o swojej Korporacji bardzo złe świadectwo i o Bogu Jehowie, którego błędy musiał naprawić dopiero W. L. Scheider. Jakie mogło to być małe zamieszanie jeżeli sięgnęło nawet Tronu Bożego?


Zastanawiałem się osobiście długo nad tym, dlaczego Scheider wykonał ten krok pomimo, iż powinien być przekonanym, że jest to wyrażeniem buntu przeciw Teokratycznej Organizacji Bożej. Za taki czyn wyrzuca się z Organizacji i skazuje na wieczny ostracyzm. Nie sposób uwierzyć, ażeby Scheider nie zdawał sobie z tego sprawy. Otóż to. Scheider dążył do aksamitnego przewrotu i tryumfalnego powrotu do sprawowania kierowniczej roli jako „Pierwszego” w kraju, ale chciał dokonać tego rekami Knorra.


Oczywiście,on znał decyzje Knorra dotyczącą pisania pamiętników, ale wiedział też, że Knorr dysponuje na jego temat wieloma zarzutami dotyczącymi zarządzania Organizacją w przeszłości. Scheider znał też postanowienie Knorra, że on nie będzie mógł kierować Organizacją, ani też mieć jakiegokolwiek wpływu na jej zarządzanie teraz, ani nigdy potem. To prawda, ale Scheider wierzył w swoją moc sprawczą. Na podstawie notatek zachowanych w IPN, wynika, że Scheider nigdy nie miał zamiaru odsunąć się od wpływania na Organizację w Polsce. Od samego powrotu z Wronek, wykorzystując podstępnie pomoc samego Olka, zbierał i zwierał swoich zwolenników, a ponadto gromadził wszelkie dowody winy przeciw Olkowi i w tym, bardzo pomocnym okazał się również Harald Apt, pomimo, że ten nie zawsze przynosił mu „zadawalające” wieści w tej sprawie i Scheider mu tego nie zapomniał.


Scheider wierzył w swoją pomyślność i pomoc Jehowy w urzeczywistnieniu swoich zamysłów. Musi tylko osobiście przedstawić swoją „wiarygodną” wersję zarzutów, odrębną niż tę, którą znał Knorr. Przystąpił do działania, wykorzystując sprzyjające warunki polityczne jakie w tym czasie zaistniały w Polsce. Był to okres wyjątkowo sprzyjający dla wszystkich, którzy mieli jakiekolwiek powiązania pro niemieckie, aby mogli otrzymać zezwolenie na wyjazd stały do Niemiec, o tych możliwościach wiedział też Olek z autopsji w swojej rodzinie. Nie wzbudziło to niczyjej konsternacji, gdy w tym czasie rozeszła się wieść, że Scheider poczuł w sobie niemiecką krew i wszczął staranie o wyjazd do Niemiec. Z zapisów jakie się zachowały, dochodzimy jednak do wniosku, że musiał to być blef, z pewnością po to, aby osłabić czujność Olkowców.


Z zachowanych notatek wynika, że rzeczywiście takie starania robił, lecz nie miał zamiaru wyjechać do Niemiec na zawsze jak by to wynikało z krążących pogłosek, lecz chciał wyjechać po to, aby spotkać się Knorrem, a w szczególności przedstawić zebrane przez jego ugrupowanie ciążących na Olku oskarżeń, a wybielić własne. Scheider był pewien, że tylko tą drogą będzie mógł przywrócić dawną przychylność Knorra i tym samym powrócić na stracone stanowisko w Polsce, a być może nie tylko w Polsce, bo miał zamiar „usługiwać” południowej i wschodniej Europie. Nastąpiły jednak komplikacje, które po części były, a przynajmniej mogły być, „dziełem” Knorra i to nie tyle jego działaniem, co raczej zaniechaniem prze niego pewnych działań.


Aby formalnie można było wtedy opuścić ojczyzny łono, potrzebne było zaproszenie, a ponadto opłacenie kosztów podróży w obydwie strony, ale i w jedną też -w dewizach. Z zapisów IPN-u wynika, że takie zaproszenie zostało wysłane, ale wystawcą tego zaproszenia była jakaś instytucja z branży turystycznej czy hotelarskiej, czego władze paszportowe w Polsce nie honorowały, a ponadto potrzebne były dewizy, które zapraszający powinien wysłać na konto Orbisu. W sprawę został włączony rodzony brat Scheidera –Otto, co miałoby sugerować wyjazd o charakterze rodzinnym, ale brat tych dewiz nie posiadał, lub po prostu nie miał zamiaru w tym uczestniczyć. (Udział w tej sprawie brata Otto, jest dość nie jasno sprecyzowany). Ostatecznie rozeszła się wieść, że wyjazd nie może dojść do skutku z powodu tego iż Scheider nie dysponuje taką ilością gotówki. Ta wersja mogłaby mieć swoje uzasadnienie, gdyby nie chodziło o taką osobistość jaką był sam W. L. Scheider.


Z tych powyższych Scheiderowych perturbacji można z całą pewnością wywnioskować, że nie chodziło tu o zwykłe wyemigrowanie do Niemiec z całą rodziną, lecz o zwykły czasowy wyjazd i powrót. To po pierwsze. Po drugie, zastanawiające jest, że organizacja tego wyjazdu była prowadzona nieudolnie od samego początku z zaproszeniem włącznie. Nie posiadamy na tą chwile jeszcze potwierdzonych danych, ale są przesłanki, aby domniemywać, że Ambasada PRL, miała kontakt dyplomatyczny z Brooklynem. Świadczy o tym chociażby to, że przemyt biblii z Polski do ZSRR, został zaniechany na skutek interwencji z Brooklynu, oraz w miarę swobodne poruszanie się specjalnych brooklyńskich emisariuszy o czym wstydliwie teraz się przemilcza. Stąd można wysnuć wniosek, że podróż Scheidera nie byłaby żadnym problemem, a władze polskie chętnie pozbyły by się niewygodnego obywatela, gdyby Knorr tego wyjazdu wyraźnie nie sabotował.


Z jednego z doniesień t. w. „Władka” z którego co prawda nie wszystkie zwroty udaje się odczytać, ale ogólny sens tego zapisu jest taki, że:


                                     >Scheider posiada już skompletowany dokument świadczący przeciwko Olkowi i pomimo, że komisja krajowa z udziałem Mariana B. (Marian B. to jeden z członków komisji do spraw dyscyplinarnych przy zarządzie krajowym - czyżby to był ów Błaszczyk, o którym już wspominałem?), nie dopatrzyła się znamion Olkowego przestępstwa, ale pomimo to, powinna zostać dostarczona do Biura Strefy i że bracia z zagranicy powinni się w to zaangażować. W związku z tym dalszy tok tej sprawy Scheider uzależnia od brata Knorra, który osobiście powinien zaangażować się w podróż Scheidera, bo –(tu ultimatum) inaczej nie zamierza odsunąć się od przejęcia spraw Organizacji. Takie jest stanowisko członków Komitetu Krajowego i zostanie przekazane na piśmie drogą teokratyczną do centrali z akcentem do natychmiastowego postanowienia, w celu bezzwłocznego odsunięcia od sprawowania władzę osobnika, który dopuścił się w przeszłości i nadal popełnia jakieś wykroczenia. <


Tyle można się dowiedzieć z donosu t. w. „Władka”. Jak można się domyśleć, Knorr do pomysłu Scheidera miał pewne obiekcje, a jeżeli mógłby spowodować przybycie jednej zainteresowanej strony, to pewnie i drugą stronę musiałby też zaprosić, a takiej pyskówki Knorr pewnie sobie nie życzył. Powyższe doniesienie wskazywałoby również na bardzo daleko posunięty rozdźwięk i działanie równoległych dwóch komitetów krajowych co pośrednio potwierdzałoby (wg A. Bojanowskiego), że oba Komitety w tym czasie ubiegały się o akceptacje Knorra. Dla scheiderowców, każda chwila zwłoki działała na niekorzyść.


Poczynania scheiderowców w celu przejęcia kontroli nad Organizacją drogą legalnych zabiegów z braku woli i zaangażowania się Knorra, nie powiodły się. Aksamitna rewolucja, w której Scheider nie musiałby brudzić swoich rąk -upadła. Pozostał jeszcze wariat „b” wynikający z „ultimatum”. Scheider po przeliczeniu bitewnych możliwości, doszedł do przekonania, że na gruncie, jego pozycja tu w Polsce, jest przesądzona na jego korzyść, ale miał też zapewne przekonywujące symptomy, działającej „piątej kolumny” w Brooklynie, która w razie czego -postawi się po jego stronie. Aleksander Rutkowski vel „Olek”, musiał zejść pokonany. Nie będę tu szczegółowo pisał dlaczego tak musiało się zakończyć, ponieważ opisałem to już niejednokrotnie. Przypomnę tylko, że (według M. Bojanowskiego) scheiderowcy wypuścili na swoje usprawiedliwienie bajkę o jakimś nigdy nieistniejącym w Organizacji demokratycznym wyborze w wyniku plebiscytu, czy może referendum, w którym podobno większość, wypowiedziała się po stronie Scheidera, co miałoby legitymizować te pozbawione już „aksamitu” poczynania. Potwierdzam to już po raz któryś na tym Forum, że nikt mnie wtedy o zdanie nie pytał, a ponadto, nikt nas (mnie) nie informował o istniejących w tamtym czasie dwóch ośrodkach władzy. Taką sytuacją Knorr mógł poczuć się zdruzgotany, ale jedynie co mógł zrobić, to usankcjonować sytuację i poświęcić Olka jako mniejsze zło. Każda inna próba wyjścia z tego klinczu jaki wytworzyła grupa „Scheiderowców”, groziła poważnym rozłamem całej Organizacji w Polsce, a być może i nie tylko. Olek, jako Aleksander Rutkowski, nie był przyczyną zaistniałej sytuacji, problemem był Wilhelm Leopold Scheider, mający ambicje być pierwszym na czele tejże Organizacji. Skutki jakie spadły na Olka, mogły spaść również na Stawskiego, czy kogokolwiek, kto stanąłby wtedy Scheiderowi na drodze do odzyskania władzy nad całością, dla którego, był to cel sam w sobie.


Główne „zło” pokonane, zdawałoby się, że wreszcie cel jest osiągnięty, Scheiderowcy osiągnęli pełnie władzy nad Organizacją w Polsce. Mozolnie wywalczone dobro, zatryumfowało. Ale nie takiego zwycięstwa oczekiwał Scheider, to nie scheiderowcy mieli przejąć kontrole nad Organizacją, tę kontrolę w założeniach Scheidera, miał przejąć Scheider. Posiadamy trochę informacji jak natychmiast rozpoczął mianowanie sług, przywracał poprzednio odłączonych, przywracał im stanowiska. Obmyślał dość intensywnie kogo należy przygotować do objęcia sługi kraju, ponadto ingerował w zarządzanie nowego kierownictwa. Nie wszystko układało się po myśli głównego inicjatora i zwycięscy, ponieważ wiemy, że na nowo był dość mocno zaangażowany w donosy do Brooklynu na nową władzę, która jego zdaniem również nie spełnia wymogów „teokratycznego zarządzania”.


Na horyzoncie zarysował się całkiem realny, nowy zamach stanu.


Scheider korzystał z wielu adresów, ale też z wielu nadawców jego listów tu w Polsce. W prowadzało to polskie służby w pewną irytację, bo nie wszystkie jego listy mogły być kontrolowane, związku z czym również my posiadamy pewne luki co nie znaczy, że interesujących nas wiadomości jesteśmy pozbawieni. Posiadamy do wglądu np. kopię listu pisanego z USA do: - Drogiego Leopolda. List jest odpowiedzią niejakiego Edwarda na kilka listów napisanych i wysłanych do niego na przełomie 1965/1966 (w pierwszym roku działającej nowej władzy). Nie wiemy kim jest Edward, ale możemy się domyśleć, że należał do wpływowych postaci z kręgu Knorra, a najprawdopodobniej, był „służbowym” ogniwem, a może sekretarzem łączącym terenowych braci z Knorem. Do tegoż Edwarda pisało wielu braci z kręgu Zarządu Krajowego z Polski, ale też Scheider. Scheidera z Edwardem łączyła nie tylko „służbowa” i braterska znajomość, ale też głębsza zażyłość prywatna. Za jego pośrednictwem Scheider dowiadywał się o wszystkich i wszystkim co działo się w Zarządzie Krajowym i kto i co pisał do Knorra na jego temat. Z treści listu wynika, że Edward cenzurował treści listów przeznaczonych do wiadomości Knorra i przekazywał mu tylko te, które uważał, natomiast korespondencję od Scheidera przekazywał bez opóźnień i bez wewnętrznej ingerencji w treść. Poniżej zamieszczam cały list, oto jego treść:


                      >„Drogi Leopoldzie Ten list co mi przysłałeś styczeń 2 – 66 to otrzymałem, ale nie miałem czasu do odpisania i to dobrze, bo dostałem też list od br. Romana i on opisał mi dużo rzeczy o tobie. Pisał mi, że on musiał ratować dzieło przed szatanem, a ty wszystkim kierowałeś i pod twoim nazwiskiem poszło dobrze i on teraz kieruje, bo ty się do tego nie nadajesz gdyż jesteś stary i chory, a on młody i zdrowy, oraz, że zrobiłeś dawniej wiele błędów i szkody. W czasie przejmowania dzieła postąpiłeś nie teokratycznie, demokratycznie od dołu i naruszyłeś zasadę Mat. 18, 15 – 11.
Brat Roman (Stawski - dopisek mój) i br. Zenek (Adach – dopisek mój) są zdania, że z tobą nie będzie można współpracować. To wszystko mi się bardzo nie podoba i jeszcze raz przeczytałem Twój list i myślę, że tymi osobami kierują siły ciemności i oni tylko pragną odpowiedzialnych przywilejów. Napisz nam co o tym sądzisz, a z twoim listem mogę pojechać do Br. Natana. Ty wspominałeś tylko o swoich przeżyciach i z tego sądzimy, że szatan szaleje, to może już nie długo skończy się ta obrzydliwość.
A więc bądź zdrów i niech was Wszechmogący Bóg  Jehowa  Chrystus Pan ma w swojej opiece.
Edward”      (odpis bez poprawek dokonany z kopii z zasobów IPN.- podkreślenie moje)


Scheider nie mógł się pogodzić, że tu w kraju, jego rad już nikt nie słucha, że młode wilki mają już swoją własną wizję Organizacji. Po prostu jest już odstawiony na boczny tor. Czas biegł, a korespondencji pomiędzy Scheiderem, a Brooklynem nie ubywało. Nawet Knorr już niechętnie odpowiadał na ciągłe donosy i utyskiwania, na jakby niebyło, Zarząd Krajowy protegowany przez niego samego, a jak można nawet przypuszczać, Knorr na pewno już tych listów jego nie czytał. Nie wypadało mu nawet powiedzieć wprost co o tych donosach myśli ze względu na Scheiderową przeszłość, ale też miał mu do zarzucenia jego samowole dokonanego przewrotu, za którą musiał już świecić oczami. Poniżej przedstawiam notatkę sporządzoną wprawdzie przez organ SB i można by uznać ją jako szkalującą, gdyby nie to, że sporządzono ją w celach operacyjnych, a ponadto nikt nie obyty w świadkowskim słownictwie, nie potrafiłby sporządzić jej tak oryginalnie. Z notatki wynika, że Scheider napisał co najmniej kilka takich skarg do Brooklynu, a pośrednio dowiadujemy się też jakie donosy pisał na swoich braci z Zarządu Krajowego. Dostaje tylko jedną hurtową odpowiedź. Tej odpowiedzi podjął się Feliks Borys, a śmiem przypuszczać że z polecenia lub prośby Knorra.


                           >Notatka sporządzona przez organa SB

Na podstawie przechwyconego listu  Sporządzoną sierpień 31 1969. F. Borys z Brooklynu informuje  Scheidera, że wie o problemach jakie go trapią.
-Scheider winien pogodzić się z tym co jest. To próba dla Św. Jeh. W Polsce poniewa Jeh. Dopuszcza te nieprzyjemności dla oczyszczenia organizacji
-Stosunek Knorra do Scheidera jest raczej pochlebny i jeżeli tego sam nie mówi to dlatego, że bóg rozstrzygnie sprawę organizacji w Polsce.
-Zaleca pełne zrozumienie oraz wytrwanie, aż bóg wyda sprawiedliwy wyrok  i prosi aby Scheider nie wyrokował i utyskiwał. Bóg najlepiej troszczy się o swoją organizację i czas zrobi swoje.
-Centrala wie również że w Polsce są osoby nie powołane przez centrale na  stanowiskach, lecz pozostawieni będą do określonego czasu, aby starali się wzmocnić organizację.
-Jednostki nie są organizacją, lecz mogą w niej przebywać, lecz nie starajmy się ich usunąć – Jeh. Zrobi  to sam.
Konkluzja:
1 Z powyższej treści wynika, że Scheider przesłał przez kogoś do Borysa, w której wyraził swoje niezadowolenie odnośnie określonych osób z obecnego kierownictwa i sugeruje ich usunięcie.
2-Opinie organizacji jednoznacznie dążą do neutralizacji rozłamowych zamiarów Scheidera. (podkreślenie –moje)
3-Używane cytaty z biblii sprowadzają się do tego, że druga osoba mianowicie /Dawid/ nie mścił się na poprzednio mianowanych /Saul/ choć dążył do zgładzenia Dawida.
1-10 -1969 roku Scheider informuje Borysa, że jest zadowolony z opinii Knorra, przypuszcza iż podobnie jak do niego zostało skierowane do obecnego kierownictwa organizacji, ponieważ zauważył zmianę na lepsze.
Notatkę sporządził -M. Furmaniak (odpis dokonany z kopii z zasobów IPN)<


Uważam, że nie tyle treść listu ile sam jego autor -Feliks Borys, spowodował, że Scheider przyjął wszystkie uwagi, za godne zaufania. Następny rozłam autorstwa Scheidera został unieszkodliwiony w zarodku. Na pewno wpłynęła bardzo stonowana treść listu, ale też obozowa zażyłość dwóch zaprzyjaźnionych dusz. Resztkę jego niespokojnego charakteru, wyciszyła biologia. Jego romantyczna wyobraźnia tkwiąca od urodzenia przynależna epoce jego młodości, nie opuściła go przez całe jego życie. On łamał to, czego mickiewiczowskim zawołaniem rozum złamać nie zdołał, cierpiał –bo wpisał to w swoją życiową dewizę. W pewnym okresie znalazł ten wymarzony dla siebie ideał, a potem temu ideałowi poświęcił samego siebie. Organizacja stała się jego ideałem i celem. Wreszcie uwierzył w swoje posłannictwo i w pewność, że jest narzędziem w rękach samego Boga Jehowy, i że tylko z Jego poręki kieruje Organizacją w Polsce. Uwierzył w bliskość końca tego „systemu rzeczy”, i że to on tę Organizację, jak Mojżesz przez Morze Czerwone, przeprowadzi ją bezpiecznie przez zakusy Szatana, a potem przez Armagedon.


Nie mógł zrozumieć, a nawet sobie wyobrazić, że jeszcze przed samym Armagedonem, przyjdą nowi, którzy odbiorą, ba -wyrwą mu tę buławę z rąk. Tych nowych również wpisał w szeregi zakusów Szatana, z którymi toczył walkę, bo oni tę jego archaiczną Organizację przestawiali na inny bardziej nowoczesny tor.


Cokolwiek by nie powiedzieć lub napisać o dokonanym zamachu, był to punkt zwrotny. Coś się skończyło, coś się zaczęło. Od tego momentu, Organizacja w Polsce nie była już taka sama jak przedtem. Powrót Scheidera na jeleniogórskim spotkaniu, był jego tryumfem, ale też końcem jego epoki. To spotkanie było cezurą kończącą pewien etap Organizacji, w której nazwisko Scheider, przestało elektryzować. Nie wiemy (ja nie wiem) czy pamiętniki zostały napisane i w czyjej znajdują się dyspozycji i czy w ogóle będziemy mieć jakikolwiek do nich wgląd


Organizacja wyszła w prawdzie na pewną prostą, ale po drodze nie pozbierała nawet rannych nie mówiąc już o pochówku poległych. Takie zachowanie nie jest pierwszyzną, w Organizacji to jest normą

CDN



Offline Lebioda

Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
« Odpowiedź #13 dnia: 06 Styczeń, 2016, 03:18 »
Wydawałoby się, że o tym uduchowionym, niepokonanym człowieku, nic więcej napisać już nie można, bo ubezwłasnowolniony przez samego Knorra, Scheider wyczerpał już swoje witalne możliwości. Nie wiemy czy, i na ile, ten list Feliksa Borysa uspokoił jego ponowne bojowe zapędy, bo ja jestem pod wrażeniem jego własnego fenomenu i możliwości. Powiedziałbym, że jest w nim, a raczej było coś z legendarnego Syzyfa, gdy to coś wtrącało go w przepaść prawie nie do wyjścia, a potem jakby nadludzkim wysiłkiem powraca, aby od nowa toczyć ten swój kamień na szczyt skały. Wraca zawsze do swojej pierwotnej postaci i jak ten legendarny Feniks, potrafił odrodzić się z popiołu. Charakterystyczne dla tych dwóch legendarnych postaci jest to, że Scheider jest jakby ich uosobieniem –po trudnym osiągnięciu ostatecznego sukcesu, wraca do początkowego wyjścia.


Cokolwiek by można o Sheiderze powiedzieć i jak go ocenić, zawsze miał wolę walki i pomimo porażek, zawsze zwyciężał. Można postawić mu zarzut, że walczył nie czysto, że nie liczył się z ofiarami. Tak to prawda, ale sam też porządnie obrywał i często te swoje rany lizał. Wojna nie jest czystym zajęciem. Żołnierz tylko na paradzie zwycięstwa wygląda efektownie, a szczególnie generał, dumnie trzymający swoją buławę w ręku. Jakby nie było, ten ostatni zryw przełomu lat 1965 / 1966 nazwałem „majstersztykiem”, no i co by nie powiedzieć, takim był.


W miarę moich możliwości, chciałem podjąć się analizy tego spektakularnego zwycięstwa. Ja zadałem sobie pytanie: -jak to było możliwe, że schorowany i wycieńczony ostatnią czteroletnią odsiadką, wystawił wszystkich **** do wiatru, a szczególnie służby bezpieczeństwa, które właściwie wiedziały o nim prawie wszystko, nawet słyszały jego oddech podczas snu. Piszę warunkowo „prawie wszystko”, to znaczy, że nie wszystko i to „nie wszystko”, zadecydowało o ostatecznym jego zwycięstwie. Nasz wielki klasyk, były prezydent L. Wałęsa, powiedziałby, że potrafił ograć wszystkich, ale zaraz by dodał: -bo miałem asa w rękawie. W żargonie karciarzy, znaczy to tyle, że ktoś gra nie czysto. Zastanawiałem się jakiego to asa w rękawie w tym przypadku posiadał Scheider.


Na trop naprowadziła mnie lektura książki autorki Alexandry Richie „Warszaw 1944” (proszę nie mylić z „Obłęd 44”) dotyczącej wprawdzie powstania warszawskiego, którą to książkę wyjątkowo polecam, jako oddającą rzeczywistą, bez bohaterskich upiększeń hekatombę stolicy. Mnie zainteresował inny jakby oderwany od tragedii warszawskiego powstania, wątek znany w historii II wojny światowej pod nazwą „Operacja Bagration”. Co ma wspólnego Powstanie Warszawskie z Operacją Bagration, bardzo szczegółowo o tym pisze autorka wspomnianej książki.


Nie mam zamiaru opisywać na czym technicznie polegał fenomen „Operacji Bagration”, mnie interesuje filozofia myślenia dowódców obydwu przeciwnych stron frontu. Stalinowski generał Rokossowski, bo to on był autorem przełamania wschodniego frontu i wykonał ten zwycięski manewr, tylko dlatego, że utwierdził niemieckie dowództwo, iż też myśli „logicznie”, w związku z czym przerwał front w miejscu, w którym zgodnie z logiką nie powinno się tego w tym miejscu wykonać. Bardzo w to wątpię, że Scheider zaczerpną tej wiedzy z tamtego militarnego doświadczenia, ale mam przeświadczenie, iż to raczej przeciwnicy byli błędnie przekonani o jego konsekwentnej wierności swoim ideałom, a dodatkowo Scheider podświadomie wszystkich podtrzymywał w tym przekonaniu.


Dekada lat 60-tych ub. wieku, była najtrudniejszym okresem w dziejach Organizacji w Polsce. Pełne sześć lat zakazu lat 50-tych, było proste i zrozumiałe dla każdego gdzie jest wróg, a gdzie przyjaciel. Rok 1956 zapoczątkował już pewną nową epokę, lecz czy lepszą? Trudno powiedzieć, ale na pewno inną. Ja powiedziałbym: -ni to wojny, ni to pokoju. Taki stan jest najgorszy dla dowództwa i żołnierzy ponieważ żołnierzy to demoralizuje, a dowództwo się rozpija.


W takim mniej więcej stanie znalazła się Organizacja, a szczególnie jej dowództwo na najwyższym szczeblu zarządzania. Dodatkowo, z frontowego awansu, pozostało wielu generałów, każdy z nich posiadał buławę upoważniającą do sprawowania władzy, a stanowisko do objęcia było tylko jedno. Jest to typowy stan rzeczy, gdyż jest to sytuacja, gdy wszyscy są przeciwko wszystkim. Tworzą się koterie w celu pogrążenia aktualnie sprawującego władzę, po to tylko, aby utworzyć następną, gdy „nasi” tej władzy nie osiągną. Taka mniej więcej sytuacja wytworzyła się na przełomie lat 1964/66, gdy do gry dokooptował główny gracz –Scheider, a ja przypuszczam, że ten stan w tym czasie, rozpalił się do czerwoności. Początki tego wrzenia rozpoczęły się co najmniej pięć lat wcześniej. Na tę myśl naprowadza mnie dość obszerne opracowanie operacyjne SB na podstawie donosów „Władka”, ale nie tylko. Poniżej zamieszczam tylko fragment pewnej całości, który z pewną trudnością udało mi się odczytać ( co można zauważyć podczas czytania), ale sens jest w miarę zrozumiały:


                                                 >W fotokopii /P1110976/ można odczytać taki fragment:
W między czasie do Scheidera dochodziły, różne plotki, złe opinie o ówczesnym Kierownictwie. Do tych sprowadzili Scheidera … nabrał przekonania i sam na własną rękę pojeździć po terenie. Uczestniczył w odprawach niższego szczebla. Spotkał się ze starymi terenowymi wyłączonymi oraz „pokrzywdzonymi” odsuniętymi od wpływów prac Komitetu kierowanego przez Rutkowskiego. Wydał na własną rękę dyspozycję i (zarekomendował) (?) pojednanie się z Kwiatoszem, Abtem, Stawskim, Koniecznym (?), Adachem (podkreślenie moje) i stworzył opozycję przeciwników ówczesnego Kierownictwa. Na przełomie 65/66 dokonał oddolnego przejęcia władzy w Organizacji przez swoich ludzi.

Na ręce ówczesnego Komitetu Kraju i Scheidera przyszły dwa /prawdopodobnie/ jednobrzmiące listy, w których w imieniu Knorra, przewodniczący Stefy w Wiesbaden Willi Pohl przekazuje wyrazy współczucia (dla Scheidera) i prośbę, aby zajął się leczeniem oraz opracowaniem dot. Organizacji w Polsce.

„Władek” informuje, że list dotarł przez (umyślnego) turystę z Francji 10 VII 64.
(odpis dokonany z zasobów IPN)<


Z ostatniego akapitu wynika, że Brooklyn i Wiesbaden wyraźnie dążą do uspokojenia zaistniałego wrzenia. Z dalszej lektury tego opracowania wynika, że Scheider przyjął jako gest dobrej woli to powyższe podejście Knorra i w takim geście też mu podziękował, natomiast nieznane jest stanowisko Olka, czego nie udaje się odczytać. Takie stanowisko Scheidera, musiało uspokoić oba ośrodki w USA i Niemczech. Był to ewidentny podstęp Scheidera. Nikomu z tych ośrodków (a i w Polsce też, odpowiednie sygnały przemycone zostały również do Wydziału IV Służby Bezpieczeństwa), nie przyszłoby do głowy, aby Scheider sprzeniewierzył się swoim zasadom i wystąpił przeciwko „władzy” ustanowionej przez samego Jehowę.


„Operacja Bagration”, w teokratycznym wydaniu powiodła się, ale nie do końca po myśli na miarę marzeń głównego autora tego przedsięwzięcia. Brooklyn go nie pochwalił, a na otarcie łez otrzymał tylko honorowe zwierzchnictwo bez pełnomocnictw do wywierania jakichkolwiek nacisków na ustanowione władze przez Brooklyn. Nie po to, w tej bitwie odsuwał Olka od władzy, aby wszystko pozostało jak przedtem. Wprawdzie pokonał Olka, jednak dotychczasowi jego sprzymierzeńcy stanęli mu w poprzek drogi. Powstały nowe koterie, ruszyły z obydwu stron oskarżające się na wzajem listy do Brooklynu i Wiesbaden, a Scheiderowi zamarzył się nowy zamach stanu.


Co by o tym zamachu powiedzieć, czy nie powiedzieć, władze SB, poniosły też poważny uszczerbek, ponieważ przyszło odbudowywać nową kadrę t. w. W prawdzie podstawowy trzon tej kadry pozostał, a Scheider z tej strony znalazł się w poważnych tarapatach, ponieważ poważnie rozważano możliwość użycia przeciw niemu i jego najbliższych, zgromadzonych materiałów, które były odłożone na odpowiedni czas. Służby Bezpieczeństwa nie byłyby sobą, gdyby nie korzystały z każdej nadarzającej się sposobności, aby poznać każdy szczegół z jego życia i rodziny. Nie robiono też z tego tajemnicy w jakim celu gromadzono te materiały, oficerowie operacyjni rozważali nie tyle czy, ale kiedy ich użyć. To mogło stać się w każdej chwili. Z tych materiałów w tej pracy, a pewnie i w innej nie będę korzystał, a jeżeli wspominam, to tylko dlatego, że chcę uzmysłowić jak blisko były usadowione służby specjalne wokół Scheidera i jego rodziny, których pomimo swojej „przenikliwości” on ich tu nie dostrzegał.


Nie wiemy w jakiej kondycji duchowej i psychicznej doczekał swoich dni, z Wikipedii, a nie w roczniku Świadków Jehowy 1994, doczytujemy się, że zmarł 19 sierpnia 1971 roku. Nie oceniam Scheidera, nie stawiam kropki nad „i”. Starałem się pokazać tylko Scheidera jako człowieka i jak meandry jego osoby, wpływały na losy Organizacji Świadków Jehowy w Polsce. Ta Wielka postać  nr 1  w Polsce, wymaga gruntowniejszego i obszerniejszego opracowania. Materiały z których korzystałem są mimo wszystko jednostronne i jemu nie przychylne, stąd i mój opis przyznaję, mógł być nie zawsze odpowiednio rzetelny. Obawiam się z pewną dozą pewności, że nigdy nie poznamy wszystkich meandrów jego osobowości, ponieważ tak naprawdę Organizacji na tym nie zależy chociażby dla ich własnych nawet apologetycznych potrzeb, a szkoda, bo wspólnie moglibyśmy dokonać w miarę obiektywny obraz tej dość burzliwej epoki.



Żywy człowiek nie jest towarem, którego można położyć na półce i sięgnąć po niego dopiero wtedy gdy jest potrzebny. Odrzucanie weteranów, a stawianie na nowy narybek, stał się zasadniczą strategią w Organizacji. To prawda, weteran nie jest podatny na zastraszanie go i nie pozwala się postawić w szeregu do musztry razem z rekrutami.  Aby nie „demoralizować” nowo pozyskanych głosicieli, Organizacja woli się takich starych „badoli” pozbywać. Niema to większego znaczenia w warunkach w miarę poprawnie rządzonego państwa politycznego. W warunkach totalitaryzmu w jakim swego czasu znalazła się również Polska, taki rodzaj zarządzania teokratycznego w Organizacji, może zostać skierowany przeciw jej samej, tym bardziej, że Organizacji nie strzegą legiony walecznych aniołów, jak wmawiano to nam, a my wierzyliśmy w jej mądrość, roztropność, nieskazitelność i anielską ochronę. Tymczasem, ani się spostrzegliśmy, gdy w takich ekstremalnych warunkach, w pewnym okresie w Polsce, Służby Specjalne przejęły znaczną kontrolę wewnątrz Organizacji, zanim którykolwiek niebiański legionista zdążył wyciągnąć miecz z pochwy i pomimo, że naczelnym wodzem tej niezwyciężonej „Armii”, był królujący od 1914 roku sam Jezus Chrystus. Taka jest geneza przyczynowo skutkowa tych służb o czym już pisałem. W okolicy Komitetu Krajowego i działających okręgów naliczyłem około dziewięciu tajnych współpracowników, znane są też ich pseudonimy. Oto zaledwie kilka z nich: - AGAMEMNON Władek, Kalinowski, Marian, Wacek, Amigo, Sokół, Kaflarz, Kłos…


W materiałach IPN-u jest mnóstwo zapisów mających charakter donosów do komórek SB. Trzeba przyznać, że materiał przekazywany przez tajnych współpracowników do dyspozycji ich prowadzących oficerów operacyjnych, był wyjątkowo rzetelny, dokładny, a co najważniejsze, to ci t. w., byli dobrze obeznani ze świadkowską atmosferą panującą wewnątrz Organizacji, potrafili się w niej poruszać nie zdradzając swojej dodatkowej działalności. Zwroty jakimi się posługują w pisanych donosach, wskazują na ich nabyte długoletnie doświadczenie i staż w Organizacji. Tych cech nie można nabyć nawet na rocznym kursie, czego wyjątkowo zdolni kursanci mogliby stanąć na wysokości zadania, ale żeby znaleźć się w gronie pracowników okręgu czy Komitetu Kraju, nie mogli przyjść z nikąd. Do tak wysokich szczebli, prowadziła droga po przez pewne stopnie stażu na różnych stanowiskach sług.  To z tych szczebli kariery teokratycznej, swoimi mackami zdejmował Szatan  odpowiednich ludzi, aby zatrudnić ich do własnych niecnych celów.


Można się jedynie zastanawiać nad tym, co spowodowało, iż ludzie z tak wysokiego szczebla byli skłonni tak radykalnie zmienić swój stosunek do Organizacji. Organizacja to wie i potrafi też przekonująco swoim wiernym wyjaśnić, ale my nie będziemy się zagłębiać w tę „wiedzę”. Nie wykluczam, że wielu znalazło się w sytuacji, przeciwko, którym SB użyło normalnego szantażu, ale mam też przeświadczenie, że wielu robiło też ze zwykłego ludzkiego odegrania się, ale też z przyczyn zupełnie prozaicznych, przewartościowali swój stosunek do Organizacji właśnie dlatego, że z takiej wysokości widać więcej, czego przedtem nie dostrzegali. Cokolwiek byłoby przyczyną, „dzięki” (jeżeli to słowo tu użyte jest właściwe), tym donosom, możemy poznać wnętrze tej Organizacji, którą podgryzał robak pozostawiając po przeżarciu zdrowej tkanki, toksyczną substancję. Użyłem tu tej „tajemniczej” toksycznej pozostałości nie bez kozery. Tą toksyczną substancją jako motto, przekonywał nas Scheider w schyłkowych latach 1950-tych we wszystkich zborach, poprzez krążące wykłady, jak skutecznie używając antytoksyny obronić się przed zatruciem. Ta toksyczna substancja już w tamtym czasie rozpoczęła swoją niszczącą funkcję, tylko kto z nas wtedy znał sens tej aluzji. Dopiero dzisiaj uzmysławiam sobie, że rok 1956 zapoczątkował to, co dopiero miało nastąpić, a antytoksyczna substancja produkcji samego Scheidera stała się nieskuteczna wobec nowoczesnej „toksyny życia”, która po przekształceniu w wyspecjalizowany „herbicyd”, nieodwracalnie zniszczyła siłę kiełkowania nasion kaktusów zasianych na dłoniach co niektórych hodowców tych sukulentów na tych specyficznych osobistych poletkach.


Przeciągająca się działalność konspiracyjna dawała się porządnie we znaki. Dla wielu, straszak jakim był bliski Armagedon przestał już oddziaływać mobilizująco, wielu chciało już żyć normalnie, założyć rodzinę, mieszkać we swoim własnym mieszkaniu, po prostu korzystać z życia teraźniejszego, takiego z jakiego korzystają wszyscy dookoła. Wielu miało też własne aspiracje życiowe a utrzymujący się stan, stawał w poprzek tym marzeniom. Tych przyczyn, marzeń i oczekiwań, mogło być o wiele więcej niż te, które powyżej wymieniłem. Zbiegły się tu sprzeczności starego pokolenia romantyków mających swoje życie już za sobą, których wyrazistym przedstawicielem był W. L. Scheider, oraz młode pokolenie wilków, których przedstawicielami byli „Roman” i „Olek”. Pomiędzy tymi różniącymi się pokoleniami przebiegała wyraźna linia podziału. To drugie pokolenie, to przede wszystkim dzieci wojny, których życie, aby przeżyć chociażby o jeden dzień dłużej, przebiegało w ciągłej, mniej czy bardziej doskwierającej wojennej konspiracji. Zgodzili(śmy) się na jeszcze jeden wybryk Szatana, jeżeli jak nas zapewniano, miał to być już ostatni jego „wyczyn”. Z euforią poszli(śmy) w „teren”. Karmili(śmy) się przeciekami nowojorskich kongresów skąd płynęły słowa pociechy i nadziei na zbliżającą się milowymi krokami ostatnią wojnę Goga z Magog, która miała rozstrzygnąć ostateczne zwycięstwo „Dobra” nad „Złem”. Kazano nam zakładać okulary ducha i preparować wg podanych recept „maść” na oczy, aby to zobaczyć (nic tu nie zmyślam, takie „recepty ducha” krążyły wśród wykładowców podtrzymujących braci na duchu -ja byłem jednym z nich). Wiara nasza uzbrojona w te kolorowe „szkła” i „maść” ducha, kazała nam widzieć koniec tego teraźniejszego systemu rzeczy. O dziwo! Myśmy tymi oczami ducha widzieli te tłumy ludzi dążących do góry Syjonu.


Czas biegł, a obrazki, zdjęcia i kolorowe filmy z nowojorskich kongresów wyświetlane dla wybrańców w zakonspirowanych pomieszczeniach, stawały się tylko złudną nadzieją, zazdroszcząc szczęśliwcom z za Oceanu, co bardziej zaostrzało apetyt na wyjście z tej cholernej konspiracji. Decydentom przewijającym się w kręgach zarządzania Organizacją, z tej wysokości bardziej doskwierała konspiracja. Niektórzy mieli już za sobą jedną dekadę lat, a zapowiadała się druga bez wyraźnego końca. Wielu z tych było poszukiwanych listami gończymi. Zwykły powrót do domu nie wszystkim rozwiązywał problem. Potrzebne było zameldowanie, dowód osobisty, oraz uregulowany stosunek do służby wojskowej. Aby przebrnąć przez tą procedurę, trzeba było oficerowi śledczemu powiedzieć trochę więcej niż by się chciało, a nie każdego było stać iść do p******dla na kilka lat. Na kark wchodziła już trzydziestka, bez domu, rodziny i żadnej perspektywy na przyszłość. Nie byłeś Scheiderem żebyś mógł liczyć na paczki PKO z zagranicy, a tobie pozostała tylko alternatywa, pozostać do końca swoich dni utrzymankiem swojej gorliwej w prawdzie żony jeżeli taką znajdziesz, ale jak miałbyś taki związek zalegalizować bez dokumentu tożsamości? Na kocią łapę? Wywaliliby ciebie na zbity pysk! Jeżeli teraz nie spojrzysz realnie, nie podejmiesz żadnej pracy zarobkowej, bo na Armagedon i Królestwo Boże, wielu z tych (z nas) przestało już liczyć, a jeżeli mogli jeszcze na kogoś lub na coś liczyć, to tylko na warunki postawione przez oficera śledczego MO. Nie wiadomo ile czasu trwał kontrakt, ale taki cyrograf musiał podpisać. To była tragedia tych ludzi, ale też przepustka do normalności. Ile musiał przemóc w sobie, żeby wziąć na siebie to brzemię t. w., bo z tym odium przyszło mu żyć już zawsze. Pocieszające w tym jest tylko to, że nie były to jakieś pojedyncze przypadki, ale jak można się przekonać, było to całkiem liczne grono.


Nie jest to pocieszeniem, ale tych t. w. wyprodukowała kochająca swoje dzieci -Matka Organizacja, poprzez swój konserwatyzm, nieugiętość i ciągłe powoływanie się na biblijnego Daniela w jaskini lwów, który to wątek może być piękną fabułą na przygodowy scenariusz filmowy, ale nigdy na dewizę życiową. Wielu już to zrozumiało. Zbyt późno wprawdzie, dlatego ich tragedia była większa. Przezorna Matka Organizacja poprzez CK w Brooklynie, ani mający kontakt z Jah Scheider, tu w Polsce, jakiegokolwiek scenariusza wyjścia z impasu nie przewidywali. Z jaką łatwością pozbywali się tych ludzi, wyrzucali z Organizacji z piętnem zdrajcy na czole nawet wtedy, gdy ci chcieli tej Organizacji przypiąć tylko ludzką twarz.


Na styku władza – Organizacja, powstawały pęknięcia na skutek czego, po jednej i drugiej stronie, zarysowały się pewne płaszczyzny, jeżeli jeszcze nie porozumienia, to przynajmniej przecieki dialogu. Przez te pęknięte szczeliny dla obydwu stron, zostały wyżłobione kanały prze które przepływały informacje interesujące obydwie strony. Nie oznacza to, że po obydwu stronach nie było zachowawczych twardogłowych zwolenników starych porządków. Po obydwu stronach ścierały się bronione poglądy, które na swój sposób były dla nich racjonalne.


Żeby na polu dialogu mieć lepszą pozycję, trzeba znać przeciwnika. Organizacja miała przeciwnika słabo rozpoznanego, zresztą na swoje własne życzenie. Przy takim kierownictwie jakim w tych warunkach okazał się Scheider i jego grupa, ścigająca na oślep każdy przejaw zbliżenia się do przeciwnika, a na domiar złego, przylepiano miano zdrajcy nawet wtedy, gdy taki kontakt przynosił wymierne korzyści dla Organizacji. Poniżej cytat z donosu t. w. „kłosa”:


„Informacji o zamierzeniach Milicji dla św. Jehowy udziela maszynistka zatrudniona w Milicji, która spotyka się z "Waldemarem". Wymieniona jest panną i sympatyzuje ze św. Jehowy. Ponadto sympatyzuje ze Św. Jehowy pracownik Prokuratury zam. przy ul. Okopowej w domu razem z Julią Grudzińską. Wym. rozmawiał z "Olkiem" po wsypie u ;Miazgi. Udziela on różnych informacji dla Św. Jehowy przez Julię. Wyraził się, że odrzuca protokóły rewizji przeprowadzonej przez MO, przedstawianych do. zatwierdzeń la. Również w Warszawie żona jakiegoś Ministra jest Św. Jehowy i dostarcza wiadomości do Centralnego Ośrodka Św. Jehowy - konkretnie nazwisko Scheidera. Świadkiem Jehowy jest również żona jakiegoś wysokiego oficera-MO. kpt. - płk. -komendanta, która udzielała i udziela informacji Chodarze”.


Podobne kontakty nie były czymś  zdrożnym w najgorszym okresie  lat 1950 – 1956. Nie były to jeszcze jaskółki czyniące wiosnę, ale szczerby w murze powstawały, często ratowały ludzi (braci) z opresji. W późniejszym czasie w tych przypadkach zbierano wybiórczo „dowody” winy przeciw Olkowi, właśnie ten przykład rozmowy Olka z prokuratorem wg M. Bojanowskiego pokazano jako istotny dowód jego zdrady. Zarzut zdrady w pewnym okresie, w czym szczególnie oscylował Scheider, stał się tak nagminny, że wielu co ambitniejszych sług szczebla okręgowego, było skłonnych zejść z terenu, aby nie przyszyto mu tej haniebniej łatki.


Pozwoliłem sobie na ten przydługi opis sytuacji przyczynowo skutkowej panującej w Organizacji w tamtych latach ub. wieku, aby pokazać  jak doszło do tego, że każdy szczebel drabiny w Organizacji, osadzony był przez t. w.. Na każdym szczeblu znajdował się co najmniej jeden bardzo zaufany brat mający dostęp do najdrobniejszych szczegółów chronionych tajemnicą. Teraz trzeba powiedzieć to wyraźnie: -byli to bracia najwierniejsi z wiernych, którym ufał Scheider. Największym niebezpieczeństwem dla Scheidera i Organizacji, był właśnie Scheider! Przez ostatnie cztery lata pobytu we Wronkach, Scheider został poddany wszechstronnemu rozpracowaniu jego osobowości. Poznano jego słabości, które mogły być bardziej skuteczne w rozkładaniu Organizacji, niż schorowanego zamykać w więzieniu dodająca mu splendoru męczennika. Władze znały dokładnie wszystkie miejsca jego pobytu zwane inaczej melinami. Znały dokładnie daty i docelowe miejsca jego przemieszczania się, tudzież środki dowozu (w wielu przypadkach ci przewoźnicy byli t. w) na spotkania organizacyjne, nawet cel i program tych spotkań, w tym –przebieg spotkania, nie stanowił żadnej tajemnicy. Zadaniem t. w. było odpowiednio ustawić swojego podopiecznego, aby ten wykonał ruchy opracowane przez oficerów operacyjnych. O różnych irracjonalnych zachowaniach Scheidera w stosunku do niektórych jemu oddanych braciach i sługach, opowiadałem już wyżej, więc nie będę wracał, mogę tylko przyjąć, iż były to kierunki zaplanowane przez oficerów SB, aby te zamieszania wychodziły od niego samego. Scheider dał się wciągać w te gierki ponieważ t. w. udawali usłużnych mu braci, nie kwestionowali jego zasług, wręcz je podkreślano jako jedynie słuszne, na co był szczególnie wyczulony. Dlatego im powierzał swoje zamierzenia, i im ufał.


Władze, które tak silnie zakotwiczyły się w samym kierownictwie, nie starały się tego kierownictwa likwidować. Władzom zależało, aby wiedzieć co się wewnątrz dzieje i jaki jest trend do samego procesu legalizacji, a jeżeli był problem, to tylko ten, który skład Zarządu Krajowego jest bardziej skłonny iść w tym kierunku. Na tym etapie władze nie były wstanie postawić wniosku, które kierownictwo jest bardzie podatne na pójście w kierunku legalizacji –Olek, czy Stawski. Można tylko powiedzieć z całą stanowczością. że i Olek, i Stawski, byli jednakowo inwigilowani, i mieli swoich „własnych” t. w.. Władze były zdeterminowane, aby ten proces ruszył i można by się nawet domyślać, że władze były na tyle „silne”, iż mogłyby nawet „pomóc” odpowiednio „wybrać” w zarządzie kogo by należało. Powyższe zdanie jest tylko moim domysłem, ale ma to swoje uzasadnienie w tym, że polskie Służby Wewnętrzne szukały poprzez polską Ambasadę w USA dojścia do brooklyńskiej Organizacji, celem omówienia problemu zalegalizowania działalności w Polsce i wyselekcjonować ewentualnego polskiego negocjatora, czy grupę negocjatorów, z wyłączeniem z rozmów, oczywiście samego konserwatysty Scheidera, który dla obydwu stron był tamującą poprzeczką.


KONIEC  „Nowych Świateł”



Offline Lebioda

Odp: Na początku był Olek… Zanim rzucę ten „kamień”
« Odpowiedź #14 dnia: 06 Styczeń, 2016, 04:14 »
Postscriptum


Czyli kilka przemyśleń, które nasunęły mi się po napisaniu głównego tematu o Organizacji          >Nowe Światła<


Wiem. Wszyscy czytający te wywody, chcieliby abym zakończył ostateczną odpowiedzią i jak w dobrym trzymającym w napięciu kryminale, wskazał winnego zdrajcę. W powieściach kryminalnych, autorzy celowo od początku gmatwają fabułę, aby na zakończenie uwolnić czytelnika od błędnych wniosków i wskazać, że winnym jest najmniej podejrzany. Kryminalne powieści autorów są opracowane na podstawie wymyślonego scenariusza, którego zakończenie jest przewidziane na końcu. W realu, natomiast, „powieść” raczej nie kończy się happy end’em.  Na pewno usatysfakcjonowałbym wszystkich Nadarzyńczyków śledzących ten wątek, gdybym wskazał –oto mimo wszystkich perturbacji, to Olek był zdrajcą, albo bardziej tajemniczo –brat słabej wiary.


Jeżeli nie ma przekonywujących dowodów, że Olek (brat słabej wiary) zdrajcą nie był ( a takich dowodów jak dotąd niema), mimo wszystko, to odium będzie na nim ciążyło. Na podstawie tych dostępnych mi dokumentów z IPN, nie ma żadnej przesłanki ażeby takie oskarżenie mu zarzucić. Być może, że będzie można dowiedzieć się więcej, gdy jego teczka będzie dostępna do wglądu. Obecnie na tym etapie, nie chciałbym rozważać innych możliwości, tzw. moralnych, bo te jak wiemy zostały „wyprodukowane” na potrzeby doraźne przez zwycięzców z „braku laku”. Nie będę się ustosunkowywał do „dowodów” opisanych w publikacji „ Wierni Jehowie”, ponieważ na ten temat wypowiadałem się już nie raz, gdzie oprócz pomówień, niema żadnych konkretów. Pomimo tych dywagacji, sprawy Olka bym nie zamykał wychodząc z założenia, że w każdej bajce nawet takiej jak „Wierni Jehowie”, jest wątek prawdy. Jeżeli jakieś nie do końca sprawdzone pomówienia czy wręcz plotki, występują w tej publikacji, pominę tu podejrzenia o cechach moralnych, to reszty nie pominąłbym zupełnym milczeniem.


Cokolwiek można było powiedzieć o Scheiderze, to nie można mu zarzucić braku inteligencji, pewnych przenikliwości, w tym wyznawanie się w ludzkich charakterach. Mam wrażenie, że z jego inteligencją, nie było mu trudno rozeznać się, że w tym czasie na wysokich szczytach w Organizacji działali, a co najmniej działał jeden dobrze zakonspirowany T.W. Pisałem już jak często Scheider zmieniał swoje preferencje w stosunku do swoich wiernych i wypróbowanych braci. Uważam, że nie robił tego bez jakiejkolwiek rzeczywistej przyczyny. Zachodzi dość intrygujące pytanie, dlaczego Scheider ostatecznie wskazał na Olka? Olek był pro scheiderowcem. To wiemy. Że z rekomendacji Scheidera został desygnowany na stanowisko w kraju, potwierdza również forumowicz Hak. Można by stwierdzić, że miał do niego wyjątkowe zaufanie, nawet domyślamy się jakie mogły być tego przyczyny. Olek był wschodzącą gwiazdą. Miał zaletę szczególnie cenioną przez Scheidera, bowiem ożenił się z kobietą narodowości niemieckiej Hildą Roth, podejrzewam, że jego teściowie mieli dość bliskie stosunki z rodziną Scheiderów i to z wzajemnością. To, by też może wyjaśniało skąd w ogóle tak znienacka na horyzoncie pojawił się Olek po lipcu 1950 roku. Ale jednak Scheider radykalnie zmienił o nim zdanie. Idźmy tokiem jego myślenia.


Podczas jego nieobecności, musiały nastąpić jakieś istotne przyczyny zmiany Olkowej osobowości, ponieważ ten nie kwapił się przekazać mu pełnie władzy nad Organizacją. Zastanawiające jest również to, że Olek nie został przez władze SB zdekonspirowany i aresztowany. Ten argument stał się istotną przesłanką, aby przynajmniej mieć poważne zastrzeżenie co do jego lojalności. Już powyższe bardzo podważa Olkową wiarygodność. Od tej chwili, każdy jego krok lub odpowiednie zachowanie, nawet wypowiedź mogło być analizowane pod kontem zdrady. W prawdzie jak wiemy, Olek organizował Scheiderowi zupełnie bezpieczne meliny i przewozy samochodami, zawsze bez niespodzianek, co wcale nie dyskwalifikowało go, od podejrzeń o zdradę. Tym bardziej to ten szczegół właśnie mógł Scheidera upewniać, iż takim zachowaniem mógł zacierać za sobą ślady swojej podłości. Taka mniej więcej postawa podejrzeń Olka wynika z lektury publikacji  „Wierni Jehowie” napisana zapewne na zapotrzebowanie ugruntowania pozycji Scheidera i to właściwie było podstawą do wywołania zamachu, ale nie wykluczam też osobistej zemsty za niedochowanie lojalności wobec swojego „mocodawcy”.


Na podstawie ogólnej lektury dokumentów IPN udostępnionych mi do wglądu, zastrzegam się, że nie wszystkie dokumenty są czytelne -wyłania się dla mnie zupełnie inny widok tego samego krajobrazu. Nie bagatelizując tych podejrzeń, o których wspomniałem powyżej, oraz wzbogacony o wspomnianą lekturę, zaryzykuję wysunąć następującą tezę: -Olek nie był zdrajcą w klasycznym tego słowa znaczeniu, ale współpracował z władzami ówczesnego PRL-u na wyższym szczeblu niż SB, za wiedzą i z namaszczenia Brooklynu i Wiesbaden. Tę tezę będę miał trudno udowodnić, ale postaram się ją bronić i w miarę możliwości logicznie uzasadnić.


Gdyby Olek był zwykłym cynicznym zdrajcą, miał tyle okazji, żeby wskazać miejsce pobytu Schneidera i nie tylko jego, że mógłby to zrobić bez narażenie siebie na dekonspirację. Sb. postarała się usytuować w samym kierownictwie dość operatywnych t. w. o czym prawdopodobnie nie wiedział również Olek. Władzom Sb. w ogóle nie zależało na likwidacji kierownictwa krajowego, ile mieć pewność, że Olek nie sabotuje postanowień pomiędzy Brooklynem, a Warszawą, biorąc pod uwagę, że brooklyńscy emisariusze w Polsce byli „mile” widziani. Istnieją też przesłanki, że prawdopodobnie w bardzo ważnych sprawach niecierpiących zwłoki, ówczesne polskie władze państwowe miały możność skorzystać z tzw. „poczty teokratycznej”, przynajmniej niektóre skrzynki lub skrytki, były władzy znane. W/g. sporządzonej notatki przez organa Sb., z takiej „poczty”, przynajmniej chciano lub sugerowano skorzystać. Mocno zastanawiające jest też to, że Sb., mniej interesowały się Olkiem, a jeżeli, to tylko jakby obok, pomimo że znały jego funkcje w Zarządzie Krajowym, natomiast interesował ich Scheider. Ale tak samo zastanawiająca jest również podobna postawa Brooklynu i Wiesbaden. Z tej strony nie padły, żadne ujemne sugestie, wręcz przeciwnie, długo nie było reakcji, a nawet z tą grupą utrzymywano stosunki pomimo wyraźnego rozbicia na dwa odrębne komitety. Oczywiście, była reakcja, ale działo się to już później po dokonanym zamachu i to, gdy nastąpił zdecydowany przechył w stronę „scheiderowców”. Bardzo dziwnie tę reakcje Knorra, wyjaśnia autor „Wierni Jehowie”, tłumacząc to oczekiwaniem, „aż czas wyjaśni”, czy coś w tym sensie. Dziwne to. Padają zarzuty zdrady, a zagraniczne kierownictwo nie dowierza swojemu wypróbowanemu w bojach W. Scheiderowi? Czyżby czekano na potwierdzenie władz PRL-u? Ta dziwna reakcja była jakby celowo przeciągana w czasie, gdy tymczasem przynajmniej Wiesbaden winna zareagować na natychmiastowe zerwaniem z Olkiem i jego grupą. Dość dziwnie tę opieszałość tłumaczy autor  „Wierni Jehowie”, jakoby w erze PRL-u nie można było postawić Olkowi odpowiednich zarzutów zdrady. Ten akapit pewnie wskazuje nam odpowiednie domysły.


Dziwna i bardzo tajemnicza postać określona jako t w., występuje pod pseudonimem „Agamemnon”. Nie wiemy kto zacz, ale mający dobre stosunki osobiste z Scheiderem, i obszerną wiedzę o nim, z której to „wiedzy”, Scheider wolałby się nie tłumaczyć. Tajemniczy „Agamemnon” był wyznaczony do zadań specjalnych, gdyby Scheider w pewnym „momencie kryzysowym, był zbyt pewny siebie”. Czy „Agamemnonem” mógł być Rutkowskim? Pewnie tak, ale w tym przypadku „Agamemnonem” mógł być również Stawski, Abt, Kwiatosz, Chodara, Szyc, Lorek i pewnie jeszcze kilku innych z tej wysokiej półki, ponieważ w różnych odstępach czasu, Scheider obdarzał ich również mianem zdrajców. W tym też kontekście, z wyjątkiem obserwacji Scheidera, jakiekolwiek aresztowanie jego osoby nie wchodziło w rachubę. W tezę jaką wysuwa Forumowicz Hak, że działających t. w, podsuwał władzom Sb. Olek nazywając to „genialnym pomysłem” w przypadku „Kłosa”, raczej bym nie wierzył, chociaż nie wykluczam takiej możliwości.


Czy ten powyższy trop jest prawidłowy? Nie dałbym  się pokroić. Tu przychylam się do stwierdzenia Haka, który skomentował to bardzo lakonicznie, ale moim zdaniem rzeczowo


Wszystkie te osoby tj. Scheider, Kwiatosz, "Olek", Stawski i wielu, wielu innych dzialaczy różnego szczebla były oddanymi Bogu i "sprawie" działaczami. Późniejsza wewnętrzna walka o wpływy i przywileje doprowadziła do groźnego, brzydkiego rozłamu.  (podkreślenie moje)


Trudno jest mi się z tą opinią nie zgodzić. Wielu z tych znałem osobiście i moje spostrzeżenia są z tamtego odległego czasu i z tamtego okresu ich oceniam. Późniejsze wydarzenia, tudzież doświadczenia tych ludzi, mogły w jakimś stopniu wymknąć się spod kontroli.


Ta plejada gwiazd, która w tamtym czasie przetoczyła się na firmamencie Organizacji, to nie gwiazdy lecz raczej meteory, które zabłysły na chwilę, aby potem zamienić się w nicość. Innych porównałbym do komet przybyłe niewiadomo skąd i po chwilowym pobycie na nieboskłonie, znikają w niesławie, aby pojawić się znowu w pełny blasku. Tym wszystkim sługom pojawiających się na firmamencie Organizacji blasku nadawał Scheider, ale też wygaszał, a nawet strącał z firmamentu w otchłań bez możliwości powrotu. Ten pozamachowy okres w wykonaniu Scheidera był tak dynamiczny, że czytając doniesienia t. w., nie sposób ująć w jakąkolwiek całość, bo ma się wrażenie jakby oglądało się wyrwane pojedyncze klatki kadru z całości taśmy filmowej. Jeżeli mógłbym zrozumieć taki stosunek i ingerencję do moich równych stażem i wiekiem spół sług, ale bezpardonowe czystki robić nawet wśród tych młodych chłopaków których zrobiono sługami obwodów po to, żeby skażoną ziemie olkizmem przywrócić Organizacji, i aby po wykonanej pracy zleconej, potem selekcjonować ich wg Scheiderowców i Olkowców, a następnie tych ostatnich zwolnić do domu z wilczym biletem? I co potem?  Czyżby wzwiązku z tą czystką zapanowała najmilsza rodzinna teokratyczna Organizacja? Nowi –starzy, już z scheiderowskiego namaszczenia, dotychczas odtrąceni powrócili z wygnania. I co? Zapanowała miłość braterska? Wołali wszyscy Amen, Amen!? Nie!  Pod nadzorem Scheidera, wszystko powróciło do normalności, to znaczy do pisania donosów i wzajemnych oskarżeń. Jedne listy trafiały za Ocean w prywatne ręce do niejakiego Edwarda, który według uznania przekazywał Knorrowi, a inne zatrzymywał bez dalszego biegu, a te od rodzimych t. w., trafiały w ręce oficera MO.


Zdawałoby się, że na wszystkich tych dywagacjach jakie opisałem w powyższych odcinkach, wyjaśniliśmy sobie wszystko, cokolwiek było do wyjaśnienia. Niestety, tak naprawdę nie wiele nam się wyjaśniło i nie wiem czy ten trop jakim poszedłem i podjąłem się wyjaśnić, prowadzi we właściwym kierunku. Wiele wątków, którymi zdecydowałem się iść, kończyły się jak w labiryncie, zamkniętą ścianą. To co napisałem to tylko próba połączenia tych oddzielnych ścieżek, ale nie mam żadnej pewności, czy te ścieżki gdziekolwiek się łączą ze sobą. Podejmując jakiś wątek, zaczynam intensywnie wiązać pewne „przyczyny i skutki”, wydaje mi się, że mam już logiczną całość i nagle staję na rozwidleniu dróg i nie wiem czy iść w lewo czy w prawo, ponieważ, każda z tych dróg jest tyle samo pewna co i błędna. Większość moich wpisów oparłem o dokumenty na jakie natknąłem się w aktach teczki Scheidera, częściowo uzupełniałem z mojej własnej wiedzy i autopsji tamtego okresu. Wszystko to razem można by włączyć w pewien logiczny ciąg, gdyby nie to, że oto otrzymuje pewną, wiedzę podpowiedzianą przez Forumowicza Hak’a. Nie mogę pozostawić tej wiedzy bez uwzględnienia, ponieważ autor powołuje się na spostrzeżenia z własnej autopsji. Szkoda tylko, że te swoje własne spostrzeżenia zawarł w jedenastu lakonicznie sformułowanych punktach, z czego trudno wyciągnąć właściwe wnioski, a stwarza dodatkowo więcej domysłów, niż wyjaśnień. Ponieważ Hak, pisze do mnie oficjalnie na Forum, poniżej zamieszczam ponownie cały napisany do mnie post. Pozwoliłem sobie jedynie na techniczną przeróbkę zachowując oryginalną treść. W oryginale nie było wypunktowania tych jedenastu punktów – te punkty, dla przejrzystości dopisałem osobiście.


                             >Witaj Lebiodo
Witajcie także wszyscy, których przed kilkoma miesiącami, jak się okazuje, na dłuższy czas opuściłem...
Zanim spuentuję treść swojego postu, pragnę wyrazić ubolewanie (bo odnoszę wrażenie, że ostatni Twój wpis o "Olku" jest faktycznie ostatnim w tej sprawie), że możemy już nie przeczytać tak dobrze opracowanego komentarza przedstawiającego Organizację od strony kuchni. Twoja "Moja przygoda z Organizacją" przykuła uwagę tysięcy forumowiczów i stanowi bezcenny materiał dla dokumentalisty, a jeszcze większą wartość ma w oczach świadków myślących. Odważam się włączyć w tok prowadzonych tu przez forumowiczów rozważań, z bardzo prostego powodu: rozumuję tak samo jak Ty (i jest mi z tym dobrze), a ponadto znam sprawę "rozłamu" z lat sześćdziesiątych z autopsji, gdyż w tym czasie aktywnie pracowałem w "terenie". Pozwolę sobie zatem dorzucić tu kilka szczegółów w oparciu o twoje stwierdzenie, nie polemizując z Tobą. Twoje wyważone spojrzenie na Organizacje jest bowiem warte upowszechnienia i całkowicie się z nim zgadzam.
Na początek krótko o tym, co nas, ludzi młodych, pociągło do Organizacji...
Inny pogląd na kwestię wyznania, niż katolicyzm (zabarwiony socjalistyczną ideologią)? Bezrozumowa wiara w "naczelną naukę Biblii tj. Królestwo Boże i życie wieczne? Jakaś organizacyjna korzyść typu: większe przywileje? Nie!!!, nie... Nas, młodych ludzi wówczas, których nie stać było na studia w odległych miastach, a często brzydziliśmy się tego zabarwionego komunizmem wykształcenia, wskutek domowego wychowania - pociągała inność. Nie być komunistą, brzydzić się nazizmem, przekreślić przesiąkniętą wojnami i krwią religię. Być dla ludzi po prostu ludźmi.. Tu ktoś zaśmieje się pod nosem i powie: zwariowałeś? Po prostu namówili cię i zostałeś świadkiem. A co ze "starymi"? Ale ja wiem, co mówię... Nie iść do wojska, nie popierać okrucieństwa wojny, należeć do grupy, która nie popiera "tego systemu", dążyć do poprawy życia ludzi, ale nie  wizją np. "planu sześcioletniego" - oto cel życia!... A jeżeli dochodziło do tego przekonanie, że o tym głosił Jezus, a całe przedsięwzięcie ma niebiańskie poparcie samego Boga - to za taką ideologię warto było oddać nawet życie. Wierzący (ciągle rozrastający się i organizowani w zbory ludzie) dowodnie przekonywali nas o tym, że warto iść w "teren" i w ten sposób pożytecznie żyć dla Boga. (Sami zaś podejmowali się rozlicznych zadań dla Organizacji).


Nikt nas nie okłamywał. Od początku wiedzieliśmy (przekonywano nas o tym), że pracujemy dla Bożej Organizacji. To nie była jakaś nowa religia, to była (i tak świadkowie wierzą do dzisiaj) po prostu Organizacja, która wkrótce zmieni oblicze świata.  Dlatego wszyscy, na każdym szczeblu przywilejów, i oczywiście głosiciele, z oddaniem pracowali dla niej. Że tak jest naprawdę, przekonywała nas sama władza, posądzając o: szpiegostwo na korzyść obcych mocarstw, działanie na rzecz obalenia ustroju, nie popieranie celów politycznych i pracę wydawniczą w konspiracji. W końcu nadano nam dumne w naszym pojęciu określenie "niepokornych" względem jedynie słusznej ideologii PRL-u, - jak to słusznie i trafnie skonstatowałeś, Lebiodo.


Ten przydługi wstęp musiałem zrobić z dwu powodów:
Po pierwsze dlatego, by zdjąć ze świadków Jehowy odium fanatyków, sekciarzy, słowem jełopów, za jakich uważają ich, ich przeciwnicy. Po drugie: natchnąć "pobożnych" świadków do uruchomienia myślenia w temacie: jest to służba Bogu, czy Organizacja? - co wcale nie musi zaowocować "wyzwoleniem" się z kręgu wpływów tej społeczności. Może lepiej będzie jeśli "myślący" pozostaną w zborach i zaczną wpływać na przemiany w Organizacji?...
(Ja i Lebioda jesteśmy poza społecznością z własnego wyboru i prawdopodobnie świadkami już nie będziemy, ale nie musi tak być). A teraz, Lebiodo, kilka zapowiedzianych uwag do treści twoich ostatnich postów...(powołuję się na sens wypowiedzi).


1/...Wilhelm Scheider nie był Volksdeutschem z bardzo prostej przyczyny: był rdzennym gdańszczaninem tzn Niemcem. Jeśli kogoś interesują soczyste sekwencje z jego biografii, to dodam, że w obozie koncentracyjnym Stuthoff, do którego skierowano go za "działalność teokratyczną" był kapo, w zakresie schreibera czyli pisarza na bloku.


2/ Do "zakazu" (rok 1950) pracował w łódzkim Biurze Oddziału (kierując nim samodzielnie) przy wsparciu swojego kolegi, który skończył gdańską politechnikę, Harolda Abta i Edwarda Kwiatosza. (To był ten wymieniony przez Ciebie Lebiodo pierwszy komitet). Takie kierownictwo miało pełne poparcie N.H. Knorra, a tym samym oczywiście CK.


3/ Po aresztowaniu Scheidera i zamknięciu biura Oddziału w Łodzi, przestał istnieć cały nadzorujący dzieło Komitet I. Scheider swoje kilkurazowe odsiadki (często siedział w areszcie, bez wyroku) miał aż do roku 1964. W tym czasie na stanowisko "szefa" komitetu zarządzającego dziełem nie tyle awansował, co był desygnowany osobiście przez Scheidera (gdyż kontakty z "aresztantem" nie bywały utrudniane przez SB) Aleksander Rutkowski ps. "Olek", postrzegany jako człowiek Scheidera.


4/ Po odwilży w roku 1956 "podziemne " biuro Oddziału słusznie spodziewało się raczej gorszych, niż lepszych dni w działalności, stąd utrwalenie się aż trzech komitetów (trzeba dodać, że dopiero w tych latach doszło do Polski "światło" brookyńskich ustaleń o "Organizacji", opisane w "Strażnicy" z roku 1938 pod tym samym tytułem, co wpłynęło na ustawienie trójkowych komitetów).


5/ "Olek" więc był scheiderowcem, a nie jego antagonistą, aczkolwiek jest prawdą - jak o tym piszesz - "nie wiadomo skąd się pojawił".


6/ Za "Olka" nastąpił największy wzrost (głosicieli, w działalności wydawniczej, i liczbie terenowców). "Olka" nikt w terenie nie postrzegał jako zdrajcę, toteż trzeba mu było wyszukać inne "przekroczenie zasad". (podkreślenie –moje)


7/ Stawski "Roman" w okresie między rokiem 1956 a 1960 aczkolwiek należał do składu "Olkowego" kierowania dziełem, posuwał się do pewnej samodzielności i mógł bez wyrzutów sumienia popierać tzw. Komitet Jakuba (Rejdycha) w staraniach z władzami PRL sprawie legalizacji.


8/ Ten dziwny okres (1956-60) mógł zaowocować "wzrostem", a nawet oficjalnym utworzeniem Komitetu reprezentującego świadków w sprawie legalizacji, tylko pod jednym warunkiem: dobre poznanie planów władzy względem Organizacji i oczywiście zelżeniem w kwestii aresztowań działaczy świadków przez organa MO i SB.


9/ Wszystko wskazuje na to, że na genialny plan wpadł wlaśnie "Olek" (nigdy nie był aresztowany w okresie swojej pracy dla teokracji - nie licząc małych incydentów). Podsunął władzy nie lada kąsek: prawdomównego, mówiącego wszystko donosiciela, TW, "Kłosa". Władza zajęła się "Kłosem", który mówił wszystko, co władza wiedzieć chciała, oczywiście  nie przynosiło to specjalnej szkody Organizacji (np. na skutek informacji "Kłosa" nie wpadła żadna "piekarnia" w kraju.


10/ "Kłosem" mógł być zaufany, zawsze niewinnie wyglądający Stawski lub człowiek, którego władze dla zmyłki w rozsyłanych do świadków listach oficjalnie wymieniała po nazwisku tj. Czesław Stojak (nie wiem dlaczego Lebiodo piszesz Stojanek), tzn. osoby stojące na wysokim szczeblu teokratycznej władzy, co potwierdza por. H. Król prowadzący "Kłosa". Zresztą osoby te najbardziej pasowały władzy, jako że wchodziły w skład komitetu negocjującego legalizację.


11/ Wszystkie te osoby tj. Scheider, Kwiatosz, "Olek", Stawski i wielu, wielu innych dzialaczy różnego szczebla były oddanymi Bogu i "sprawie" działaczami. Późniejsza wewnętrzna walka o wpływy i przywileje doprowadziła do groźnego, brzydkiego rozłamu.


Na koniec przykład:
W roku 1965/66 byłem pracownikiem tzw. "rodziny okręgu", drukarzem w teokratycznym podziemiu. Drukowałem właśnie "Strażnice" i inną literaturę "przełomu". Zdarzało się, że na matrycach miałem inną "strażnicę", niż w rękach    . Nikt z nas nic nie rozumiał, prócz zakamuflowanej wzmianki o zdradzie na skalę kraju. Sługą okręgu, któremu podlegała drukująca na dwa, a czasem na cztery okręgi "piekarnia" był "Roman" Stawski. Pewnego razu, grupa (trzech) jego współpracowników (czyli R. Stawskiego –dopisek mój) , sprytnie objechała miejsca, w których zbierano "owoc" i odebrała od sług obwodów zebrane sprawozdania miesięczne, oczywiście z pieniędzmi. Oczywiście przeniesiono wszystkie urządzenia drukarskie w inne miejsca. Stawski został zdegradowany i uznany za "olkowca" czyli zdrajcę. "Olek" zaś miał swobodne wpływy np. w okręgu wrocławskim, co owocowało ciągłymi konfliktami na "dole".


Byłem na pierwszym spotkaniu z Scheiderem, który "ponownie obejmował - jak to powiedział brat przedmówca - prawowitą władzę nad działalnością w Polsce". Przemawiał około trzech godzin (po niemiecku, z pomocą tłumacza). Spotkanie miało miejsce w 1965 r. w Jeleniej Górze. Z licznych pokątnych wypowiedzi wiem, że Scheider niechętnie "przejął" przewodzenie, a działalnością kierowały inne osoby. Prawdopodobnie "scheiderowcy" wiedzieli, że z kręgu "Olka" poszła współpraca z władzą i pierwotnie, przed wynalezieniem innego nieudokumentowanego zarzutu, zarzucili mu zdradę. Zginął od własnego miecza... A z nas, młodych chłopaków, porobiono sług obwodów i wysłano na zakażoną olkizmem ziemię, by przywrócić "jedność w Panu".
Tyle, Lebiodo...<


Dlaczego przywołałem ten cały tekst?  Dlatego, że autor  wszystko co napisał odnośnie rozłamowych lat 1960/1965, jak twierdzi zna z autopsji, ponieważ w tym czasie był pełno czasowym sługą, był pracownikiem Okręgu –drukarzem. Byłoby wielką szkodą, gdybym coś ominął. Na początek pozwolę sobie zgodzić się z Hakiem, co do wszystkich wstępnych wywodów w poście, więc pominę, jak autor się wyraża, ten „przydługi” wstęp. Nie będę się odnosił do tych jedenastu punktów, a jedynie sprostuję punkt pierwszy, co powinno wyjaśnić sprawę ostatecznie. -Po pierwsze zwracasz mi uwagę na sprawę VD Scheidera. Otóż Drogi Bracie, ten temat dość szczegółowo opisałem w jednym z moich wpisów w tym cyklu, więc nie będę ponownie tu się odnosił jeszcze raz. Dodam tylko to, czego możesz nie wiedzieć, że jeżeli obywatel polski był narodowości niemieckiej, po wrześniu 1939 roku, taką „listę” musiał obligatoryjnie podpisać, za nie podpisanie groziły represje, szczególnie gdy chodziło o społeczną klasę inteligencji. „Soczysta” sekwencja, jak ją nazywasz, z jego obozowej biografii, niema tu nic do rzeczy, i nie widzę potrzeby komentowania aby wyciągać jakiekolwiek „pikantne wnioski”. Kto tamtego okresu i tego miejsca nie doświadczył, na temat zachowania innych osób, niech milczy!!!


Twój wpis zawarty w pkt. 2, 3 i 5 postanowiłem powiązać razem, ponieważ wymaga obszerniejszego omówienia. Tak naprawdę, to nie wiem co chciałeś wyrazić. Ja nigdzie nie kwestionuję legalności „komitetu” w łódzkim biurze domu Betel do roku 1950, jeżeli wyrażam zastrzeżenie, to tylko do oficjalnego sprawowania funkcji prezesa W. L. Scheidera na zewnątrz, co nie przeszkadzało polskim władzom oskarżenia go jako w pełni odpowiedzialnego. Trzeci punkt, rozpoczynasz tak:                        > -Po aresztowaniu Scheidera i zamknięciu biura Oddziału w Łodzi, przestał istnieć cały nadzorujący dzieło Komitet I.                        < Wcale tego zdania nie kwestionuje, bo naprawdę ten „komitet” przestał istnieć! Dalej przechodzisz już do lat 60-tych, aby napisać, że:.                  > (…)W tym czasie na stanowisko "szefa" komitetu zarządzającego dziełem nie tyle awansował, co był desygnowany osobiście przez Scheidera (…) Aleksander Rutkowski ps. "Olek", postrzegany jako człowiek Scheidera. <                     Jak najbardziej jestem tego zupełnie pewny, że Rutkowski ps. Olek w tym czasie był człowiekiem Scheidera. Tylko jaki wniosek należałoby wyciągnąć z wpisu zamieszczonego z p-kcie -7?


                                        >Stawski "Roman" w okresie między rokiem 1956 a 1960 aczkolwiek należał do składu "Olkowego" kierowania dziełem, posuwał się do pewnej samodzielności i mógł bez wyrzutów sumienia popierać tzw. Komitet Jakuba (Rejdycha) w staraniach z władzami PRL sprawie legalizacji.<


Wniosek byłby taki, że już w tych latach za plecami Scheidera zawiązywał się nurt dogadania się z władzami dotyczący legalizacji, a w domyśle…, nie chcę wyrazić tego głośno, ale pytam: jaki to może mieć związek z aresztowaniem Scheidera w 1960 roku, oraz wykładach o „scheiderowskich” toksynach i anty toksynach ? Wniosek byłby taki, że wydarzenia tego okresu są bardziej skomplikowane niż nam się to wydaje!!! Jak na ironię nic o tym nie wiemy


Mnie nurtuje jeszcze inny dylemat, który spowodował pewną lukę pamięciową, nie tyle u Haka, ile w samej Organizacji, ale się dziwie, że tego Hak nie dostrzegł, a powinien. Z wpisów autora wynika, że dobrze się rozeznaje w sprawach Organizacji dotyczących od roku 1956. Nie wiem dlaczego wcześniejszy okres około 6-ciu lat, pomiędzy 1950, a znamiennym rokiem 1956, istnieje luka czarnej dziury, a przecież ten okres istniał realnie, ja to potwierdzam, bo tamten czas, to moja realna obecność. Jeżeli o samym czasie jakieś wzmianki można jeszcze gdzieś usłyszeć, to już o realnych fizycznych osobach ze sfery kierowniczej, wszelki słuch zaginął i gdyby nie pojawiające się wzmianki w dokumentach IPN-u, te dość wyraziste postacie rozpłynęły by się we mgle, a wszystko dlatego, że Scheider miał do tych wyjątkowy uraz. Czym narazili się, że pryncypał tak bardzo negatywnie się odnosił? Jak się domyślam, Lorek, Chodara, Cyrański, Morawski, Szklarzewicz, bo o nich tu mówię, nie rozpuścili się w kwasie solnym, a mimo to Hak ich nie zna, przynajmniej nic o nich nie pisze. Nie obwiniam tu oczywiście Haka o nic, bo mam wrażenie, że już za Jego bytności, te nazwiska znajdowały się na indeksie, a Organizacja słynie z tego, że jeżeli Ona czegoś „nie pamięta”, nikomu też nic nie powinno się przypomnieć.


Gdy jednak czytam dalej o tym, o czym chce nas poinformować Hak, zaczynam poważnie wątpić o rzetelnej Jego wiedzy, gdyż jak sam stwierdza, że : -              >(…). Nikt z nas nic nie rozumiał, prócz zakamuflowanej wzmianki o zdradzie na skalę kraju – (…)<                        Nie dziwię się, bo tego rodzaju informacje były reglamentowane. Mnie intryguje osoba R. Stawskiego, ponieważ Hak pisze dalej jednym tchem:


                                                 > Sługą okręgu, któremu podlegała drukująca na dwa, a czasem na cztery okręgi "piekarnia" był "Roman" Stawski. Pewnego razu, grupa  (trzech) jego współpracowników -(czyli R. Stawskiego –dopisek mój)- , sprytnie objechała miejsca, w których zbierano "owoc" i odebrała od sług obwodów zebrane sprawozdania miesięczne, oczywiście z pieniędzmi. Oczywiście przeniesiono wszystkie urządzenia drukarskie w inne miejsca. Stawski został zdegradowany i uznany za "olkowca" czyli zdrajcę.<


Hak! Zlituj się, pozwól cokolwiek zrozumieć! Czy to znaczy, że bracia z polecenia R. Stawskiego najpierw odebrali „owoc” i pieniądze, a potem, tudzież z tego samego polecenia przekazali drukarnie Scheiderowcom, by ostatecznie swojego sługę R. Stawskiego uznać za Olkowca i zdrajcę jednocześnie? Dalej Hak dowodzi, że Olek został wskazanym za zdrajcę, ponieważ z jego okręgu wywodzi się współpraca z władzami. Hak nie twierdzi, że tak było, On się pewnie tylko domyśla, bo pisze tak:


                                >Prawdopodobnie "scheiderowcy" wiedzieli, że z kręgu "Olka" poszła współpraca z władzą i pierwotnie, przed wynalezieniem innego nieudokumentowanego zarzutu, zarzucili mu zdradę.<


W tym samym „domyśle”, Hak jakby chciał wyjaśnić, że zarzut „zdrady” powstał tylko dlatego, że jeszcze nie wynaleziono innego „nieudokumentowanego zarzutu”. No to fajnie. Nasi bracia nie marnowali czasu podczas ich uwięzienia. Krążące wtedy znane powiedzenie wkładane w usta ubeka: - dajcie mi człowieka, a paragraf, ja już dla niego znajdę. Tę maksymę szybko postanowiono wdrożyć. „Prawdopodobnie” teraz wiemy jak powstała Olkowa zdrada. Wszystko byłoby jasne, gdybyśmy nie wiedzieli o tym, że zdrajcy byli również w innych okręgach, nawet mieli dostęp do samego Scheidera, i nikt tam nikomu „zdrady” nie przypisywał. To pewnie dlatego, że nie znaleziono odpowiedniego kandydata na zdrajcę. No dobrze. Nic tu nie wymyślimy, tylko dlaczego hurtem został zdegradowany R. Stawski i zaliczony do olkowca? My jednak wiemy jak to już pisałem, że Scheider w pewnym momencie hurtowo „przebaczył” i przyjął do swojego grona kilka postaci zaliczył ich z powrotem do wiernych braci, w tym również Romana Stawskiego.


Dalej Hak pisze o tym jak wyglądało trzygodzinne przemówienie inaugurujące „przywrócenie” władzy Scheiderowi, szkoda tylko, że nie wymienia osób, którzy byli na tym bardzo ważnym spotkaniu. Jest to dosyć istotne, ponieważ wiedząc o tym jak Scheiderowi łatwo przychodziło żonglować pomiędzy wiernie mu oddanymi i zdrajcami. Roman Stawski może służyć za przykład, jak łatwo przemieniał go Scheider z jednej skrajności w drugą.


Na koniec tych dywagacji, chciałbym ustosunkować się do tych wszystkich wpisów, które zaserwował nam Hak. Jest tu tyle sprzecznie wykluczających się ze sobą przedstawionych relacji, że zachodzi pytanie jak to wszystko pogodzić ze sobą. Proszę nie zarzucać Hakowi czegokolwiek, ponieważ napisał to o czym wiedział zresztą wcale tego nie ukrywa bowiem mówi wyraźnie:


Nikt z nas nic nie rozumiał, prócz zakamuflowanej wzmianki o zdradzie na skalę kraju


A na zakończenie dodaje:


A z nas, młodych chłopaków, porobiono sług obwodów i wysłano na zakażoną olkizmem ziemię, by przywrócić "jedność w Panu".


Nic dodać i nic ująć. Takimi pachołkami byli słudzy obwodów, takim zakutym sługą byłem również i ja. Do nas nic nie docierało co działo się na górze, chyba, że ktoś gdzieś przemycił, często niezbyt sprecyzowaną pogłoskę po której i tak nie było wiadomo, kto praw, a kto winowat. Tak to funkcjonowało, podobno dlatego, aby w nas nie gasić ducha. My byliśmy bezwolnymi wykonawcami ściśle określonych poleceń, a te strzępy informacji, które do nas docierały, stanowiły raczej dezinformację. W odpowiednim czasie i od zaistniałej potrzeby, mogliśmy być zdrajcami, lub wiernymi sługami w zależności od potrzeby jakiegoś pryncypała, któremu podlegaliśmy, lub też, jeżeli ten pryncypał stracił zaufanie swojego pryncypała. I jeszcze jedna istotna sprawa. Myśmy jako słudzy obwodów nie znali swoich sług okręgów. Byliśmy obsługiwani z ramienia okręgu np. przez brata Gienka, brata Benka, brata Leszka itd., natomiast, który był odpowiednim i od czego sługą, wiedzieli tylko niektórzy. Nie znaliśmy składu zarządu krajowego. Oto przykład jeszcze z mojej łączki. W drugim czy trzecim roku po delegalizacji po 1950 roku, został zlikwidowany przez władze bezpieczeństwa, komitet, czy inaczej zwane kierownictwo krajowe. Dopiero po oficjalnym komunikacie państwowym, mogliśmy mówić między sobą o aresztowaniu tego kierownictwa. Nikt z nas nie znał, kto wchodził w skład tego nowego komitetu i tak naprawdę, nie wiem do dnia dzisiejszego kto kierował Organizacja w Polsce, do zwolnienia Scheidera w roku 1956. Ten okres dla mnie i pewnie nie tylko dla mnie, to nadal czarna dziura.


Czytając relacje Haka, nawet wtedy jeżeli wydają się nam nie zbyt logiczne, nie oznacza to, że należy je opuścić. Często te pojedyncze zdawałoby się oderwane od rzeczywistości zdania czy słowa, mogą naprowadzić na właściwy trop. Mam nadzieję, że przy dobrej woli autora, Jeżeli chciałby sobie coś przypomnieć z tych zdawkowych wpisów, znajdziemy odpowiedzi na jeszcze wiele nie wyjaśnionych znaków zapytania.


Na zakończenie chciałbym wyrazić swoją niemoc z nie do końca zaspokojoną wiedzę wynikającą z czytanych archiwów. Na pewno uszły uwadze, może nawet b. ważne wiadomości, które mogłyby wybitnie wpłynąć na treść naszych dociekań, czego wykluczyć nie mogę. Niestety wiele kserokopii nie udało się odczytać. Być może są, lub będą inne metody do odczytania tych zapisów, ale ja ich obecnie nie posiadam, może zrobi to kto inny. Bardzo zależałoby mi poznać więcej wiedzy na okoliczność samego zamachu stanu, jaki był autorstwa Scheidera, ale ten był tylko mózgiem. Kto był wykonawcą, kto był –wiernym, a kto biernym, lub bezwiednym wykonawcą. Jak dotąd nie jest rozstrzygnięta rola jaką odegrał Roman Stawski, być może miał tu rolę dwuznaczną, ale jaką i dlaczego? Pojawia się nagle i znika, ale zawsze pozostaje w tle. W/g Haka, w imieniu Scheidera przejmował  „Olkowe” drukarnie i nie tylko, wyrzuconym jako zarażony „Olkizmem” z scheiderowskiego otoczenia, aby potem pomimo krzywej brody znaleźć się w scheiderowskim kierownictwie, aby w późniejszym czasie powrócić ponownie do pisania donosów do Brooklynu na Scheidera. Chciałbym poznać skład komitetu 15-tu, jaką rolę odegrali bracia Reydychowie. Kim, lub czym był ostatecznie komitet 12-tu? Jaki los spotkał członków pierwszego po lipcu 1950 roku komitetu krajowego? Konkretnie chodzi o Jana Lorka, Tadeusza Chodarę, Mieczysława Cyrańskiego, Szklarzewicza …. Ci, w czasie rozpłynęli się we „mgle”. Zapomniani bez wieści, aby po przewrocie Scheiderowym, ponownie pojawić się w zamglonym tle. Tych pytań jest więcej – czy będą odpowiedzi? No i postać sztandarowa, którą jest sam Olek. Chciałbym, aby z tej strony pojawiły się jakieś zapisy, wspomnienia nawet z drugiej ręki. Zależałoby poznać argumenty Olkowców.


Na temat Aleksandra Rutkowskiego zabierałem głos już niejednokrotnie, ale jak dotąd, nie udało mi się jednoznacznie określić jakim ostatecznie był jako człowiek, jako brat, i jaką rolę odegrał w Organizacji Świadków Jehowy w Polsce. Jak dotąd pewne jest tylko to, że w Polskiej Organizacji jest określony jako brat słabej wiary …, lub


                          >(… . Znaleźli brata zajmującego czołową, odpowiedzialną pozycję, który naruszył chrześcijańskie mierniki moralności …) -Cytat już niejednokrotnie cytowany– pochodzi z Rocznika 1994<


Osoby, które bliżej z nim miały styczność -zemną włącznie, wyrażają się pozytywnie dodatnio. Czy była to postać tak rozdarta w sobie, że zło i dobro wychodziło z niego jednocześnie? Był też postacią silną i nieugiętą, co wynika z jego postawy, iż przeciwstawił się legendzie Scheiderowi. Jakoś trudno jest mi uwierzyć, że ta jego nieugięta postawa nie była wspierana Brooklyńsko-Wiesbadeńską podporą. Ale zaraz narzuca się pytanie: dlaczego wszyscy go zdradzili w tym nawet Roman Stawski? No i najważniejsze pytanie: W jakich relacjach znajdował się z władzami PRL? Kim był tajemniczy t. w. „Agamemnon”? Ja nic nie sugeruję, ja zadaję retoryczne pytania, na które chciałbym znać odpowiedź i pewnie nie tylko ja. Tematu nie zamykam.

Koniec