Organizacja w pierwszej dekadzie lat 60- tych ub. wieku
Sprawa „Olka” i donosy „kłosa”
Na podstawie –„donosów”, nie można rozpoznać prawdziwej sylwetki autora, ponieważ sam tekst „donosów” pochodzi spod ręki prowadzącego „kłosa” czyli por. MO, Henryka Króla. Są to raporty sporządzone na podstawie zeznań, lub notatek dostarczonych przez donosiciela. Raport pochodzący jakby z drugiej ręki, nie odzwierciedla sylwetki autora tych donosów, a szczególnie jego własnego wnętrza, dlatego jako człowieka nie jesteśmy wstanie go „rozpoznać”. Możemy ustalić tylko jego „techniczną” sylwetkę, na podstawie, której bez większego trudu można by wskazać palcem kto był tym „kłosem”. Konfident nie był tuzinkową postacią. Był wysoko postawioną osobistością, a może nawet najbliższym współpracownikiem sługi okręgu I a, samego Tadeusza Chodary vel „Tomek”. Nie wiemy jaką pełnił tam funkcję, ale mając do własnej dyspozycji sekretarkę „Ruta”, stawia go bardzo wysoko w tej hierarchii. (Uwaga! Tu jest pewne światło, skąd wywodzą się słynne „kobitki”, na których „poślizgnął” się „Olek”) Na podstawie donosów, wiemy, że „kłos” miał swobodny dostęp do archiwów, a ponadto brał udział w odprawach na najwyższym szczeblu zarządzania. Zachodzi pytanie, które postawi każdy kto czyta te doniesienia, dlaczego i jak doszło do tego, że ów osobnik został „kłosem”.
Trudno tu spekulować, i nie mam zamiaru wgłębiać się w te przyczyny, bowiem znając z autopsji tamten okres, przyczyn mogło być wiele. Moim zdaniem, przyczyna tkwiła w nim samym. Sposób zaangażowania się do współpracy, świadczyłoby raczej na jego „przewartościowanie wewnętrzne”, przekonanie się o beznadziejnym tkwieniu w konspiracji, tym bardziej, że takie trendy pojawiały się w samym najwyższym kierownictwie. Chciałbym zwrócić na jeden bardzo istotny moim zdaniem szczegół –oprócz bardzo dokładnych i szczegółowych doniesień, te dane były rzetelne bo nawet sprawdzone przez ówczesne organa ścigania, te doniesienia dostały wysoką notę w ocenie jego rzetelnych przekazów, a tym samym nie ma podstaw do zarzucenia „kłosowi”, że cokolwiek skłamał, lub przekazał wersie celowo nieprawdziwą i ten szczegół, moim zdaniem potwierdza prawdziwość, o jego „przewartościowaniu wewnętrznym”.
Te donosy są bardzo cenne dla naszej (mojej) wiedzy ponieważ pośrednio dowiadujemy się co działo się w Organizacji, jakie były nastroje na wysokich szczeblach zarządzania, stanowiska, struktury zależności, a ponadto osobiste (ludzkie) wzajemne zaufanie, czy nawet podejrzenia. Przyznaję, że sam ocieram moje oczy i z ciekawością czytam o tym, o czym wtedy niemiałem nawet zielonego pojęcia, pomimo, że byłem wprzęgnięty w tę konspiracyjną orbitę. Od „kłosa”, ku naszemu (mojemu) zdziwieniu, dowiadujemy się, że na tych wysokich szczeblach była mocno zarysowana „szorstka” przyjaźń i rywalizacja, kto kogo. A ja, wtedy dałbym się za nich pokroić -za ich „świętość”, ale o tych „szorstkościach” w „Wierni Jehowie”, już „zapomniano” dopisać, że tak „wierni” Jehowie, już wobec siebie, tę wierność bardzo wykoślawiano. Gdyby autor – autorzy, w publikacji „Wiernych Jehowie”, chociażby nawet szczątkowo tę nie wygodną prawdę wydobyli na powierzchnię, można by do tej publikacji mieć chociażby odrobinę zaufania.
Już bardzo wcześnie, bo składający zeznanie w 1960 roku, „kłos” wyraźnie wskazuje na istniejące dwie frakcje. Moim zdaniem, te frakcje musiały zarysować się o wiele wcześniej, a nawet przypuszczam, że pierwsze symptomy nastą piły już w 1956/57, gdy nastąpiły pierwsze zwolnienia czołowych działaczy z wiezienia. Nic nie powstaje spontanicznie, wszystko podlega ewolucyjnemu rozwojowi. Konkretnie chodzi o zwolenników, czyli „konserwatywny” nurt -Scheidera, oraz „umiarkowanych”, oscylujących w kierunku dogadania się z władzą. (Z tego mniej więcej okresu pochodzi napisana prośba do władz sygnowana przez Wiesława Rejdycha (brata Jakuba) i Czesława Stojaka dotycząca legalizacji. Taki akt faktycznie został podpisany przez Urząd do spraw wyznań, z tym, że został anulowany. Powód…?) Z relacji ”kłosa” dowiadujemy się, że w dniu 15 października 1960 roku odbyło się konspiracyjne Krajowe Forum Świadków Jehowy we Wrocławiu. Temu Forum przewodniczył zastępujący Scheidera ( Scheider przebywał ponownie w wiezieniu, wkrótce miała się odbyć jego rozprawa), Stawski pseudonim „Roman”. Należy rozumieć, że Stawski v. „Roman”, przejął tę funkcję, z racji przewodniczenia pierwszego zespołu okręgów, drugim z tego samego powodu został Rutkowski Aleksander v. „Olek” jako, że przewodniczył drugiemu zespołowi okręgów. Trzecim był Kulesza Jerzy v. „Waldemar”, jako przewodniczący trzeciego zespołu okręgów. (Ta kolejność nie jest jednoznaczna, ponieważ w innych zestawach, (według „Wierni Jehowie”) „Olek” jest trzecim zespołem -lub ja czegoś tu nie rozumiem)
Na tym forum krajowym, jako jedną z pierwszych wiadomość, „Roman” podał jakoby instrukcję od samego Knorra polecającą przerwanie wydawania książki pt. „Bądź Wola Twoja” (dlaczego akurat ten tytuł?), „Roman” opatrzył to komentarzem, jako kierunek kierownictwa z zagranicy, dążący do poprawy stosunków między Organizacją, a rządem PRL. Autor tego donosu nie precyzuje, czy ta wiadomość rzeczywiście pochodziła od Knorra, czy jest to tylko własna interpretacja „Romana”. Taka dwuznaczność rozumowania pochodzi stąd, że parę akapitów dalej, „kłos” podaje:
>„Analizując członków Komitetu Krajowego należy stwierdzić, że Stawski Roman posiada decydujący głos we w sprawach sekty i prawdopodobnie cieszy się zaufaniem kierownictwa zagranicznego sekty. Opinia sług poszczególnych okręgów na temat osoby Stawskiego jest podzielona. Jest on skłonny iść na pewny kompromis z rządem”,( i dalej cytat) –„ Natomiast Rutkowski reprezentuje kierunek polityki Scheidera”.<
Pozostałe dużego formatu postacie wg „kłosa”, tacy jak Chodara Tadeusz, Pałka Franciszek, Świątek, Lorek Jan i niejaki Michał, stracili zaufanie komitetu krajowego. Natomiast zdaniem „kłosa”, Kwiatosz Edward podziela zdanie Stawskiego (?), aczkolwiek tak samo jak Zenon Adach i Harald Abt, w tym również Janusz Scheider nie mają głosu, ale cieszą się zaufaniem kierownictwa. Z raportu „kłosa” nie wynika jednoznacznie czy ci pierwsi wymienieni (oprócz Chodary) stracili zaufanie jeszcze przez Wilhelma Scheidera, czy jest to już decyzja Stawskiego. Wiem natomiast z pogłosek, które do mnie dotarły w latach 60-tych (?), że Jan Lorek w tym czasie wyemigrował do Niemiec, z czego wynikałoby, że „szorstka przyjaźń” na „górze” była powszechna i nie oszczędzała nawet najwierniejszych. Wczytując się w doniesienia „kłosa”, dowiadujemy się, że również Chodara v. „Tomasz” należał do „umiarkowanych” i został prze Scheidera potraktowany dość „szorstko”, pozbawiając go wpływu na centralne decyzje. Powodem takiego potraktowania Chodary, była podobno jego żona, z którą się ożenił nie będącą w prawdzie. W/g mnie, jak na Chodarę, był to wyczyn dość postępowy, z którym Scheider nie mógł się pogodzić. Przeciw Chodarze, być może nie z tego samego powodu, był również A. Rutkowski v. „Olek”, przyszły antagonista Scheidera. Do tego nurtu konserwatywnego, należał również „Jakub” Rejdych, który w/g „kłosa”, był najbardziej antyrządowy i wyjątkowo nadgorliwy dybiący na schedę po Chodarze. Tu nasuwa się dość istotna uwaga. Ani „Jakub” Rejdych, ani też Rutkowski „Olek”, późniejsi antagoniści „Scheiderowców” nie mogli być wydawcami „pseudo strażnicy”, o którą są posądzani przez „rocznik” 1994 str.234, bowiem 25 listopada 1960 roku na odprawie sług obwodów, „Jakub” osobiście udzielał instrukcji, jak należy postąpić w przypadku doręczenia takiej przesyłki przez listonoszy. Tak zwane „strażnice olkowe”, to już zupełnie inna bajka o czym już pisałem, ale jeszcze wrócę.
Mam tu poważny dylemat. pisząc powyższy akapit, zastanawia mnie jak to się stało, że oddani wierni Scheiderowi, A Rutkowski „Olek” i „Jakub” Rejdych, niebawem stali się jego adwersarzami. „Jakub” już za kilka miesięcy, a „Olek”, około trzech lat później. Nie wyobrażam sobie takiej radykalnej zmiany, w tak krótkim czasie bez istotnej przyczyny. Jeżeli wykluczyć pomyłkę „kłosa”, który jednak operuje konkretnymi datami, to jedynym logicznym wyjściem jest doszukanie się drugiego dna, które jeszcze nie zostało odkryte, pod którym to dnem, mówiąc bardzo delikatnie, braterska „szorstkość” zrobiła już znaczne postępy. Takim „dowodem”, może być gorliwy i pracowicie oddany Organizacji Rejdych „Jakub”, który wraz z bratem, w krótkim czasie zmienił front i bądź co bądź, również oddany Organizacji Jan Lorek, opuszcza kraj. Cokolwiek mogłoby to znaczyć, znając osobiście Lorka i poniekąd Jakuba, była to „ucieczka” ludzi ze świecznika.
Moim zdaniem, Chodara był człowiekiem nietuzinkowym, poważnie traktujący każdą rzecz, a ponadto długoletnim Świadkiem J. i działaczem w Organizacji na wysokich szczeblach zaufania. Mogę się mylić co do cech osobistych, ale takiego zapamiętałem go z Sieradza. Jeżeli ten człowiek został pozbawiony wpływu na decydowanie w zarządzie krajowym, odsunięty na boczny tor, a powodem jak o tym donosił „kłos”, były jakieś antagonizmy pomiędzy nim, a „Olkiem”, i że Scheider odsunął już sprawdzonego Chodarę, a zatrzymał przy sobie dopiero wschodzącą gwiazdę „Olka”, świadczyłoby o jakiejś głębszej przyczynie. Tą przyczyną mogły być nabyte związki poprzez ożenek „Olka”, którego żona była pochodzenia narodowości niemieckiej, co mogło w oczach Scheidera dodać mu splendoru jeżeli wzmianka o VD, autora z „listu X” miałaby głębsze zakotwiczenie. Chyba, że potwierdzają się tu zarzuty z tego samego listu, gdzie wytyka się Scheiderowi jego samodzierżawie. Jakakolwiek byłaby przyczyna, ta decyzja wepchnęła Chodarę w łapska porucznika Henryka Króla, który upatrzył sobie jego, jako kandydata otwierającego listę ewentualnych tw.
Nie wiemy co działo się na najwyższym szczeblu zarządzania pomiędzy omawianym okresem aż do ponownego powrotu Scheidera. Na podstawie raportów opracowanych przez H Króla wiemy, że oprócz rutynowych zatrzymań działaczy „rodzinnych” w okręgu I a, „kłos” dostarczał dość dokładną wiedzę, o działalności Organizacji w okręgu I a, a pośrednio, w całym kraju, z czego wynika, że działalność ta przynosiła niezłe wyniki, czym prawdopodobnie „Olek” zyskał w zagranicznych oddziałach na duże uznanie. Za „kłosem” musze też potwierdzić, że pierwsza połowa lat 60-tych była znamienna w działalności głoszenia. Już nie jednokrotnie opisywałem te plejady pionierów, które pojawiły się w tym okresie. Wielu pionierów o różnym okresie swojego zaangażowania, przemieściło się również przez moje mieszkanie. Taka mobilizująca akcja musiała dać rezultat, jeżeli nie bezpośrednio w pozyskaniu głosicieli, bo na tych trzeba zawsze trochę poczekać, to już w godzinach przypadających na głosiciela, musiał być wzrost imponujący. Ta aktywność została też zauważona przez ówczesną władzę, bowiem nawet w KC PZPR na to zwrócono szczególną uwagę, jak o tym mogliśmy się już przekonać.
Idąc tym tokiem myślenia, zastanowić się wypada, jak doszło do tego, że Brooklyn jednak postawił na „Olka”, a nie na Stawskiego „Romana”, pomimo, że jak już wiemy, po aresztowaniu Scheidera, „pierwszym” z urzędu został Stawski „Roman”, dopiero drugim był A Rutkowski „Olek”. Tutaj mam pewien dylemat. Skąd inąd wiemy, że zgodnie z wewnętrznym „regulaminem”, „Olek” mógł dostać „pierwszego” dopiero wówczas gdyby, Stawski „Romam” wraz z komitetem w padł w ręce SB. Tymczasem o wpadce Stawskiego nic nie wiemy – (nie wiem), a na czele, prawie z nikąd pojawia się Rutkowski „Olek”. W/g „listu X”, to prężność „Olka” była tą przyczyną tej zamiany. Ta „prężność” wprawdzie dała się zauważyć ale dopiero już po jego awansie, natomiast wcześniej na pewno nie spędzała snu z oczu Knorra, bo jeżeli nawet jakaś „prężność” istniała, to na pewno była zaliczana na konto Scheidera. Nie mając innej możliwej wiedzy, musimy się pokusić na pewną spekulację. Najprawdopodobniej tej „skłonności” Stawskiego „Romana” do ułożenia się z władzą o której wyżej, domyślał się już wcześniej Scheider, dlatego na najwierniejszego z wiernych upatrzył sobie właśnie „Olka”, i taka wzmianka na wszelki wypadek, została przekazana do Brooklynu. Czy tak było? Nie wiadomo, ale jak na razie jest to jedyna logika.
Proszę nie zarzucać mi niekonsekwencji o czym napisałem w powyższym akapicie udając się w sferę spekulacji. Wprowadzam z rozmysłem ten zgrzyt, aby unaocznić jak trudno jest dojść do sedna, jeżeli obracamy się w całkowitej próżni opierając się na literaturze WTS-u. Poniżej przytoczę kilka fragmentów pochodzących z publikacji „Wierni Jehowie”, w większości napisanych ręką Michała Bojanowskiego.
W publikacji „Wierni Jehowie”, w rozdziale 10. Rozłam w latach 1964-1966, podana jest tam wzmianka, że „Olek” przejął „pierwszego” dopiero jesienią 1964 roku.
>10. Rozłam w latach 1964-66
Jak już wspomniano o tym przy okazji zatrzymania Mariana Brodaczewskiego, w Polsce – podobnie jak i w innych krajach obozu socjalistycznego w tej części Europy – funkcjonował awaryjny system nadzoru. Powołano trzy komitety. Na wypadek aresztowania pierwszego komitetu jego zadania natychmiast przejmował komitet drugi, a w wypadku zatrzymania członków tego komitetu – trzeci. Po aresztowaniu w roku 1960 W. Scheidera, a potem w kolejnym roku M. Brodaczewskiego (a także innych członków komitetów), doszło jesienią 1964 roku do sytuacji, w której zarządzanie organizacją Świadków Jehowy przejął trzeci Komitet Kraju253. Na jego czele stał pochodzący z Łodzi Aleksander Rutkowski, popularnie zwany Olkiem albo (z uwagi na zakaz działalności) „Andrzejem”. Stało się tak bez względu na fakt, że opuścili już więzienie bracia W. Scheider i E. Kwiatosz. Mimo ich doświadczenia nie zostali zaproszeni do pracy organizacyjnej przez członków III komitetu.<
Mała dygresja. I tu mam poważny zgrzyt w uszach z powodu niedomówień autorów „Wierni Jehowie”. Jak to się dzieje, że Stawski „Roman” pomimo, że miał ciągotki w kierunku władz PRL, jakoś bezboleśnie mógł sobie pozwolić na odstawkę takich postaci jak Chodara, Pałka, Świątek, Lorek, natomiast Kwiatosz, Adach, Abt i Janusz Sheider, pozbawieni zostali głosu. Nikt nie rozdzierał szat, że tak doświadczeni działacze nie są zapraszani do współzarządzania. Stawskiego nie postawiono pod pręgierzem. Skąd taka odmiana i rozgoryczenie w stosunku do Rutkowskiego „Olka”, który był pro Scheiderowski, i był jednocześnie anty PRL-owski? Pozostawmy ten niezrozumiały zgrzyt.
Mnie intryguje inne pytanie. Po co był powołany „Olek”, jeżeli to Kierownictwo mogli przejąć Scheider i Kwiatosz. Jeżeli natomiast, jak można się tylko domyśleć, przez swoją (chaotyczność?) autor „Wiernych Jehowie” nie sprecyzował tego zapisu, bo już przed ich zwolnieniem „Olek” był powołany, logiczną konsekwencją było czekać na dalszą decyzję Brooklynu, ale logiczne mogło być też to, że apodyktyczny charakter Scheidera, nie mógł pozwolić na splendor, który spływałby nadal na jego adwersarza. Knorr w tym przypadku, mógł nie być jeszcze skłonny na zamianę młodego źrebaka, na starą szkapę. Pewnie coś w tym musiało być, bo w tym sam źródle mamy taką wzmiankę:
>„Nowo powstały komitet reprezentowali m. in. E. Kwiatosz i H. Abt– W. Scheider w tych wydarzeniach (według M. Bojanowskiego) stał raczej na uboczu i nie angażował się bezpośrednio w działania organizacyjne.”<
Nie wiadomo jaka była przyczyna braku tego zaangażowania, czy z własnej woli czego raczej nie podejrzewam, a może była to inspiracja Brooklynu i Wiesbaden, a być może mimo wszystko cokolwiek by nie było, to jak się dowiadujemy:
>„W związku z tymi niepokojącymi pogłoskami sprawą Olka zajęli się bracia z I komitetu kraju, m. in. W. Scheider, E. Kwiatosz, H. Abt i inni, którzy podjęli w oparciu o dostępne dowody decyzję, że należy przejąć odpowiedzialność za prowadzenie działalności Świadków Jehowy w Polsce, pozbawiając jednocześnie tego przywileju brata Olka.”<
Ostatecznie nie wiemy, z Scheiderem czy bez, ale z dalszej relacji autora „Wierni Jehowie”, zawiązany opozycyjny komitet (w stosunku do „Olka”) rozpoczął zajmować się pogłoskami (dosłownie), przeciw swojemu adwersarzowi, podpierając się cytatem listu Tytusa 1,6 …że mężczyźni, którzy mieli przewodzić w zborach, mieli być wolni od oskarżeń. Idąc za tą radą, z doświadczenia każdy kto miał z takim komitetem pewne relacje, wie, że komitet sądowniczy wydaje swój werdykt na podstawie donosów, oskarżeń i domysłów. „Olek” nie musiał doświadczać komitetu na sobie, on znał jego „możliwości”. Pomimo tego, jak się okazuje, już w pełnej zgodzie i prawie braterskim uścisku dłoni, nikomu nie przeszkadza żeby:
>„Oba ośrodki nadzoru ( Olkowy i Scheiderowy – dopisek mój) zabiegały o uznanie czynników zagranicznych: biura w Niemczech i centrali w Brooklynie.”<
No niestety, autor tych doniesień nie jest konsekwentny i nawet nie próbuje dociec i skonfrontować, to o czym sam pisze. Jeżeli autor, naoczny świadek tamtych wydarzeń, współpracownik „Olka”, nie wie w jakim okresie „Olek” pełnił przywilej „pierwszego”, bo musi się posiłkować „dowodem” pośrednim, którym jest korespondencja z Knorrem o czym świadczy poniższy cytat:
>„W świetle korespondencji z Knorrem, Olek R. przez całe lata uwięzienia Scheidera pełnił funkcję „odpowiedzialnego”, czyli najwyższe stanowisko w hierarchii kraju.”<
Autor ma bardzo poważne luki w pamięci i to nie tylko tej odległej, ale nawet tej, w której pisze przedstawiając dwa sprzeczne okresy pełnienia funkcji przez „Olka”.
Jeżeli przyjąć na podstawie „listu X”, że opinia dotycząca charakteru Scheidera jest trafna, a wiele na to wskazuje, że tak, to na zasadzie tej „szorstkości” w zależności od potrzeby i okoliczności, te domysły i donosy służyły do utemperowania „Olkowych” zapędów. Wszystkie przedłożone zarzuty jakie wytoczono „Olkowi”, są tylko >niepokojącymi pogłoskami<. Nie będę się tu szczegółowo ustosunkowywał do bezpodstawności tych zarzutów, bo o tym już tu na forum pisałem, tym bardziej, że te najpoważniejsze „winy” nie zostały mu nigdy postawione, ani nawet szczegółowo opisane. Jeżeli jestem już przy winach, na chwilę tylko wrócę do poważnego zarzutu obarczającego „Olka” w sprawie zajścia w Lublinie dotyczącego mieszkania Miazgów. W/g. wersji „Wierni Jehowie”, To dybiący na mieszkanie Miazgów „Olek”, doniósł na właścicieli mieszkania do prokuratury, aby przejąć to mieszkanie dla swoich „pań”. Tak się składa, że i tw. „kłos” zna ten epizod i potwierdza taką rozmowę „Olka” z lubelskim prokuratorem, lecz „kłos” przedstawia te dwie postacie i nie tylko te dwie, w odwróconych rolach. Aby zrozumieć w czym rzecz, przytoczę ten dosłowny fragment donosu „kłosa”:
>„Informacji o zamierzeniach Milicji dla św. Jehowy udziela maszynistka zatrudniona w Milicji, która spotyka się z "Waldemarem". Wymieniona jest panną i sympatyzuje ze św. Jehowy. Ponadto sympatyzuje ze Św. Jehowy pracownik Prokuratury zam. przy ul. Okopowej w domu razem z Julią Grudzińską. Wym. rozmawiał z "Olkiem" po wsypie u ;Miazgi. Udziela on różnych informacji dla Św. Jehowy przez Julię. Wyraził się, że odrzuca protokóły rewizji przeprowadzonej przez MO, przedstawianych do. zatwierdzeń la. Również w Warszawie żona jakiegoś Ministra jest Św. Jehowy i dostarcza wiadomości do Centralnego Ośrodka Św. Jehowy - konkretnie nazwisko Scheidera. Świadkiem Jehowy jest również żona jakiegoś wysokiego oficera-MO. kpt. - płk. -komendanta, która udzielała i udziela informacji Chodarze”.<
O mamma mija, gdy przestawi się kilka „przecinków” w tym donosie, a na przestawianiu przecinków w WTS-ie się znają, to nie wiem dlaczego Scheiderowi i Chodarze nie postawiono zarzutu współpracy z MO? Acha, już wiem: Scheider i Chodara byli wolni od „niepokojących pogłosek”!
Po przeczytaniu w/w donosu, opadło mi resztę łusek z moich kaprawych oczu. Teraz dopiero zdaję sobie sprawę z zasłyszanych na górnych szczeblach, wtedy dziwnych nie zrozumiałych dla mnie maksym: „kto nie jest przeciw nam, z nami jest”. Jakoś gryzło to się z innym powszechnym zaleceniem: „doskonale nienawidzić każdego światusa”. Teraz zrozumiałem dlaczego dom siostry „Basi”, o którym już wspominałem w „Mojej przygodzie z Organizacją”, był owiany dziwną tajemnicą, której w tamtym czasie nie znałem. Nie piszę powyższego z wyrazem goryczy, bowiem doceniam to nawet dzisiaj, że konspiracja wymagała pewnych zasad, nie wtajemniczania osób w temat, których to nie dotyczy.
Autor „Wierni Jehowie”, usprawiedliwiająco wyjaśnił, że postawienie „Olkowi” zarzutów zdrady, w tamtym okresie PRL-u było niemożliwe. Teraz domyślamy się dlaczego! Jest to kuriozalne wyjaśnienie, ale jak na świadkowską rzetelność –rewelacyjne. Posługiwanie się półprawdami i „przestawianie przecinków”, nie miałoby tu większego znaczenia, gdyby za tymi pomówieniami nie stał odarty z czci i z piętnem zdrajcy -człowiek. Publikacja „Wierni Jehowie” w większości autorstwa M. Bojanowskiego jest warta tylko tyle, ile kosztuje papier zużyty na jej napisanie i tyleż samo wart jest w ocenie tamtej rzeczywistości „Rocznik” z roku 1994. Są tam niedomówienia, pomieszane fakty z fikcją połączone ze sobą, aby obronić przed skandalicznymi błędami i wpadkami członków CK i zdjąć z nich odpowiedzialność za cierpienie i śmierć wielu oddanych Organizacji.
Oskarżenie „Olka” o zdradę byłoby zbyt ryzykowne, mogło ciągnąć za sobą poważną lawinę. Pozostały osądzone zasady moralności, bo wyrok za jedno i drugie przewinienie jest identyczny –„kara śmierci” -innych wyroków się nie wydaje nawet za mniejsze przewinienie, więc po co babrać się w donosach i zdradach, gdy mogłoby się też coś przylepić tym pilnującym szat. Temat o stosunkach damsko-męskich jest bardziej „wdzięczny” i „przyjemniejszy”. W tę „niemoralną” sprawę, wepchnęli go jego adwersarze usiłując odebrać „Olkowi” nadzór nad Organizacją w Polsce. Po podstępnym odebraniu znanych im „piekarń”, została tylko jeszcze jedna nie przejęta na terenie Wrocławia, gdzie powstawały tzw. „Olkowe Strażnice”, a że pańskie oko konia tuczy, to i „Olek” musiał doglądnąć swojej „piekarni”( z tzw. „piekarń” „Olkowych”, skąd wychodziły spod prasy te same strażnice co z „piekarń” „Scheiderowych”, a różniły się tylko tym, że pochodziły od dwóch różnych zespołów tłumaczy z języka angielskiego –w tym czasie działały „legalnie”, dwa komitety krajowe). I tutaj wpadł. Nie zdawał sobie sprawy, że co mu uchodziło, zresztą nie tylko jemy, doglądając „piekarń” Scheidera, nie uchodzi przy doglądaniu swoich własnych. Został „namierzony” we wrocławskim hotelu z siostrą towarzyszącą, i sprawa potoczyła się już tylko z górki na jego zgubę. Sprawę „Olkowej” zdrady, dołożono później już po jego wyrzuceniu, gdy ten nie miał już szansy cokolwiek powiedzieć i tak by nikt nie uznał jego racji.
Moralne prowadzenie się u Świadków Jehowy, „było zawsze priorytetem”. Nie można pobłażać nikomu, tym bardziej sługom z najwyższego szczebla. Rzeczywiście nie pobłażano, ale wybiórczo…? Na temat tej przesadnej i podejrzliwej moralności już pisałem, więc nic tu nie dodam, sam byłem pod tym względem „prześwietlany” gdy pełniłem obowiązki sługi obwodu, ale moje deklaracje na „niewygodne” pytania były raczej „honorowane”, co nie znaczy, że byłem już po za podejrzeniem. Wszelkie moje nieformalne pobyty z płcią odmienną stanu wolnego, podlegały analizie co do rzeczywistej konieczności. Tak więc nie było lekko. W mojej sytuacji, każda taka nie do końca wyjaśniona sytuacja, mogła się skończyć „zwolnieniem” ze służby, co niektórym sługom się zdarzyło. W mojej sytuacji równałoby się z pójściem na najbliższy posterunek MO, wyciągnąć obie ręce i pozwolić założyć sobie kajdanki. W najlepszym przypadku zgodzić się na odesłanie do jednostki wojskowej i odbyć zasadniczą służbę wojskową. Byłaby to jedyna rozsądna decyzja, ale to nie był jeszcze „ten mój czas”.
Moi zwierzchnicy, słudzy z okręgu, znajdowali się już na „niższym poziomie zagrożenia”, tam niemoralność nie „zbierała takiego żniwa”, więc i ich zażyłość wzajemna była „rodzinna”, a jeżeli już…, to jak „brat” z „siostrą”. Wyższa konieczność wymagała czasem towarzyszenia pionierki w podróży i nie tylko w podróży. W „Mojej Przygodzie z Organizacją”, Opisałem pewien epizod gdy siostra „Basia” -tak ją tam nazwałem, nie wiem dlaczego (teraz już się domyślam, że był to rodzaj testu) ale pokazała mi zdjęcia brata „Olka”, potem brata „Romana”, w sytuacji w jakich ich nigdy nie widziałem w realu. No cóż, co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie. Był to dla mnie cios poniżej pasa, ale jeszcze nie do tego stopnia żeby wywrócić moją wiarę w zbawienie wieczne w Bożym Królestwie. Jak widać, niektórzy moi przewodnicy, namiastkę tego królestwa zaliczali już przed Armagedonem. A może po prostu ich zupełnie źle oceniam …?
Donosy „kłosa”, znacznie pobudzają moją wyobraźnie, i zdaję sobie obecnie sprawę jakie było zapotrzebowanie okręgów w co atrakcyjniejsze pionierki. Spotkania „rodzinne” okręgów uzmysławiają potrzeby i możliwości tej machiny. Wszyscy wybrańcy tam zatrudnieni, to młodzi ludzie ze wszystkimi ludzkimi potrzebami tego wieku. Żadne zakazy, ani nakazy, nie są wstanie utworzyć i uruchomić jakieś antyciała obronne, aby przeciwstawić się naturalnej (boskiej) potrzebie. Nie ma takiej siły, aby pracując w ciasnych pomieszczeniach, lub przebywać w sytuacjach przymuszonych, nie zetknąć się, nie uchwycić innej dłoni i przytrzymać trochę dłużej niż wymaga to wymuszona konieczność. Nie mam zamiaru generalizować, ale sytuacje sprzyjają i wyzwalają te naturalne bodźce. W tamtym czasie nawet nie przychodziło mi przez myśl, aby tam wysoko jakiekolwiek fluidy swobodnie się przemieszczały. Czytając współczesne przeżycia zwierzających się Forumowiczów w dziale „Moja Historia”, nie czuję się nawet na siłach skomentować tych zaistniałych sytuacji, po prostu nawet po tylu latach nieobecności w Organizacji, zaczyna brakować mi wyobraźni. Ostatecznie dochodzę do wniosku, że kiedyś musiało się to zacząć. Warunki tamtego okresu były sprzyjające, a następnie po przez obozy pionierskie, już w nowoczesnej formie się umocniły. Nie można się dziwić, że współcześnie komitety sądownicze wybiórczo osądzają jednych, a zupełnie nie zauważają innych. Dla Organizacji lepiej było poświęcić jednego człowieka niż wymieniać kolejno vel „Romków”, vel „Tadeuszów”, vel „Sławków”, vel „Pawłów” i innych vel., jeżeli mógł tych wszystkich zastąpić, jeden vel. -„Olek”. To było pogrożeniem palcem dla innych, uważajcie bo na was też znajdą się >niepokojące pogłoski<.
„kłos” i „kłoso–podobni”
Na początku tych moich przemyśleń, postawiłem pytanie –kim, lub kto był „kłosem”? Na podstawie składanych przez niego donosów i znającym tamto środowisko okręgu I a, nie potrzebuje być wyjątkowo zdolnym detektywem, aby bezbłędnie wskazać nań palcem i wymienić jego imię i nazwisko. Niestety nie wskazano jak zrobiono to z „Olkiem”. Zidentyfikowany „kłos” nie byłby w Organizacji do niczego potrzebny. On bardziej Organizacji jest potrzebny jako „kłos”, niż zidentyfikowany „Józef”, „Franek” czy „Władek”. Za brata „Józefa, „Franka”, „Władka”, Organizacja musiałaby się wstydzić, iż mimo bezpośredniej opieki samego Jehowy i zastępów aniołów, w Organizacji dobrze funkcjonowała wtyczka samego Szatana. Anonimowy „kłos” jest synonimem zdrady, cierpienia, a w zależności od potrzeby, może być częścią doświadczeń, zsyłanych przez Jahwe na lud boży, mogący się wykazać swoją wiernością i oddaniem dla Organizacji z przywołaniem Hiobowych przypadków włącznie. Zdrajcy w służbie bożej byli ciągle obecni, a nawet niezbędni już od dawna. Bez tych negatywnych postaci, biblijne opowieści, byłyby mniej dynamiczne, a jednocześnie w wielu przypadkach nudną biblijną fabułę, potrafiły ożywić i popychać akcję do przodu, ba nawet wpleść do boskiego planu ratowania ludzkiej populacji. Nie można sobie wyobrazić ewangelicznej fabuły bez Judasza, któremu przyszło stać się niechlubnym, ale cennym i bezwarunkowo potrzebnym ogniwem zbawienia ludzkości!!!
Gdy czytam donosy „kłosa”, ta postać coraz staje się bardziej potrzebna, a nawet nieodzowna. Skąd dowiedzielibyśmy się jak funkcjonowała Organizacja w okresie PRL. Tych przekazów nie otrzymamy z roczników WTS-u, a jeżeli, to te przekazy są ukierunkowane apologetycznie mające na celu gloryfikowanie Organizacji. Nawet tak nietuzinkowa postać jak Wilhelm Scheider, nie doczekała się specjalnego opracowania, a jedynie kilka zdań w roczniku. Życie na ogół pisze inny scenariusz z prawdziwymi ludźmi w tle, z ich wzlotami, ale i upadkami. O takiej normalnej prozie życia dowiadujemy się właśnie z donosów „kłosa”. Zastanawiam się ile mogło być takich „kłosów” w ogóle, podczas tych długich lat zakazu. W brew temu co na ogół myśli się o donosach, mam wrażenie, że pomimo wielu bezpośrednich skutków negatywnych, wniosły też wiele pozytywów.
Żaden organ śledczy nie jest wstanie wywiązywać się ze swojego zadania bez donosicieli, o czym doskonale wiedzą nawet świadkowskie komitety sądownicze. Na mnie też doniesiono, aby komitet mógł dokonać swojego uprawnienia, o wyłączeniu i pozbawieniu mnie łączności, ( w domyśle „karę śmierci”) tak określało się wtedy, a pewnie i teraz ten ostateczny werdykt. Państwowe organa ścigania robiły niesłychane wolty, aby wyeliminować Organizację Świadków Jehowy z polskiej przestrzeni. Pierwszy na podstawie spreparowanych „dowodów” o szpiegostwie i dość spektakularny proces, przeciwko kierownictwu z domaganiem się przez prokuratora nawet kary śmierci dla W. Sheidera. W roku 1951 byłem w Warszawie na procesie niejakiego brat G. ze wsi Żółkiewka koło Krasnego Stawu –Lubelskie. Brat był sługą obwodu w Warszawie, i został zgarnięty w czasie lipcowej akcji 1950 roku. Na procesie miał postawione zarzuty szpiegowskie, bo jak „ujawnił” trwający proces, on „wydobywał” od siostry pracującej w hurtowni jajek, ile to jajek dziennie zjadają Warszawiacy. Inny zarzut, to siedział na skarpie kolejowej w Ursusie i liczył ile to traktorów pociągami wywożono w Polskę. Wszystko to przekazywał podobno Amerykanom. W tej sprawie wypowiadał się nawet świadek biegły, który na podstawie literatury Św, J. obwiniał podsądnego, jako winnego zdrady Państwa. Nie będę pisał jak to się stało, że na tym procesie byłem, tu nie jest to istotne. Procesy te były nie dostępne dla ogółu obywateli, ja też miałem trudność dostania się na sale rozpraw brata G., ale udało mi się oszukać żołnierza wypisującego przepustki. Procesy te miały pomóc uporać się z tą niepokorną Organizacją. Drugi proces przeciw kierownictwu, czyli Chodarze, Lorkowi, Szklarzewiczowi i Cyrańskiemu, pomimo, że odpowiadali za działalność jakby niebyło już nielegalną, wyeliminowano oskarżenie o szpiegostwo, wyroki były też w miarę łagodniejsze, bo „tylko” skazano na 12 lat. W procesie członka kierownictwa Brodaczewskiego, pomimo zaangażowaniu dyżurnego prokuratora, zapadł wyrok już „tylko” 4 lata. Po 1960-tym, Scheider był przetrzymywany bez wyroku. Wiele innych wyroków, to już „tylko” prawie symboliczne w większości w zawieszeniu, lub zamieniano na kare grzywny. za nielegalne drukarnie i dystrybucje literatury.
Taka niwelacja wyroków począwszy od kary dożywocia, a kończącym się zawieszeniem, musiała z czegoś wynikać. Śledczy, prowadzący dochodzenia we wszystkich Świadkowskich sprawach byli początkowo dość mocno przekonani, że mają do czynienia z głęboko zakonspirowaną organizacją dążącą do obalenia siłą rządzącego system. O tym sam się przekonałem podczas przesłuchań w Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego w Sycowie, gdzie śledczy wciskali we mnie przynależność do organizacji podziemnej mającą na celu obalenie ustroju w Polsce. Ich zdaniem, to nieświadomie, poprzez religijne otumanienie stałem na usługach imperializmu amerykańskiego. Oni w to wierzyli, bo tak uczyła partia, i trudno mieć do nich pretensje, bo wspólnie wierzyliśmy w nasze ideały, które okazały się dla nas taką samą mrzonką. Aby w nich i we mnie nastąpiła przemiana i potem przewartościowanie naszych ideałów, potrzebny był czas i przemyślenia wynikające z faktów. Oczywiście inne fakty były potrzebne dla mnie, których szukałem na własną rękę. Dla tych drugich, te fakty znalazły się w doniesieniach takich tw, których synonimem był „kłos”.
Nawet najbardziej gorliwi i usłużeni śledczy, których synonimem był por. Henryk Król, po tak wnikliwie opracowywanych raportach, w pewnych chwilach przemyśleń, musiał dojść do wniosku, że ta ich mozolna praca, nikomu i niczemu nie służy. Wprawdzie udało mu się wykryć kilka nielegalnych drukarń, zarekwirować kilka set egzemplarzy Strażnic, śpiewników i innych wydań książkowych, aresztował niektórych Świadków J. zaangażowanych w tę pracę…, i co? Ani to szpiedzy, bo nawet w najtajniejszych archiwach tej organizacji, nie ma raportów wysyłanych do CIA, nie znaleziono ani jednej sztuki broni wyprodukowanej w tajnych pracowniach mającej służyć do obalania polskiej władzy, nawet odmowa służby wojskowej, dyskwalifikuje ich o podejrzewanie o takie niecne czyny. Najbardziej zakuty tępak wreszcie zrozumie, że od tych ludzi nie może grozić to, co przez lata im zarzucano.
Trzeba dodać, że w początkowych latach 80-tych, wielu śledczych, tudzież funkcjonariuszy MO, którzy jeszcze nie dawno śledzili każdy krok funkcyjnych Świadków Jehowy wskazanych przez „kłoso-podobnych”, teraz już na dobre odpuścili sobie tych przez lata ściganych, bo na horyzoncie pojawił się inny zajączek, za którym ruszyli w pogoń.
Tacy „kłoso-podobni”, to nie tylko ofiary, totalitarnego systemu w PRL, ale to też ofiary, którzy bezwzględnie i zupełnie na oślep uwierzyli Organizacji w nieomylność Ciała Kierowniczego, w bliskość końca tego systemu rzeczy i powszechne wtłaczanie w umysły, że prześladowanie jest częścią boskiego planu zbawienia, a kto wytrwa aż do końca ten zbawiony będzie. Dla ludzkiej słabości, będącą normalną cechą samozachowawczą przynależną każdej istocie żywej, nie ma tu miejsca -albo połkniesz tę pigułkę bez zmrużenia oka, albo wypluję cię z ust moich, bo Jahwe pomimo swojego miłosierdzia, nie wybacza nikomu. Normalny ludzki instynkt samozachowawczy, nie jest wstanie zachować się irracjonalnie w sytuacjach ekstremalnych, zachowując postawę obronną. Niestety, starcy z CK, nie pozostawili swoim „poddanym” w ich sumieniu alternatywnego wyboru zbawienia, oni też jak Jahwe, nie wybaczają ludzkim słabościom, nie mają normalnego ludzkiego zrozumienia dla tych, którym przyszło stawać przed obliczem swojego prześladowcy i zwykle po ludzku się załamać. Dla wielu było to rozdroże, lub inaczej mówiąc znaleźć się między młotem i kowadłem. Co bardziej myślący, nie byli skłonni kłaść samego siebie na ołtarzu całopalnym. Jestem pełen uznania dla tych, którzy w tamtych czasach potrafili zachować się odważnie, ale jestem też ostatnim, który rzuciłby kamieniem w „kłoso-podobnych”.
CDN