Trzy wcielenia boga Wisznu
Upoważniam L******* K***** do przeglądania i komentowania pozyskanych przez Stanisława Chłościńskiego dokumentów z IPN.
Dokumentacja z IPN jest pozyskiwana przez Stanisława Chłościńskiego zgodnie z otrzymaną zgodą na kwerendę naukową w temacie Świadkowie Jehowy w Polsce w latach 1945 do 1989.
Kwerenda nr BU Po III-55110-16(5)/14 z dnia 06 03 2014
Brat „Sławek”
Będzie to opowieść o bracie, który jest prawie moim rówieśnikiem. Obaj mieliśmy to samo zacięcie, to znaczy przejść żywo przez Armagedon i żyć wiecznie w Nowym Świecie. Brat Sławek zapoznał się z prawdą po raz pierwszy w roku1946, a ja, o jeden rok później. Wiekowo jest między nami różnica. On urodził się w roku 1924, a ja dziewięć lat później. Nasz start w Organizacji przebiegał mniej więcej podobnie. Przed 1950-tym rokiem przygotowywaliśmy się do pracy konspiracyjnej, nawet nie wiedząc jak to będzie przebiegać i na co się musimy zdecydować. Mój brat Sławek mieszkał na wschodniej rubieży kraju, a ja, w jego środkowej części. Nic o sobie nie wiedzieliśmy, no, bo niby skąd. Po lipcu 1950 roku mieliśmy prawie taki sam start konspiracyjny, bo wszystkiego musieliśmy uczyć się z marszu, ale wiara w bliski koniec tego systemu rzeczy, dawała nam taką samą siłę woli walki o prawdę. Nic nie było nam straszne, bowiem wszelkie trudy wliczaliśmy w nasze ostateczne zwycięstwo. Brat Sławek dał ze siebie nawet więcej, bo własne całe gospodarstwo rolne puścił w dzierżawę. Na tę chwilę, byliśmy sobie równi pod względem zamożności i uzależnieni od Organizacji. Mniej więcej w tym samym czasie około grudnia lub stycznia 1953/1954 ukończyliśmy kurs sług obwodów, a potem to już praca na niwie pańskiej.
Pierwsze nasze spotkanie nastąpiło na jakiejś jednej z rutynowych odpraw dla sług obwodów, chociaż nie przypominam sobie tego wydarzenia dokładnie, a następnie około dwóch miesięcy na przełomie 1954/1955 „gościłem” go w moim obwodzie. Ten jego pobyt u mnie, bardzo lakonicznie opisałem już w „Mojej Przygodzie z Organizacją”. Od tamtego czasu nasze losy rozeszły się na zawsze. Normalna proza życia. Ludzie się spotykają przypadkowo, czasem zawiązują przyjaźń, a najczęściej rozchodzą się bez sentymentu i żalu, jak ludzie z pociągu, którzy jechali w tym samym przedziale.
No, ale Organizacja Świadków Jehowy nie jest zwykłym pociągiem, tym bardziej przedziałem, do którego się wchodzi i wychodzi tak zwykle, po prostu. Mój brat „Sławek” nie był zwykłym moim bratem, o którym można zapomnieć jak o wielu innych braciach, którzy też mieli swoje imiona, a nawet nazwiska. No właśnie. Nazwiska w tamtym czasie były zawieszone w próżni i nikt o coś takiego nie pytał. Ja nigdy nie pytałem brata Sławka o jego nazwisko, zresztą on o moje też nie pytał. Wiedziałem tylko tyle, że jest to jego organizacyjny pseudonim. Może nie zapamiętałbym nawet jego pseudonimu, gdyby nie pewna jego złota myśl, której mi udzielił, a ja, zapamiętałem ją do dziś, a czasem przekazywałem i przekazuję ją innym jako tzw. złotą myśl. Miało to związek z już opisywaną przeze mnie pogonią za wzrostem upragnionych głosicieli. Oto fragment tego opisu:
„Każdy z nas sług obwodów, na odprawę w okręgu, zabierał ze sobą kalkę techniczną, ponieważ na każdej odprawie był jakiś wizualny „plakat” przedstawiający bliski koniec tego systemu rzeczy. Trzeba było tylko odrysować i ruszyć po zborach, aby nieść światło prawdy i pokrzepienie dla głosicieli. Jeden z tych plakatów przedstawiał czas za pięć dwunasta. Myśmy w tę pięciominutową bliskość wierzyli i z taką wiarą, też tę kalkową wizję przekazywali. Nie bez powodu wspominam ten plakatowy szał. To miało działać na naszą wrażliwość w celu uzyskiwania więcej godzin, a szczególnie chodziło o wzrost upragnionych głosicieli, których tam gdzieś wyżej ciągle do statystyk brakowało.”
Po miesiącu, każdy z nas jechał na odprawę, aby poszczycić się osiągnięciami, jaką ten „pięciominutowy” plakat zrobił furorę. Opowiedziałem słudze okręgu, jak to osobiście z tym plakatem przemieszczałem się po zborach, aby tam na specjalnie zwołanych zebraniach, przedstawić ten krótki czas, jaki pozostał nam do Armagedonu, a w zamian za to, zbory miały sypnąć wzrostem godzin i głosicielami. Mój mizerny raport, wskazał słudze okręgu, że należy mi się odpowiednia reprymenda. Następny sługa obwodu brat „X” (nie pamiętam jego pseudonimu), toczka w toczke opowiedział taki sam scenariusz jakby żywcem ściągnięty z mojego postępowania jak wyżej opisałem. Sługa okręgu podsumował zalety tego brata, który osobiście podjął się tytanicznej pracy obsłużenia wykładem wszystkich zborów, dlatego jak podkreślił są wspaniałe efekty takiego osobistego zaangażowania. Byłem zdruzgotany. Brat Sławek w dość luźnej rozmowie zemną dotyczącej tego epizodu, „wyjawił” mi taką życiową maksymę:, > jeżeli coś robisz, nawet dobrze i dokładnie, ale to nie przyniosło spodziewanych efektów, to znaczy, że robiłeś wszystko źle<. Kilka dni później spotkałem się z bratem „X” na dworcowej poczekalni, pogratulowałem mu sukcesu, a ten mówi do mnie: > ja już kończę swoją służbę w obwodzie i wyjeżdżam do domu, a tych głosicieli …, tam już niema i nie wiem jak sobie ktoś inny poradzi. Ja poprosiłem o zwolnienie.<
Brata Sławka nie wspominałem zbyt entuzjastycznie. Był moim „aniołem stróżem” nadanym przez sługę okręgu, a każdy mój krok i poruszenie, nawet myśli wypowiedziane głośniej, znane było w okręgu. Nie obwiniam go o to, ponieważ wykonywał swoje obowiązki nałożone przez sługę okręgu. Takie były wymogi tamtego czasu, a Sławek też wierzył w swój nałożony i spełniony obowiązek wobec Organizacji. Pewnie do tej epizodycznej w moim życiorysie postaci bym już nigdy nie powracał, przynajmniej tak publicznie, chyba, że tylko w jakichś skrytych osobistych myślach, gdyby nie… to, że brat Sławek posiadał, a obecnie, już publicznie, znane nazwisko.
Ażeby poznać więcej szczegółów, jest wymagane powrócić do bardzo znanego nam z innych opracowań, bardzo ciekawej postaci, którym był t. w. „kłos”. Zapoznajmy się, co on ma do powiedzenia na okoliczność brata Sławka. „Kłos w zasadzie niewiele mówi o Sławku, z wyjątkiem tego, że przewodniczył jakiemuś zebraniu na jednym z „rodzinnych” spotkań w Okręgu i podaje szczegółowy program i jego przebieg, oraz wylicza nazwiska i pseudonimy wszystkich uczestników, ale te personalne szczegóły w tym wątku nas nie interesują. Acha, jeszcze może małoważny szczegół dotyczący samego „kłosa”. Ma on opuścić dotychczasowy teren okręgu I a u Chodary i przenieść się do okręgu V-tego, w którym sługą tego okręgu jest „Olek”. Czy do tego przeniesienia doszło faktycznie, z doniesień t. w. „kłosa” nie ma jasności. Teren ma opuścić również sekretarka brata Sławka, o pseudonimie „Ruta”, jako powód tej zmiany, jest jej bezpieczeństwo z uwagi na kilkakrotne aresztowania przez MO. Również „kłos” miał się znaleźć w podobnym niebezpieczeństwie, ale powodu, tego niebezpieczeństwa, w szczegółach nie podaje. Jest to donos „kłosa” z dnia 28 listopada 1960 roku. Powyższą datę podkreślam szczególnie, ponieważ wskazuje to, w jakim mniej więcej czasie ten anonimowy brat zostaje pozyskany na t. w. „kłos”. Najprawdopodobniej nastąpiło to podczas aresztowania w związku z wypadkiem samochodowym. Po miesiącu zostaje zwolniony. Z opisu oficera MO, H. Króla, musiało to nastąpić w okolicy podanej wyżej daty. Z przekonaniem do współpracy z MO nie było wielkiego problemu, ponieważ sami zwierzchnicy kandydata na t. w. nie wzbudzali w stosunku do niego żadnych podejrzeń. Znaczyłoby to, że jego nieobecność z powodu aresztowania musiała mieścić się w granicach budzących zaufanie. Musimy wziąć jeszcze poprawkę na to, iż w tym czasie aresztowania i wypuszczania były tak nagminne, że organizacyjna czujność praktycznie została uśpiona.
W tej chwili dysponuję zeznaniami innego ważnego konfidenta, z którym już się na tym forum zetknęliśmy. Jest to nasz już dobrze znajomy Wróbel. Lektura jego zeznań jest tak frapująca, że trudno jest się od niej oderwać. Z treścią tych zeznań zapoznamy się trochę później, ponieważ w tej chwili zafascynowała mnie pewna zbieżność dat. Zrobiłem takie małe zestawienie i porównałem z pewnymi wydarzeniami.
Pierwsze doniesienie „Kłos” – 17 -11 -1960 rok
Drugie doniesienie „Kłos” 25 – 11 -1960 rok
Trzecie doniesienie „Kłos” 28 – 11 1960 rok
Czwarte doniesienie „Kłos” 02 -01 -1961 rok
Piąte doniesienie „Kłos” 04 lub 05 -01 – 1961 rok
Kazimierz Wróbel pisze obszerny „list” do Ministra -29 -09 -1961 roku.
Założona teczka dla K. Wróbla sygnatura akt: AKT II DS. 15/62 Woj. Komenda MO w Kielcach
Rozpoczyna się pierwsze przesłuchanie Kazimierza Wróbla w Kielcach w dniu 10 – 04 – 1962
Ostatnie przesłuchanie kończy się w 16 -05 -1962
W roku 1959 K. Wróbel został przeniesiony na sługę okręgu nr I a. Jego poprzednik, A. Rutkowski został przeniesiony na sługę okręgu nr V. Wróbel, jako sł. ok. (z licznymi przerwami), pracował do końca września 1960 r. W październiku został aresztowany związku z w/w wypadkiem. W styczniu 1961, już nowe kierownictwo pod przewodnictwem R. Stawskiego przenosi go do Okr. II w okolice Krakowa i Nowej Huty na stanowisko zastępcy sł. Okr. Pracując na tym stanowisku do lipca 1961 r., w sierpniu tego samego roku, decyduje się zerwać z działalnością Świadków Jehowy, a już we wrześniu pisze obszerny list (prośbę) do Ministra Sprawiedliwości PRL, o którym wyżej.
Z doniesienia „kłosa” z dnia 4/5 – I -1961 roku dowiadujemy się, że nasz stary znajomy tenże „kłos”, zostaje ze względu na jego bezpieczeństwo, przeniesiony do sługi okręgu. nr II Korsaka na jego zastępcę -do starej stolic, do Krakowa. - No i Eureka! – Mój brat „Sławek”, sławny t. w. oficera Henryka. Króla „kłos” i słynny odstępca Kazimierz Wróbel, to jeden i ten sam -nasz, mój „brat” w trzech osobach.
Kłos i Wrobel
Gdy po raz pierwszy spotkałem się z donosami tajemniczego „Kłosa”, zafascynował mnie bardzo odważnymi danymi, jakimi dysponował i tym dzielił się z oficerem śledczym MO, Henrykiem Królem. Już wtedy rozpoznałem w nim postać nietuzinkową z wiedzą o Organizacji z najwyższej półki. Zadawałem sobie pytania, kto może być tym „Kłosem” i drugie pytanie, co spowodowało u niego taki radykalny zwrot. W moich rozważaniach pt. Sprawa „Olka” i donosy „kłosa” napisałem:
>„Są to raporty sporządzone na podstawie zeznań, lub notatek dostarczonych przez donosiciela. Raport pochodzący jakby z drugiej ręki, nie odzwierciedla sylwetki autora tych donosów, a szczególnie jego własnego wnętrza, dlatego jako człowieka nie jesteśmy wstanie go „rozpoznać”. Możemy ustalić tylko jego „techniczną” sylwetkę, na podstawie, której bez większego trudu można by wskazać palcem, kto był „kłosem”. Konfident nie był tuzinkową postacią. Był wysoko postawioną osobistością, a może nawet najbliższym współpracownikiem sługi okręgu I a, samego Tadeusza Chodary vel „Tomek”. Nie wiemy, jaką pełnił tam funkcję, ale mając do własnej dyspozycji sekretarkę „Ruta”, stawia go bardzo wysoko w tej hierarchii. (…) Na podstawie donosów, wiemy, że „kłos” miał swobodny dostęp do archiwów, a ponadto brał udział w odprawach na najwyższym szczeblu zarządzania. Zachodzi pytanie, które postawi każdy, kto czyta te doniesienia, dlaczego i jak doszło do tego, że ów osobnik został „kłosem”.<
O jego osobistych dylematach, które mogły pchnąć go na tę drogę, napisałem tak:
> Trudno tu spekulować, i nie mam zamiaru wgłębiać się w te przyczyny, bowiem znając z autopsji tamten okres, przyczyn mogło być wiele. Moim zdaniem, przyczyna tkwiła w nim samym. Sposób zaangażowania się do współpracy, świadczyłoby raczej na jego „przewartościowanie wewnętrzne”, przekonanie się o beznadziejnym tkwieniu w konspiracji, tym bardziej, że takie trendy pojawiały się w samym najwyższym kierownictwie. Chciałbym zwrócić na jeden bardzo istotny moim zdaniem szczegół –oprócz bardzo dokładnych i szczegółowych doniesień, te dane były rzetelne (…) i ten szczegół, moim zdaniem potwierdza prawdziwość, o jego „przewartościowaniu wewnętrznym”.<
Niezależnie od tego czy chodzi nam o „Sławka”, „Kłosa” czy Wróbla, interesujące jest jego przewartościowanie. Każde z tych wcieleń, niosło ze sobą inne wartości i emocje z tym związane. Musimy sobie jednak zdać sprawę, że „Kłos” i potem już po prostu Wróbel, to pochodne tego, co w przeciągu czasu zrodziło się we wnętrzu „Sławka”. Każdy z nas doskonale zdaje sobie sprawę ile przemyśleń za i przeciw kosztowało nas nieprzespanych nocy. Okres „sławkowych” przemian, przypadający na lata 1956 – 1960, to równoległy okres mojej apostazji, to nie to samo, co lata 1990-te, do roku bieżącego, gdzie kliknięciem w klawiaturę komputera zapoznajesz się z tuzinem takich samych jak TY odstępców. Wtedy odwaga odejścia, kosztowała o wiele drożej. Od tego podjętego kroku przylgnęło do niego odium zdrady uwiecznionej w publikacji „Wierni Jehowie”.
>Najbardziej znanym i skutecznym konfidentem był Olek Rutkowski i jego pomocnik Wróbel, w czasie, gdy Scheider przebywał w wiezieniu dokonał sporego spustoszenia w szeregach organizacji.<
Na razie jeszcze nie wiemy, czym tak skutecznie naraził się „Olek”, ale o Wróblu, wiemy już dużo. Na ogół do ludzi ze znamieniem zdrajcy, odnosimy się z rezerwą, jeżeli już nie wręcz z pogardą. Taki efekt chcieli osiągnąć autorzy, lub autor publikacji „Wierni Jehowie”, zresztą w tym celu powstała, aby pokrzepić całą świadkowską populację, po „wielkiej zdradzie”. Szczególnie ważne było uspokojenie świadkowskiej populacji mieszkającej we wschodniej części Polski, ponieważ większość organizacyjnych decydentów, tam była bardziej rozpoznawalna i wyrazista. Wiele do przemyślenia, dało mi moje własne doświadczenie, gdy sam byłem sługą obwodu. Już tam dopatrzyłem się, że tak bardzo lansowana miłość braterska, była tylko fasadowa na potrzeby maluczkich. Na styku Obwód – Okręg, ta braterskość była już bardziej szorstka i selektywna, czego dałem trochę upustu w mojej „ Moje Przygodzie z Organizacją”, ale tego rodzaju „przeoczenia” to tylko mały pikuś, taka linia podziału przebiegała na styku Obwód – Okręg. To, co było powyżej tej granicy, to już rodzaj czarnej dziury i tylko wtajemniczeni obwodowi mieli, jakie takie rozeznanie. Pozycję Sługi obwodu, można porównać z proboszczem w KK. Lubiany proboszcz przez parafian, niekoniecznie jest chwalony przez biskupa. Dopiero po lekturze zeznań Wróbla, dowiedziałem się, o przyczynie, dlaczego w swoim czasie Scheider wyraził się o Władysławie Szklarzewiczu, iż ten, nawet pionierem nie powinien zostać. Znałem wiarę i żarliwość tego brata, ale te walory W. Szklarzewicza, nie były pryncypałowi do niczego potrzebne. Nie przynosił mu wymaganego wzrostu głosicieli, tudzież rosy, a to już jest istotny powód, aby zdjąć go ze sługi okręgu.
Zagłębiając się w lekturę „Sławka” – Wróbla, otrzymuje się bardzo wyraźny obraz Organizacji wyłonionej po roku 1956. Ten jego obraz opisany z autopsji, wyraźnie potwierdza to, co już niejednokrotnie opisałem w moich tu wejściach. Nadmiar „generałów” spowodował, że rywalizacja o dobrą pozycję, była naczelną dewizą utrzymania się za wszelką cenę. Wydawałoby się (przynajmniej w tamtym czasie mnie się tak wydawało), że powstałe „zgrzyty” na „górze”, miały tylko i wyłącznie charakter doktrynalny dotyczący wizji tej Organizacji w nowych kształtujących się warunkach społeczno politycznych w Polsce po tym znamiennym roku. Natomiast ociąganie się z legalizacją, było raczej wybiegiem dyplomatycznym, w którym należało widzieć strategiczną mądrość pryncypała Scheidera, oraz większość wiernych w wierze braci, którym dobro tej Organizacji było głównym celem! Taki mniej więcej przekaz dochodził do mieszczących się w obwodowej, świadkowskiej populacji. Jedynym odpryskiem toczącym Organizacje wewnątrz, dotyczył „Jakuba”, czyli Stanisława Rejdycha i jego grupy przedstawianej, jako braci słabej wiary zmanipulowanych przez władze PRL. Jaka była rzeczywistość, tych braci” słabej wiary”, dotyczył mój wpis w > Generałowie są zmęczeni<.
Utrwalony stereotyp autora lub autorów publikacji „Wierni Jehowie”, narzucił czarno biały wizerunek ówczesnych zarządców Organizacji w Polsce po to, żeby grubą krechą oddzielić tych w białych szatach z gałązką oliwną trzymaną w dłoni, od tych czarnych zionących ogniem nienawiści robiących za czarnego Luda i szkodzących Organizacji. Już wielokrotnie w sytuacjach zwrotnych każdego osobnika, zwracałem na fakt, że nic nie dzieje się spontanicznie, lecz zawsze zachodzi pewien proces ewolucyjny wskutek pewnych zachowań zewnętrznych. W czasie trwającej walki do roku 1956-go, wszyscy uczestnicy zaangażowani w bojach, mieli przeświadczenie, że ofiary są naturalnym skutkiem tego okresu. Zwycięscy, dopiero po bitwie gdy dochodzi do dzielenia się zdobyczami, odkrywają swoje naturalne ludzkie oblicza i to niezależnie od tego czy wierzą w Boga prawdziwego, czy fałszywego. Już w pierwotnej gminie jerozolimskiej, traktowano Hellenistów jako gorszy sort od Judeochrześcijan, co było powodem niesnasek na tle podziału dóbr czysto materialnych. W polskiej Organizacji Świadków Jehowy po roku 1956 roku kierowanej przez Sługę Kraju Scheidera, nie sięgnięto po wzór jerozolimskich chrześcijan i nie poszukano nowożytnego „Szczepana”, aby rozwiązać narastający problem „łupów” i jego dystrybucji. W brew pozorom o potrzebie ciągłego materialnego wspierania przez obwodowe populacje wyznawców, Okręgowe gremia zarządców, mieli się czym „gospodarzyć”. Nasuwa się pytanie: dlaczego brat „Sławek” stał się Wróblem, skoro tkwił w tym dobrze prosperującym „gospodarnym” gronie?
To bardzo małe stadko przywódcze skupione wokół zarządu krajowego, obracało ogromnym organizacyjnym majątkiem. Brak legalizacji prawnej, bardzo pomagał tej grupie manipulować zasobami, z uwagi na brak kontroli księgowej, a ta która istniała, w większości polegała na „zaufaniu. Nie istniał żaden system kontrolny, a struktury oddolne nie istniały, zresztą takie struktury w pełnym tego słowa znaczeniu, nie są w Organizacji przewidziane. Nie będę cytował dosłownych wypowiedzi, w których wyraża się autor Kazimierz Wróbel, ponieważ mam nadzieję, że Gedeon zamieści ten przekaz w całości w postaci scanów. Czytając osobiście ten materiał, który wyszedł spod ręki samego autora, tkwiącego w samym mateczniku tej Organizacji, poczułem mimo wszystko, do niego nić sympatii, ale tym samym tę nić straciłem ostatecznie do wszystkich tych byłych moich współbraci, z którymi łączyła mnie kiedyś współpraca i wspólne trudy w jakich z konieczności byliśmy na siebie skazani. Na nic przydał się dla mnie ich wzór wiary i oddania, oraz chociażby współcierpienia dla Organizacji. Oto nazwiska moich współbraci, których dotąd wspominałem z pewną nutą sympatii: Jan Lorek, Tadeusz Chodara ,Aleksander Rutkowski, Władysław Brodaczewski, byli jeszcze inni, ale tych stawiałem jako ponoć zdrowy trzon tej Organizacji. Od lektury Wróbla, zmieniłem zdanie. Sługa okręgu brat Brodaczewski „Władzio”, szczególnie zarysował się w moim odczuciu niekorzystnie za jego bardzo szczerą wypowiedź, dla którego praca w podziemiu jest romantyczna, daje bodziec do działania, krzepi ducha, jest ciekawa i bohaterska. Po tej ciężkiej i bohaterskiej pracy, często odreagowywał w markowych trunkach. Brat Aleksander Rutkowski, po trudach pracy w piekarniach, miał trochę więcej poszanowania dla swoich pracowników i pozwalał im korzystać z oglądania filmów w salach kinowych. Oczywiście dla obwodowych pionierów też były wyświetlane filmy i to przywożone z Zachodu…, o odbytych kongresach na nowojorskich stadionach oraz radościach ze spływających błogosławieństw w pracy pionierskiej. Takie sprawiedliwe dzielenie „dóbr”, według zasług.
W tym samym czasie dopingowani obwodowi o ciągły wzrost, wyliczali mi, ile czasu marnuję na takich fanaberiach jak bezproduktywne spacery za miasto, czy chodzenie po lesie zbierając grzyby. Z ich wyliczenia wynikało, że licząc z niedzielą, co najmniej 16 godzin w tygodniu opuszczam się w pracy Pańskiej, a to jest grzech wynikający z przedstawionej mi sytuacji, o czym jako doświadczony brat, powinienem wiedzieć. Wiedziałem aż nadto, tylko, że wtedy chodzenie po cudzych domach coraz bardziej przestawało mnie interesować. Sługa kraju, brat Scheider potrzebował zmobilizować całą obwodową populację, aby ci przynosili mu co miesięczny plon, a w każdym następnym miesiącu większy niż w minionym. To był jego strategiczny cel sam w sobie. Jego Organizacja tu w Polsce, miała być tym ośrodkiem przodującym w tej części Europy. Taki świadkowski polonocentryzm. Kierownicy okręgów, którzy nie spełniali jego oczekiwań w tym zakresie, byli na cenzurowanym. W każdej chwili sługa okręgu, który nie spełniał, czy w „inny sposób” nie przysparzał wymaganej ilości głosicieli, w najłagodniejszym przypadku mógł liczyć się z odwołaniem kierowania okręgiem. Takie przymusowe roszady stanowisk były nagminne. Aby nie podpaść pryncypałowi, delikwent musiał się bezwarunkowo poddać jego woli, stąd fałszowanie miesięcznych sprawozdań stawało się rutynowe. Każdy sprzeciw, a już oficjalna krytyka pryncypała, była powodem jego wykluczenia, czego dowodem jest „Jakub”- Stanisław Rejdych i jego grupa. Rejdych się odważył bo jeszcze wierzył w świętość Organizacji, wierzył w sprawiedliwość prezesa Knorra i wierzył we wszechwidzącego Jehowę Boga. A w co wierzyli pozostali współ słudzy Rejdycha, że nikt nie stanął w jego obronie?
Trochę jeszcze wierzyli w Jehowę, ale to nie był główny powód. Ten główny powód, dla którego pozwolili uwikłać swoją reputacje, został osłonięty grubą kotarą tajemnicy. Za cenę odchylenia tej kotary, brat „Sławek” został Wróblem z przydomkiem –konfident. Jeszcze jako brat „Sławek”, poznał tę Organizację dogłębnie. W okresie głębokiego zakazu, w bardzo szybkim czasie przeszedł szczeble na wielu odcinkach zarządzania organizacją z aresztowaniem w 1955 roku włącznie. W roku 1956 z marszu wszedł w wir odtwarzania Organizacji od nowa. Był jednym z wielu „generałów”, którzy otrzymali szlify „oficerskie” w boju. Jak wielu innych, „bławy generalskiej” nie otrzymał, ale był takim „generałem” bez przydziału, czyli w „cywilnym” określeniu takim -zatkajdziurą- i tak te „dziury” zatykał. Bywał sługą okręgu, bywał zastępcą sług okręgów, to znów drukarzem i dystrybutorem, a gdy była potrzeba, też sługą obwodu. W więziennej gwarze jest taka znana funkcja kalifaktor, czyli najlepiej poinformowany więzień ze względu na szeroki zakres obowiązków. Znał wszystkich i więźniów, ale też personel nadzorczy. Mógł wielu pomóc, ale też zaszkodzić. Taka funkcja, może trochę przeze mnie przerysowana, pomogła mu poznać lepiej i szczegółowiej wszystkie zakamarki funkcjonowania zaplecza zarządzania Organizacją. Nadmiar takiej informacji, zaczęła przemawiać do niego innym głosem, bardzie krytycznym, a co pewnie w następstwie przełożyło się na pewien bunt, to pazerność i hipokryzja jego współ towarzyszy lub braci jak kto woli.
Jeżeli do roku 1956, Organizacja była zdana tylko na wsparcie ze strony dolnej warstwy braci z tzw. „rosy”, to już po tej dacie możliwości radykalnie poczęły się zwiększać poprzez zasilanie z zagranicy. Osobiście otwieram moje oczy ze zdziwienia, ponieważ o tym dowiaduję się dopiero z relacji K. Wróbla, i o tirach przywożących masę towarów do poszczególnych Okręgów. Tą masą dóbr dysponowali Słudzy Okręgów. Jaką masą towarów i wartością tych zasobów dysponowali okręgowi słudzy, nie mam zamiaru się rozpisywać, ponieważ zrobił to autor tych opisów, bardzo dokładnie i szczegółowo, a zainteresowanych tym opisem zachęcam do lektury skanów. Tu tkwi główny powód, dla którego, tak nie chętnie chciano rozstać się z konspiracją i tak romantycznie opisał ją mój idol, brat „Władzio” Brodaczweski. Wg relacji K. Wróbla, Brodaczewski posiadł materialną wille, brat Chodara zajął się koronkarstwem też materialnym i przymierzał się do kupna dom z dużym ogrodem, też stricte materialnym. A Andrzej Rutkowski przyrzekał jeszcze wtedy „Sławkowi” oczywiście, że gdy będzie z nim trzymał, nigdy mu niczego nie braknie –pewnie też zasobów materialnych, bo nie królestwa bożego przecież. Spieniężanie tych dóbr przynosiło krocie w tamtych warunkach, gdy takie towary były osiągalne tylko w sklepach Pewex za bony i dolary. Rozliczanie spieniężonych dóbr, był wielką fikcją, tylko na braterskie słowo, nawet nie honoru. „Sławek”, rzucany na różne „przywileje”, w tym również na wakujące stanowiska obwodowe, z łatwością miał możliwość zobaczyć przepaść dzielącą obwodowe pospólstwo gdzie istniał wyraźny trend do legalizacji, z okręgową arystokracją, której legalizacja psuła dostęp do źródła życiodajnych dóbr.
Oto tyle zostało z moich idoli, co do których jeszcze do niedawna miałem nić sympatii, widziałem w nich może naiwną, ale szczerą wiarę w wyznawane ideały, teraz już ostatecznie wygasła we mnie jakakolwiek tląca się jeszcze iskierka już nawet nie sympatii, ale nawet wyrozumienia. Tak też dosłownie zrozumiał to mój brat „Sławek”, który w dodatku to on stracił wszystko. Stracił żonę, która odeszła od niego, gospodarstwo rolne, które ostatecznie przeszło na dzierżawcę, a na koniec jego dotychczasowi bracia w wierze, puścili go z wilczym biletem. Jedynym, który mógł mu pomóc, to dotychczasowy jego prześladowca w osobie ministra sprawiedliwości PRL. Taki paradoks w historii jednego człowieka.
Poniżej zamieszczamy list, jaki napisał Kazimierz Wróbel, Nadzorca Okręgu ŚJ w 1961 roku do Ministra Sprawiedliwości.
Proszę zwrócić uwagę na opisane zaszłości które miały w tym czasie miejsce w tej niby bożej organizacji
Dokumenty pochodzą z zasobów IPN, pozyskanych na podstawie kwerendy naukowej BU Po III-55110-16(5)14. Stanisław Chłościński.
Samowolne kopiowanie i upublicznianie dokumentów pod odpowiedzialnością karną zabronione.
Sygnatura akt IPN Ka 112/4