Biegają dookoła dziecka umierającego i rodziców.
W garniturach koloru marengo, których to garniturów poły powiewają i szeleszczą.
Szeleszczenie to wtóruje szeleszczeniu literatury poznaczonej kolorowymi karteczkami i z pozakreślanymi fragmentami.
I wołają: KRRRew! KRRRRew! KRRRew!
Byłam przy takim "spotkaniu", zawiozłam babcię dziecka z wypadku do szpitala. Po drodze troszkę mnie wypytywała jak to jest z tą krwią i z tymi panami.
Syn i synowa latami z nią nie rozmawiali bo była przeciwna ich religii, rodzice synowej też byli świadkami.
Pyta się kim są ci panowie, syn że to bracia jacyś tam....pani spokojnie pyta, a to rozumiem że panowie są lekarzami? Cisza. Pani znów pociska....aż pyta wprost jednego ...jaki pan ma zawód? Odpowiedział jej chyba że handlowiec. Drugiego też zapytała....
Przyszedł lekarz i mówi ,że trzeba podjąć decyzję w sprawie leczenia. Ci trzej goście dopadli do lekarza i zaczęli prawić swoje mądrości. Matka podeszła do syna i mówi spokojnie....synu jak zajdziesz do domu i powiesz Marcie, że Jacek nie żyje, a ty się do tego przyczyniłeś, bo pozwoliłeś sprzedawcy aby decydował o sposobie jego leczenia?
Mówiła spokojnie, ale bardzo mądrze. Syn nic a nic się nie odzywał, siedział z głową spuszczoną i się bujał jak dziecko z chorobą sierocą.
Wstał, poszedł do panów coś powiedział, oni pokręcili głowami i dalej stali. Znów przyszedł lekarz z ponagleniami, ci znów swoje przed lekarzem z wersetami.
Ojciec już zaczął mówić głośniej, żeby szli. Też nie skutkowało aż się wydarł....wypier...nie rozumiecie!!!
Razem z nimi poszli drudzy dziadkowie.
Dziś chłopak ma 17 lat jest zdrowy, a rodzina po wielu przebojach znów razem, ale już nie w organizacji.
Od tamtej pory uważam, tych ludzi za sępy. Krążą nad tą swoja ofiarą i krążą. Nic w nich z ludzkich odruchów.