Adam D. z Łodzi - niezwykle spokojny morderca
Publikacja: 21.07.2011
To był taki spokojny człowiek - mówią znajomi o Adamie D. (40 l.) z Łodzi, który zamordował swoją matkę i siostrę, by ze spadku po nich pospłacać swoje długi.
Adam D. od blisko 20 lat pracował w Zakładzie Patomorfologii Szpitala Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi. Do pracy w prosektorium namówił go jego ojciec, który był zatrudniony dokładnie w tym samym miejscu. Ojciec Adama D. był też biskupem Kościoła Świadków Jehowy. W tej wierze wychowywał syna.
Morderca był prosektorem odpowiedzialnym między innymi za otwieranie czaszek zmarłych pacjentów. Z jego portretu psychologicznego sporządzonego na potrzeby śledztwa wynika, że w związku ze swoim zawodem miał obniżony próg wrażliwości na śmierć. Dlatego tak łatwo przyszło mu zabicie matki i siostry. W pracy jednak miał świetną opinię. - To dramat dla nas wszystkich - mówi profesor Andrzej Kulig (79 l.), szef Zakładu Patomorfologii szpitala. - Złego słowa o nim nie mogę powiedzieć. Nie ujawniał żadnych cech patologicznych. Nie było z nim żadnych kłopotów, nikt się na niego nie skarżył. Był bardzo koleżeński i uczynny. Gdy jechał do domu, pytał się koleżanek i kolegów z pracy, czy kogoś nie podwieźć. Gdy musiałem przenosić stertę dokumentów, sam proponował, że to zrobi. Nie wiedzieliśmy nic o jego kłopotach finansowych. Nic nie wskazywało na to, że coś go dręczy...
Do zbrodni doszło 8 lipca w jednym z wieżowców przy ul. Armii Krajowej w Łodzi. Adam D. przyszedł w odwiedziny do swojej matki Elżbiety D. (61 l.) i siostry, Aleksandry D. (37 l.), prawniczki i właścicielki kancelarii adwokackiej. Chciał, by pomogły mu spłacić jego długi. Mężczyzna miał na utrzymaniu żonę i trójkę dzieci. Dodatkowo w banku wziął też kredyt na budowę domu, którego nie był w stanie spłacić. Kiedy odmówiły, zamordował je z zimną krwią, licząc, że spadek, w tym polisa na życie matki, rozwiąże jego problemy. Potem przez kilka dni zacierał ślady, a następnie sam zawiadomił policję o znalezieniu zwłok. Wpadł, bo plątał się w zeznaniach. Kiedy śledczy go przycisnęli, przyznał się, że to on zabił. Sąsiedzi i znajomi zamordowanych kobiet nadal nie mogą uwierzyć, że w ich spokojnym bloku mogło się zdarzyć coś tak makabrycznego.
- Obie były takie normalne, przeciętne... - te słowa jednej z sąsiadek o zabitych powtarzają się najczęściej, gdy pytamy o matkę i córkę. - Nie mogę uwierzyć, że mogła je spotkać tak straszna śmierć. To musiał zrobić jakiś psychopata...
Ani Elżbieta D., ani jej córka Aleksandra D. nie były osobami zamożnymi. Sąsiadki, które często wpadały do Elżbiety na kawę, podkreślają iż w domu nie było luksusów. Starsza z kobiet była świadkiem Jehowy, ale - jak mówią sąsiadki nie próbowała przekonywać znajomych do swojego wyznania. Młodsza z kobiet nie miała męża ani dzieci. Zatrudniona była w kancelarii prawniczej A. w centrum miasta. Udzielała też porad prawnych w jednej z gazet. Przed laty, podobnie jak rodzice i brat, była świadkiem Jehowy. Wystąpiła ze wspólnoty.
Więcej
http://www.se.pl/wydarzenia/kronika-kryminalna/niezwykle-spokojny-morderca_196772.htmlNowe informacje. Młodsza z ofiar najprawdopodobniej była celem ataku, a jej matka przy okazji zginęła. Wskazywałyby na to ślady ran. Choć ogólnie brany też jest pod uwagę motyw rabunkowy, niemniej sposób w jaki potraktowaną młodszą kobietę chyba raczej to wyklucza. Córka była byłym świadkiem Jehowy, a więc odstępcą, tylko matka należała do zboru. Ich nadzorca okręgu łódzkiego to Krzysztof Miączkowski. Jest nim od roku. Kobiety były świadkami Jehowy. Sąsiedzi wspominają je jako wyjątkowo miłe i spokojne.
- To niewyobrażalna tragedia - mówi Krzysztof Miączkowski, nadzorca okręgu łódzkiego Świadków Jehowy.
- Nadzorcą okręgu jestem dopiero od roku, więc nie znałem osobiście obu pań. Wiem tylko od jednego z naszych braci, że młodsza z kobiet wystąpiła ze wspólnoty świadków Jehowy.