Ja jestem nadal w organizacji ale tylko ciałem, a i to ostatnimi czasy bardzo często mnie nie ma, bo się rozwijam zawodowo i niestety nie mogę być na coniedzielnej szopce towarzystwa wzajemnej adoracji ku czci CK. Od 2 lat widzę, że coś nieźle śmierdzi, a ostatnio to już nie trawię tego bezprawia na tyle, że potrafię nabijać się na żywca z tych farmazonów.
Daję sobie czas już jako wolny człowiek. Przychodzę, siadam, słucham i pozwalam sobie poczuć jak na mnie działa całe to udawanie. Upewniam się, że ludzie, których musiałem uważać za jedynych przyjaciół za niedługo będą na mnie niemal pluli na ulicy. W ciągu tych 2 lat bardzo się otworzyłem na ludzi i staram się nawiązywać nowe znajomości, jako że mogę rozmawiać niemal z każdym i o niemal wszystkim. Na razie powoli się stamtąd wycofam, a potem zbór dobiegnie coś co rozszarpią jak Reksio boczek - afera, zgorszenie, ploty, lament - czyli siła napędowa JW, bo tego ciągle w zborach brak. A jak trafi się taki kąsek to będą celebrować i wywyższać swoją wierność i czystość. Nie ważne, że 90% JW w zaciszu domowym uprawia swoje grzeszki. Ważna fasada!
Podstawa to nie wysadzić się samemu w powietrze przez odejście ze zboru i spaść na gołą dupę pośród tzw światusów. Najlepiej znaleźć sobie jakieś hobby, forum z nim związane, pojechać na zlot itd, a ludzie się sami znajdą. A potem jak już się opuści jaskinię troglodytów to ma się wydryndolone.
Szczególnie ciężko mają osoby stłamszone już w dzieciństwie i karane za spędzanie czasu z dziećmi "niewiernych". Wyrobienie w sobie otwartości na ludzi nie posiadających pieczątki JW na czole zaczyna się od zera.
Obrazując, można to przyrównać do nauki chodzenia osoby już dorosłej. Paradoks, ale tak jest w przypadku wielu obudzonych. Sama wiedza o przekrętach CK i strasznych agresorów to jedno, a sztuka życia to drugie.
Zasada jest prosta. Kat i ofiara czerpią energię na zasadzie sprzężenia zwrotnego. Idealnie to widać na małżeństwach toksycznych. Kaleczą się i narzekają na siebie, ale bez całej tej boleści nie potrafią żyć. Kat daje motywację i energię ofierze i na odwrót. Dlatego takie "rozwody" są koszmarne dla obu stron, kiedy spoiwem jest poczucie powinności trwania w tym oborniku.
Jeśli ktoś przyjmie info, że ma prawo żyć i jego siłą napędową ma być radość z życia a nie strach przed CK i Armagedonem, wina za rzadkie zgłaszanie i jednocyfrowy marny owoc - to zacznie wychodzić jak ameba z jaskimi. Dopiero wtedy człowiek czuje, że oddycha. Może się przestraszyć tego, bo takie nowe, niekomfortowe, zakazane i obce, ale akceptacja tego stanu jest już ogromnym krokiem. Ludziom otwartym na cokolwiek nowego przychodzi to o wiele łatwiej, ale nie można zapominać, że organizacja produkuje opornych troglodytów nastawionych na nauczanie innych, a nie siebie samych. To sprawia, że cokolwiek nowego do przyjęcia wyrywa taki typ człeka z butów. Strefa komfortu - nie ważne jaka jest toksyczna - i tak jest przytulniejsza niż nowe rewiry wolności i szczęścia. Mózg ma swoje mechanizmy ochronne przed nowościami i zmianami - wywoła szereg niekomfortowych emocji, od bezsenności, braku apetytu, mdłości, poczucia zdrady, płaczu, agresji, a nawet chęci ucieczki w samobójstwo... Tak działa zaprogramowany sabotażysta. Mózg częściej pędzi w stronę samodestrukcji niż pozwoli ofierze przestać być zniewolonym. To bardzo prymitywne mechanizmy jakimi kieruje się 90% ludzi i chyba 99.9% JW.
Wiele zależy od domu w jakim się wychowałeś jako JW, lokalnej trzody i woli życia jaką dostałeś być może po jakimś narwanym dziadku/babci. Nie ma jednakowej recepty na wyjście z tej matni dla każdego.
Jednak podręcznik do studium "Twoje odejście. Korzystaj z niego jak najlepiej..." to dobra myśl. Zamiast pytań do chrztu byłyby aspekty do przemyślenia przed finalnym aktem odejścia.