Mnie w tej historii -na równi z krzywdami Katarzyny- zmartwiło to,co spotkało jej matkę.Zastanawiam się,jak długo ta kobieta musiała się męczyć ze świadomością,że tkwi w fałszywym wyznaniu do którego wprowadziła swoje dzieci i że jest na takie życie skazana...Jakie to musiało być dręczące; zaangażowała się w pełni w coś,z czym się w pewnym momencie przestała zgadzać,ale nie miała sił,by to odrzucić i zacząć postępować według własnego uznania.Nie wyobrażam sobie takiego udawania na co dzień przed sobą,swoimi dziećmi,znajomymi,braćmi w wierze...Jak głosić ludziom w terenie,odpowiadać na pytania w trakcie zebrań,gdy się już samemu wie,że to bujda na resorach? Jeszcze do tego wychowywanie dzieci w takim wyznaniu i zastanawianie się: co ja robię,przecież to nie jest prawda!
To,że na łożu śmierci wyznała,jak widzi swój pobyt w organizacji świadczy o tym,że musiało ją to bardzo męczyć i chciała zrzucić ten ciężar z serca.
Ile takich ludzi tkwi w przeróżnych związkach wyznaniowych,sektach,a są tam tylko dlatego,że brak im sił na odejście?
Dzień po dniu dźwigają swój krzyż i wiedzą,że przegrali życie.
Mogliby odejść,zrezygnować z tego,ale nie potrafią zrobić pierwszego i najważniejszego kroku: nie umieją przyznać się głośno (głównie przed sobą) do tego,że to wszystko jest kłamstwem i nie chcą już tego popierać.
Nie na darmo organizacja zakazuje prowadzenia takich "niebudujących" rozmów i zachęca do donoszenia na braci,którzy zaczynają wątpić i "siać zamęt" w zborze.Ludzie zwyczajnie boją się przyznać do swoich słabości i poprosić o pomoc,bo zaraz przylgnie do nich etykieta potencjalnego odstępcy i znajdą się na tapecie u starszych.
Zostają więc sami ze swoimi zgryzotami,niszcząc w ten sposób siebie i swoich najbliższych.