Mój wczorajszy komentarz wywołał lekkie poruszenie i posypały się maile. Jednych zaskoczyłam takim wyznaniem. Bo kto jak kto, ale ja ktoś twardo stąpający po ziemi, pisze takie rzeczy? Inni zaś nie mieli odwagi ( aby nie być ocenianymi) napisać tu i podzielili się ze mną swoimi historiami.
Sama kiedyś z przymrużeniem oka patrzyłam na takie historie, ale jak to w życiu bywa, wszystko do czasu.
Moja faza buntu to nie był okres dorastania, był później i to było raczej dojrzewanie do Boga, a raczej bunt przeciwko niemu. Zrażona do Jehowy, postanowiłam sobie w ogóle w nic nie wierzyć, jak większość z Nas.
Twierdziłam, że Boga nie ma, mówiłam o tym otwarcie i miałam na to dziesiątki argumentów.
Gdy życie dawało mi w kość, a świadkowska rodzina praktycznie mnie dobiła, chciałam umrzeć.
Gdyby nie moje dziecko, pewnie bym dziś tego do Was nie pisała . Dla niego wstawałam co rano, dla niego udawałam, że żyję.
I czym bardziej było mi źle, ciężej, zapierałam się, że Boga nie ma, bo by przecież na to nie pozwolił. On mi wtedy jakby przekornie, dawał o sobie znać, jak to dziś nazywam...kręcił się koło mnie . Ja nazywałam to...przypadkiem, zbiegiem okoliczności, trafem losu. Historie niewytłumaczalne, dziwne i zaskakujące, na wszystko miałam wytłumaczenie.
Lekarze walczyli o życie mojego dziecka, wyszedł do mnie ordynator i powiedział...nie będę pani oszukiwać, jest bardzo źle, jeśli nie zdarzy się jakiś cud...zawiesił głos. Po chwili dodał...zrobimy co w naszej mocy.
Siedziałam na korytarzu i zalewałam się łzami. Słowo Boże nie przechodziło mi przez gardło, mówiłam tylko...nie rób mi tego, zabrałeś mi już jedno dziecko, zlituj się nade mną , zostaw mi go. Styczeń, pusty korytarz, nagle jakiś przeciąg otwiera okno, a ja na swojej lewej połowie ciała mimo chłodu na dworze, czuję powiew ciepłego powietrza. Po 10 minutach wychodzi pielęgniarka po krew, chwyta mnie za ramię i mówi...jest lepiej.
Gdy miałam wrażenie, że sięgam psychicznego dna, że więcej nie dam rady udźwignąć, zaskakując sama siebie powiedziałam...Boże za co, jeśli jesteś zrób coś, ja już nie daję rady. Skoro jesteś taki miłosierny jak mówią, zlituj się nade mną.
Nie wiem czy to była modlitwa, czy skamlenie o pomoc? Na pewno była to moja pierwsza taka przemowa, taka szczera i prawdziwa od bardzo, bardzo dawna.
Ktoś powie...jak trwoga to do Boga i będzie miał racje. Jednak tu jeszcze lepiej pasuje...proście a będzie wam dane...
I po tym nastąpił przełom, stało się coś co znów było dowodem na Jego istnienie, ale najlepsze było to co stało się ze mną.
Ogarnął mnie taki spokój, wstąpiła we mnie chęć życia, siła i radość, że to trudno opisać. To co było złe minęło, ludzi którzy się na mnie wypięli, miałam totalnie w... Z dnia na dzień było lepiej, a mnie zaczęło być wstyd, że wątpiłam. Najlepszą nagrodą było podsumowanie mojego syna.
Przytulił się do mnie i powiedział...mamo, jak się śmiejesz wyglądasz jak anioł, aż chce się wracać do domu.
To było miłe, ale zarazem dołujące, jaką przeprawę zafundowałam swojemu dziecku.
Od tamtej pory jest ze mną tylko lepiej, psychicznie, fizycznie, mentalnie i materialnie. Pamiętam o Bogu nie tylko wtedy gdy potrzebuję łaski, ale najbardziej wtedy gdy jest mi dobrze i mam za co dziękować. Nie jest to typowa modlitwa, są to raczej pogaduchy, a czasem nawet ''przepychanki''.
Gdy mi się teraz przytrafia coś co trudno wytłumaczyć, coś co się układa lepiej niż powinno, już się nie zastanawiam dlaczego?
I na pewno nie przypisuję tylko sobie wszelkich zasług.
Ktoś może wierzyć, ktoś nie. Nie krytykuję, nie oceniam tych co uważają, że powstali z gwiezdnego pyłu czy są potomkiem innego wynalazku. Tych którzy wierzą w płaską lub kwadratową ziemię, ich sprawa.
Nie życzę też nikomu, aby kiedyś był w takiej sytuacji, że będzie musiał powiedzieć...Boże pomóż, albo Boże ratuj. Jednak jeśli już do tego dojdzie, życzę aby stało się coś co będzie niewytłumaczalne, ale przyniesie ukojenie i dobrze się skończy.