nie rozumiem skąd u świadków Jehowy bierze się założenie że człowiek odchodzący ze zboru "po prostu musi" źle spożytkować otrzymaną / odzyskaną / uzyskaną / posiadaną wolność
przypomina to trochę założenie jakby ktoś obawiał sie że podjęcie pracy zawodowej równa się pijaństwu (będą pieniądze to będzie możliwość kupna alkoholu a więc _każda_ osoba pracująca "po prostu musi" popaść w alkoholizm)
założenie jest absurdalne - owszem, niektórzy ludzie jak tylko dostaną jakikolwiek banknot do ręki natychmiast biegną po alkohol, ale przecież zdecydowana większość używa pieniędzy w różnych innych celach.
Myślę, że to wynika z tego, że w mniemaniu większości SJ osoba odchodząca od zboru jest wykluczona za bardzo, a to bardzo poważny grzech... Skoro nie wraca do zboru, to nadal trwa w grzechu. Inna sprawa - SJ nie patrzy na wykluczonego/odłączonego, jako na kogoś, kto odzyskał wolność, wręcz przeciwnie.
Podam inny przykład myślenia SJ: z bratem X poróżnił się brat Y, bo brat X udzielił rady bratu Y (załóżmy, że rada była na rzeczy i naprawdę miała pomóc). Mija 10 lat. Brat X jest poza zborem. Co mówi brat Y? Ja 10 lat temu w tamtej sprawie miałem rację, a dowodem jest to, że brat X jest dziś wykluczony. Jest to pewnego rodzaju schemat.
Do wykluczenia dorabia się (często) niezłą historię, sięgającą wielu lat, która potęguje potem obraz wykluczonego, jako osoby złej i niemoralnej. A co rozumiem za często - zawsze gdy jest to potrzebne. Bo tak szczerze, to czasem historii dorabiać nie trzeba.