Chociaż "test na znieważanie" przeszedłem pomyślnie i takiego - choć ADOLFA-bis - zainteresowanego klasycznie (aż do "chrztu") bombardowano miłością, to paradoksalnie właśnie małżeństwo (!) wyleczyło mnie z "prawdy"! Póki byłem kawalerem (jeszcze kilka lat po "symbolu") i dużo pionierowałem (pomocniczo), to byłem ulubieńcem grupy książki, natomiast nadzorca przewodniczący patrzył na mnie bardzo krzywo (choć nie Azjata) i uniemożliwił mi podjęcie stałej służby pionierskiej (ON - weteran w "prawdzie", powiązany z Betel, absolutny autorytet w zborze - nie jest, a tu jakiś żółtodziób jeszcze mokry od "chrztu" się wychyla!). W końcu udało się mnie wyswatać (próbowano wcześniej z kimś "niewygodnym dla zboru" - niech się jeden męczy - ale szczęśliwie nic z tego nie wyszło). Osoba, z którą małżeństwo doszło do skutku, nie miała akurat stałego locum. Gdy poznałem bliżej jej historię, co przeszła na wynajmach u "miłującej duchowej rodziny", to moje dotychczasowe wyobrażenie o WTS zaczęło drżeć w posadach (żonie jednak zdołano wmówić, że to są "próby wiary"). Ledwo się pobraliśmy, zaczęło się na całego - i to nie ze strony małżonki. Jeśli sam przyszedłem na zebranie, zaraz mnie obstępowano i musiałem wysłuchiwać wymysłów od "rodzinki, wujków, cioć" - co to ma znaczyć, że nie ma ze mną żony??!!! Na łańcuch wziąć i siłą przyprowadzić! Kiedy zacząłem się dzięki tej przemiłej atmosferze coraz rzadziej pojawiać na Sali Królestwa i na studium książki (jeszcze wtedy w prywatnych mieszkaniach), z inicjatywy jednego ze starszych i jego małżonki zaczęto nas szpiegować i to za pośrednictwem mieszkającej jeszcze wtedy z nami osoby "ze świata", nieprzychylnie nastawionej do "prawdy" (była to dla niej wielka gratka - niech się "jehowity" żrą!). W opinii nadzorców właśnie ta osoba była "super", a my ci "źli". Niebawem doszły jeszcze inne czynniki: uniemożliwienie podjęcia dobrze płatnej pracy przez "chore pomysły" WTS (ujawniaj się kim jesteś, bo krew pracodawców w Armagedonie spadnie na ciebie, my cię w razie czego wybronimy - ujawniłem się, nie przyjęto mnie (nie potrzebujemy oszołomów nieprzyjmujących krwi) - poszedłem z tym do braci: a co nas to obchodzi - po co się ujawniałeś - mamy ważniejsze sprawy na głowie), zorientowanie się że w org. są równi i równiejsi (komuś kto ma "haki" na starszych czy też bywa nerwowy i w razie czego sprawnie włada nożem - to wszystko wolno). Dodatkowym czynnikiem były w tym czasie ciągłe zmiany "nowych świateł" (trudno zapomnieć niemiłosiernie poobklejaną książkę "Wspaniały finał Objawienia bliski", czy też kwestię "pokolenia"). Stopniowo zacząłem rozumieć, że głosząc "mądrości" WTS, po prostu oszukuję ludzi - w organizacji nie ma żadnej miłości, a "nowe światła" to jedna wielka ściema. Jednak długo nie miałem wystarczająco dużo sił psychiczno-emocjonalnych, żeby to rzucić. Moja małżonka powtarzała jedno i to samo: "to jest prawda, a choćby to nie była prawda, to i tak to jest prawda" (wszystkim chyba dobrze znane). Moje rozterki doprowadziły mnie do stanu, w którym zacząłem myśleć o najgorszym. Jednak Stwórca mnie nie opuścił, dodał mi sił i postawił na mojej drodze wspaniałych "światusów", przez których mi pomógł. Po podjęciu stosownej decyzji i napisaniu do "strasznych z boru" (do bardziej znamienitych leśnych dziadków nie wysyłałem kopii), nastąpiło moje odłączenie (przed ogłoszeniem był jeden telefon od przewodniczącego, ale go nie odebrałem). Nie walczono o mnie - w liście napisałem, co myślę o "nowych światłach" NNN i o "miłości" w org. - zatem "popełniłem grzech najcięższy ze wszystkich możliwych". Małżonka stwierdziła, że złamałem śluby dane Jehowie, "powróciłem do tarzania się w błocie" (chyba całego wersetu nie muszę przytaczać) i pewnie wkrótce zginę w Armagedonie. Teraz już jej trochę przeszło, ale póki co - "pół-ostracyzm" obowiązuje.