Studiowanie przebiegało dość sprawnie, regularnie i z zaangażowaniem obu stron. Kilka spraw budziło moje wątpliwości, np zakaz transfuzji krwi, ale w końcu po wielu dyskusjach, temat zaczął się we mnie układać po myśli prowadzących. W tym czasie, gdy moja rodzina zorientowała się, że mam kontakt ze SJ zaniepokojeni, zwłaszcza Mama, próbowali mnie odwieść od tych spotkań, różnymi sposobami, prośbą, groźbą ale ja już byłam po temacie prześladowań na studium więc tylko upewniało mnie to, że to prawda. Równolegle zaczęłam chodzić na zebrania i po niecałym roku, tak mi się wydaje, stwierdziłam, że mogę zobaczyć jak się głosi. Krępowałam się w swej okolicy, prowadzący chyba się zorientowali i pojechaliśmy na piękną, dolnośląską wioskę pod miastem, w którym wszyscy mieszkaliśmy. Z tego pierwszego głoszenia pamiętam, że sporo było rozmów, rozpowszechnionych publikacji i, że trochę chowałam się za plecami prowadzącego studium
. I tak to trwało około półtora roku, studium, zebrania, głoszenie. Decyzja o chrzcie w końcu nadeszła, nieco pod presją - teraz to widzę. Nie chciałam utracić akceptacji, wywołać niezadowolenia Boga, jak mi się wydawało. Chrzest w wieku 18 lat, jeszcze prawie dziecko byłam. Po chrzcie zachęty do slużby pionierskiej, więc złozyłam wniosek. Spróbuję - pomyślałam. Kończyłam liceum więc był to raczej czas na naukę ale chciałam dać radę, podobać się Jehowie. Już wtedy były zachęty do niekształcenia się i nawet na chęć zdawania matury bracia patrzyli krzywo. Na szczęście tu się nie dałam, poszłam i zdałam.
Później jakaś byle jaka praca w niepełnym wymiarze czasu i stała służba pionierska. Tak minęło kilka lat. Po początkowych protestach Rodzina skapitulowała, swoim zachowaniem chciałam im pokazać, że jestem lepszym człowiekiem, chciałam ich pozyskać bez słów, bo słuchać doktryn swiadków nikt nie zamierzał. Mama po którejś próbie wyjaśnienia jej zbliżającego się spełnienie proroctw z Objawienia, patrzyła na mnie wielkimi oczami i stwierdziła, że wyprali mi mózg. O jak ja Ją teraz rozumiem
.
Kilka lat służby pełnoczasowej, był to dość radosny i w jakimś sensie beztroski czas, trochę jak w bańce mydlanej. Głoszenie, studia z zainteresowanymi, wycieczki zborowe w gronie pionierów, ośrodki pionierskie, budowa,"oprotestowanej" podczas marcowej manifestacji;), sali królestwa, aktywny udział w każdym zebraniu.
Później rzeczywistość upomniała się o mnie, Mama zachorowała i zaczęły się poważne problemy.
W tym czasie "zeszłam z terenu", znalazałam pracę na pełny etat oraz dodatkowe zlecenia bo potrzebne były pieniądze. Głosiłam mało, ale starałam się być na wszystkich zebraniach, obowiązki rodzinne pochłaniamy mnie ale przecież należy dbać o najbliższych, to też bycie chrześcijaninem, . Niestety bracia przychodzący na wizyty pasterskie myśleli inaczej. Nie mogli pogodzić się ze spadkiem mojej aktywności i chcieli ten stan przywrócić. I nieważnie, że padałam na nos i potrzebowałam bardziej wsparcia życiowego niż suchych formułek. Wtedy po raz pierwszy zapaliła mi się czerwona lampka. Zrozumiałam, że mogę liczyć w sumie tylko na siebie. Przez parę lat moje życie to była praca, szpitale, zebrania i służba resztkami sił. I to ciągle poczucie niedopisania, że źle, że za mało, że nie tak. Na tej fali odczuwania niespełniania oczekiwań, co było potwornie męczące, dziś myślę, że to rodzaj przemocy psychicznej, bo gdybym mogła to robiłabym,
poznałam człowieka, nie SJ. Rozmawiałam z nim o prawdzie, rozpoczął studium, jednak bez zbytniego zaangażowania, bardzo mi pomagał w codziennych sprawach, zawsze był jeśli czegoś potrzebowałam, po dwóch latach pobraliśmy się.