U mnie w zborze, był taki jeden artysta, który próbował ustanawiać własne, faryzejskie prawa.
Co po niektórych sobie "jechał równo" ... no i w pewnym momencie "dojechał" też do mnie.
Ale piłeczka była mocna i krótka, nie zdążył jej zbytnio odebrać, mówiąc symbolicznie.
Poszedł jak zmyty papier toaletowy do kibelka, po tym, co mu powiedziałam.
A jego ojciec, starszy wiekiem, sympatyczny człowiek, który był świadkiem tej rozmowy, nawet nie stanął w jego obronie.
A synalek, jak poszedł na piętro do sali, to powiedział do mnie:
"Ale masz odwagę!! Ale dobrze mu powiedziałaś!!"
I już więcej nie próbował mnie, w podobnych, faryzejskich prawach, zaczepiać