Czytam Was i czytam i czuję , że spora ilość Was tutaj obecnych zmalała się z tym życiem . Nie chce sie publicznie calkowicie obnażac, pisze niestety tyle ile nadaje sie do napisania na lamach kart ktore sa dostępne dla wszystkich. Nikt z Was nie musi mnie tu za nic przepraszac, jesli brzmialam jak jedna z nich to moze efekt tego, ze od jakiegos czasu przesiakam pragnieniem bycia kimś w cudzymslowiu lepszym , jak Oni ... ? Zaczne od przeczytania ksiazki ktora mi tu poleciliscie i będę sie zastanawiać co dalej. Rozum mi podpowiada , ze dopóki nie zdobędzie się praktyki w każdej dziedzinie w życiu to na nic teoria . Dostalam niemalże same ostrzezenia , nawet od os które sa w organizacji... Dzięki Wam serdeczne .Gubilam się w tym sama i Wasze opinie na pewno nie pójdą na manowce...
Kiedy ja zetknęłam się pierwszy raz ze Świadkami, byłam do nich bardzo uprzedzona, bo moja rodzina nigdy nie tolerowała Świadków. Akurat to był moment, w którym szukałam odpowiedzi na temat sensu życia, religii itp. I Świadkowie napatoczyli się na moją drogę. Urzekło mnie to, że odpowiedzi na wiele pytań pokazują mi w Biblii. Zaczęłam ich uważać za autorytety znające Biblię lepiej niż ktokolwiek inny.
Zaczęłam poznawanie nauk Świadków od pewnej broszury ("Czego wymaga od nas Bóg"). Chodziłam do jednej pani będącej Świadkiem co tydzień i omawiałyśmy tę broszurę. Zaczęłam też chodzić na zebrania. Co ciekawe ja nie miałam pojęcia, że cotygodniowe omawianie broszury to jest studium Biblii - jak to nazywają Świadkowie. Dopiero kilka miesięcy później dowiedziałam się (w sumie przypadkowo), że ze mną jest prowadzone jakieś studium. Nie miałam wtedy jeszcze pojęcia, że osoba, która omawia ze mną tę broszurę, a później książkę, raportuje sobie ilość godzin, które mi poświęca w comiesięcznym sprawozdaniu. Ja byłam przekonana, że ona bardzo mnie lubi i dlatego zawsze chce żebym została dłużej i np. pokazuje mi filmy "teokratyczne". A tymczasem ona sobie po prostu "nabijała godziny" na licznik, bo była wtedy pionierką (tzn. musiała wypracować miesięczny limit głoszenia - 70 godzin). Bywało, że jak szłam do niej na godz. 16.00, to wychodziłam dopiero przed 20.00, bo jeszcze kawka, herbatka, film itd.
Ja bardzo lubiłam te spotkania, bo czułam, że ktoś się mną interesuje i poświęca mi dużo czasu. Myślałam, że tak będzie już zawsze. Ale minął prawie rok, a ja zdecydowałam się na chrzest. I wtedy nagle nasze spotkania się skończyły. Jak byłam już po chrzcie, to ta siostra nie mogła sobie raportować godzin, które poświęciła na rozmowę ze mną. Z dnia na dzień nasze kontakty po prostu się skończyły. Ona już mnie wcale nie zapraszała. Misja została zakończona, więc mogłam iść w odstawkę. Najbardziej boleśnie przekonałam się o tym podczas zebrania. Przez ostatni rok jako zainteresowana zawsze siedziałam na krześle obok tej siostry. Ona mnie nie zapoznawała z nikim ze zboru oprócz swojej rodziny. No i w końcu gdy wzięłam chrzest i przyszłam na pierwsze zebranie po chrzcie, to okazało się, że obok tej siostry nie ma już miejsca dla mnie. Nie było tego miejsca nie tylko bezpośrednio obok niej, ale w ogóle w całym rzędzie, w którym siedziała jej rodzina. Poszłam więc usiąść do innego rzędu obok osób, które znałam tylko z widzenia (to był specyficzny zbór - tam nikt się mną nie interesował jak byłam zainteresowaną, a po chrzcie też nie bombardowali mnie miłością). To był czas, kiedy byłam bardzo przygnębiona, bo poczułam się odrzucona.
Z jednej strony cieszyłam się, że poznałam "prawdę", a z drugiej strony byłam smutna, bo czułam się samotna.
Później poznałam inne zbory i trochę się poprawiło, ale nigdy nie miałam takiego uczucia, że zbór mnie bombarduje miłością. Takie fajne uczucie miałam tylko podczas mojego studium biblijnego prowadzącego mnie do chrztu i to tylko ze strony tej siostry i jej rodziny. Reszcie zboru (pomijając jednostki) byłam raczej obojętna.
I właśnie to była moja bolączka przez te ostatnie kilkanaście lat - z jednej strony biblijna zachęta by chrześcijanie się wzajemnie miłowali, a z drugiej strony obojętność z którą się spotykałam w zborach na codzień. Tłumaczyłam sobie, że widocznie to ze mną jest coś nie tak, skoro nie potrafię znaleźć sobie w zborze przyjaciół, a co najwyżej tylko znajomych, którzy chętnie wpadną do mnie na "imprezkę", ale do siebie już nie zaproszą, bo bawią się w swoim towarzystwie.
"Niewolnik" radził, aby nie przyjaźnić się z ludźmi "ze świata", więc byłam dosłownie skazana tylko na tych ludzi, których miałam w swoim zborze (i ewentualnie innych zborach). To poczucie samotności wpłynęło na mnie bardzo negatywnie, byłam często smutna, depresyjna.
Tak naprawdę odżyłam dopiero teraz, gdy przestałam się "zadawać" z ludźmi ze zboru i skomleć o ich zainteresowanie. Rozejrzałam się wokół i okazało się, że mam świetnych sąsiadów ("ze świata"), że otaczają mnie bardzo sympatyczne i życzliwe osoby z pracy, które mnie lubią i akceptują.
Rozumiem Alicjo Twoje przekonanie, że trzeba dopiero czegoś doświadczyć na własnej skórze, żeby zobaczyć jak to jest.
99% forumowiczów tu piszących daje Ci komunikat mniej więcej o treści "Nie idź do Świadków, bo to bagno, w którym albo utoniesz, albo przynajmniej się nim pobrudzisz", ale rozumiem, że sama chcesz się przekonać na swoich "białych kozaczkach" czy warto w to błoto wejść i czy rzeczywiście jest ono aż tak bardzo brudzące jak tu piszą inni
P.S. Żałuję, że w czasach w których studiowałam ze Świadkami nie miałam dostępu do internetu i do forów tego typu. Myślę, że gdybym wcześniej poznała fakty dotyczące choćby historii organizacji ŚJ, to nie zdecydowałabym się na to żeby zostać Świadkiem.... A gdybym jednak nim została, to przynajmniej nie czułabym się tak oszukana, jak poczułam się rok temu, gdy zaczęłam poznawać "prawdę o prawdzie".