Dzięki wam
Niesamowite jest to że większość z obecnych na forum ma podobne przeżycia i przemyślenia, bez względu na to czy byli pionierami, sługami pomocniczymi, starszymi czy głosicielami. Łączy nas coś czego próżno szukać u ludzi którzy nigdy nie byli ani nie sympatyzowali ze śj. Nikt Cię lepiej nie zrozumie w materii świadkowskiej niż inny były świadek.
Czasem jak czytam czyjeś przeżycia z dzieciństwa to jakbym czytał o sobie.. te same dylematy, te same przemyślenia, ograniczenia.
U mnie w domu na szczęście ojciec nie był jakimś tyranem duchowym mimo przywileju i za to jestem mu wdzięczny. Mogłem grać w takie gry na kompie jak moi rówieśnicy, słuchałem podobnej muzyki, jeździłem na wycieczki szkolne. To dla zwykłego nastolatka nic szczególnego ale dzieci świadków wiedzą że to bardzo dużo. Dzięki temu mój mózg nie został całkowicie zgwałcony i przerobiony przez wts, nie byłem dziwadłem w szkole. Choć nie obchodziłem urodzin ani nie składałem się na prezenty dla nauczycieli to reszta była jak najbardziej normalna. Chodziło się na wagary, piło piwo po krzakach i wydurniało jak reszta. Tak myślę że dzięki temu przeżyłem. Zresztą jestem ekstrawertykiem, bardzo potrzebuję towarzystwa i akceptacji innych więc cieszę się że nie było gorzej.
Zbliżanie się do pełnoletności upłynęło mi pod znakiem wspinania się w karierze organizacyjnej: pionierowanie, punkty na zebraniach, nagłośnienie, porządkowi, literatura.. Sporo tego było.. i cały czas za mało. Nienasycony Jehowa stale pragnął wincyj, wincyj służby, wincyj przywilejów. Wtedy robiłem to wszystko jak na haju, dopiero po kilku latach zacząłem zwalniać. Poczułem że nie muszę brać na siebie aż tyle w czasie gdy inni w zborze się zwyczajnie opierdzielają. Wtedy to miałem pierwszy raz w życiu refleksję czy warto tak gonić za tymi przywilejami, dlaczego inni tak nie robią, czyżby nie kochali Boga?
Zacząłem odpuszczać pewne tematy: a to nie zgłosiłem się na ochotnika do jakiegoś zadania, nie pojechałem pomagać budować kolejnej sali w okolicy, przestałem pionierować. Zobaczyłem że radość dają zwykłe, proste rzeczy: poranna kawa bez pośpiechu, słuchanie śpiewu ptaków, podłubanie przy samochodzie.. Zacząłem odkrywać życie i inaczej spojrzałem na ludzi którzy żyją wokół mnie.
Pamiętam że wtedy kilka razy mocno zawiodłem się na braciach w zborze. Jeden brat konkretnie wydymał mnie na kasie, inny wykorzystywał moją dobroć w sprawie mieszkania, kolejny wyciskał mnie jak cytrynę w pracy.. W tym czasie kilka razy otrzymałem pomoc od życzliwych ludzi ze świata, ktoś pomógł mi przy aucie, inny zapytał jak się czuję..
To wystarczyło bym pierwszy raz w życiu spojrzał na innych jak na moich bliźnich a nie jak dotąd jak na stado baranów idących na rzeź, jak na rozpustników, złodziei i morderców. I co? I zrobiło mi się wstyd, wstyd na to jak wyniośle patrzyłem na siebie i swoją religię.
Inni, zwykli ludzie okazali się tak samo a nierzadko nawet bardziej życzliwi niż bracia w zborze. Choć nie łączyła mnie z nimi ta magiczna więź braterska byli bardziej bezinteresowni niż współwyznawcy. Co więcej nie interesowało ich jak spędzam wolny czas, dlaczego nie byłem na zbiórce, dlaczego nie zgłosiłem się na zebraniu. Traktowali mnie jak człowieka z krwi i kości, z moimi słabościami i wadami.
W tymże czasie pojawiło się też nowe zrozumienie sprawy pokolenia i jeszcze jedna rzecz o której napiszę kiedyś, jak już opuszczę tą organizację. Skupię się może na nowej nauce. Pierwszy raz w życiu jakaś nauka organizacji tak na mnie podziałała. Czasem bywało że z czymś nie do końca się zgadzałem ale mój racjonalizujący, wyszkolony przez wts umysł jakoś sobie z tym radził. Tym razem było inaczej.
Cały mój organizm buntował się przed przyjęciem tej nowej nauki. Poczułem się jakby ktoś wciskał mi kit. Moim zdaniem organizacja strzeliła sobie w kolano tą zmianą. Gdyby np. ustaliła że chodzi o ogólnie "pokolenie pomazańców" - bez względu na wiek i czas ich życia - to łatwiej by mi było to przyjąć. Nie powstałyby wtedy nowe ramy czasowe i ludzie ogólnie wyczekiwaliby końca bez obliczania kiedy może najdalej przyjść. Tej nowej nauki nie przyjąłem, otwarcie komentowałem że mi się nie podoba i się z nią nie zgadzam. Długo nie musiałem czekać na rozmowę ze starszymi, którzy również poddali się w tej kwestii bo co tu można nawymyślać. Na szczęście dali mi spokój ale ja już przestałem być tym dawnych, gorliwym Krzychem którym byłem.
I tak zaczęło się moje "umieranie duchowe" a doskonale wiecie że im dalej w las, tym więcej drzew. Zbór powoli zaczął stawać się dla mnie obcym miejscem. Ulewało mi się na widok tych wymuszonych uśmiechów i kiepskich ocenzurowanych żartów. Znudziły mnie spotkania towarzyskie na których szczytem dobrej zabawy była gra w tysiąca. Nawet nie było się z kim porządnie napić wódy
I to ostatnie chyba przeważyło, no bo jak polak może to przetrwać ?