Ktoś mógłby pomyśleć, że po dostaniu takiego kopa od funkcjonariuszy organizacji zapewne od razu się przebudziliśmy i odeszliśmy. Nie było to jednak takie proste, a proces jaki miał w nas wtedy miejsce pomaga mi dzisiaj bardziej wyrozumiale patrzeć na osoby, które tkwią nadal w tej organizacji pomimo wątpliwości.
Otóż przed tymi przykrymi wydarzeniami opisanymi poprzednio w zborach zostało ogłoszone, że w roku 2014 będzie miało miejsce specjalne zgromadzenie międzynarodowe w Indianapolis w Stanach Zjednoczonych i że będą zaproszeni delegaci z Polski. Gdy o tym usłyszałem bardzo się ucieszyłem i wraz z kilkoma innymi osobami ze zboru złożyliśmy wniosek by tam pojechać (wiem, że dla osób z zewnątrz to brzmi dziwnie, ale u Świadków Jehowy trzeba wnioskować o pozwolenie na wyjazd na kongres do innego kraju; można teoretycznie pojechać bez pytania nikogo, ale taki człowiek narazi się na reprymendę starszych jeśli się o tym dowiedzą). Nasz wniosek został rozpatrzony pozytywnie, załatwiliśmy sobie wizy do USA i wszystko było już nagrane. Wtedy właśnie wydarzyła się cała ta sytuacja i nasz wyjazd stanął pod znakiem zapytania, ponieważ we "wskazówkach dla składających wniosek" padało zdanie:
Uwaga: Jeżeli starsi zboru dojdą do wniosku, że głosiciel nie jest już przykładny, osoba ta traci kwalifikacje umożliwiające bycie delegatem na zgromadzenie międzynarodowe. Jeśli zmiana ta nastąpi już po tym, jak taka osoba zawarła umowę z biurem podróży lub innym podmiotem, na przykład liniami lotniczymi lub hotelem, dana osoba ma obowiązek pokryć wszystkie należne koszty.Będąc nadal potulnymi owieczkami zboru zapytaliśmy starszych co w tej sytuacji. Andrzej, starszy zboru z którym współpracowaliśmy przed utratą przywileju, okazał tutaj ludzki rozsądek i stwierdził, że nie ma powodu by nam teraz zabraniać tam lecieć. I tak 8 lipca 2014 roku wsiedliśmy w samolot i ruszyliśmy pierwszy raz w życiu za ocean Atlantycki.
Po lewej: Na stadionie podczas kongresu międzynarodowego w IndianapolisPo prawej: Na dachu Biura Głównego w Brooklynie, w tle most Brooklyński Po lewej: W Betel były rekwizyty z dawnych protestów ŚJ. Nie mieliśmy wtedy pojęcia, że to wprawka przed tegoroczną manifestacją Po prawej: Piotruś i Zosia z bajek na jw.org zapraszają do robienia sobie z nimi zdjęćW Stanach spędziliśmy niecałe 2 tygodnie. Trzy dni kongresu, potem trzy dni zaplanowane przez miejscowe zbory - wycieczki do miejscowych muzeów, zwiedzanie Sali Zgromadzeń w Indianapolis, a na koniec impreza z potańcówką. Na koniec mieliśmy kilka dni dla siebie, które przeznaczyliśmy na zwiedzanie Nowego Jorku i budynków Betel - Biura Głównego w Brooklynie (zanim zostało całkowicie sprzedane), Centrum szkoleniowego w Patterson (tam jest szkoła "Gilead") i "Farm Strażnicy" w Walkill gdzie jest m.in. drukarnia. Przyznam szczerze, że pobyt tam dał mi do myślenia. Z jednej strony w Polsce zostaliśmy karygodnie potraktowani, zaszczuto nas i wszyscy nas olali od starszych w zborze po Biuro Oddziału, a z drugiej strony tam wszystko wydawało się inne. Na Sali Królestwa zorganizowano dla nas przyjęcie z programem artystycznym (co w Polsce było nie do pomyślenia w normalnych okolicznościach, jest w tej sprawie list do gron starszych). Na Sali Zgromadzeń wystąpił chór, który zaśpiewał dwie pieśni królestwa w zupełnie innym niż zwykle stylu, przypominającym gospel (nie żartuję, możecie to obejrzeć
tutaj i
tutaj). Na imprezie w "stodole" zespół muzyczny złożony z samych pionierów grał muzykę country. Ogólnie mieliśmy wrażenie, że tamtejsi Świadkowie Jehowy są bardziej ludzcy, mniej formalistyczni niż w Polsce.
Po lewej: Impreza zorganizowana przez miejscowych braci, na którą zaproszono wszystkich delegatówPo prawej: Radosna twórczość spożywcza Po lewej: Jadalnia w Betel, warto zwrócić uwagę na wszędobylskie "teleekrany"Po prawej: Chór na jadalni śpiewał pieśni w kilku językachGdy stamtąd wróciliśmy byliśmy naładowani "teokratyczną" energią. Do tego stopnia, że gdy miesiąc później miała miejsce w zborach specjalna kampania zapraszania ludzi do odwiedzenia serwisu jw.org na moim sprawozdaniu było około 40 godzin poświęconych na głoszenie. Wysłałem też wtedy Jackowi SMSa żebyśmy przystopowali w omawianiu błędów Przekładu Nowego Świata czy innych doktrynalnych przy naszych żonach bo to "może być dla nich rujnujące"
. Cały czas siedziała we mnie obawa: "a co, jeśli się mylimy? co jeśli zostaliśmy zwiedzeni? a jeśli mamy rację - to co dalej będzie z nami i z naszymi rodzinami?". Te pytania nie dawały mi spokoju, ale też nie dawało mi spokoju pragnienie dowiedzenia się gdzie jest prawda. Szybko wróciłem do dogłębnej analizy Biblii i zarówno nowych jak i bardzo starych publikacji. To właśnie wtedy natknąłem się na publikacje wyraźnie mówiące o roku 1975 jako o początku 1000-letniego panowania Jezusa, co oczywiście się nie spełniło. Pamiętam jak strasznie poczułem się wtedy oszukany, bo całe życie mi wmawiano, że w literaturze nie było takich zapewnień i to tylko niektórzy nadgorliwi głosiciele/nadzorcy obwodu rozdmuchali sprawę. Niedługo później dowiedziałem się też o zapowiedzi końca na rok 1925, o czym również nikt nie raczył mnie powiadomić przed chrztem. I w taki sposób powoli, konsekwentnie analizowałem każdą jedną "prawdę" w jaką dotychczas wierzyłem by ze zdumieniem odkryć, że byłem w wielu wypadkach wprowadzany w błąd. Jednocześnie cały czas wzbraniałem się przed całkowitym odrzuceniem organizacji - co więcej, strofowałem Lenę gdy oglądała na Youtube filmy "odstępców" w obawie, że możemy zostać przez kogoś oszukani. Jednak okazało się, że to nie ci straszni odstępcy chcą nas oszukać, ale osoby, którym wierzyliśmy całe życie, że są "Bożym kanałem łączności". Trwało to wszystko ponad pół roku i chociaż jeszcze braliśmy udział w życiu zboru i głosiliśmy (w styczniu 2015 na sprawozdaniu miałem chyba 11 godzin), to po tym czasie byliśmy już przekonani - na następnej Pamiątce, niemal równo dwa lata temu - 3 kwietnia 2015 roku - spożyliśmy we trójkę (ja, Lena i Jacek) chleb i wino.
Reakcji już się spodziewaliśmy - byliśmy znowu lustrowani, przepytywani. Zbór podzielił się na dwa obozy - takich którzy nas rozumieli i nawet trochę kibicowali (te osoby później same odeszły od zboru, w sumie ze zboru Wołów w tym czasie zniknęło prawie 20 osób) i tych, którzy nas nienawidzili i próbowali znaleźć na nas na każdym kroku haka. Wyobraźcie sobie nasze zdziwienie, gdy na czwartkowym zebraniu służby podczas punktu "potrzeby zboru" wchodzi na mównicę brat Mariusz Dziarski (starszy zboru skierowany do Wołowa w nasze miejsce) i rozpoczyna swoje przemówienie, które możecie posłuchać pod poniższym linkiem:
https://drive.google.com/open?id=0BwOfAQV6kfC8b28xYXpBU0R0MXcJuż od pierwszych chwil tego przemówienia siedzieliśmy jak na szpilkach i czuliśmy na sobie wzrok co niektórych osób. Mariusz nie czekał długo, by podkreślić jak ważne jest "zaufanie do niewolnika wiernego i roztropnego" i że bez niego "nigdy samodzielnie nie poznali byśmy prawdy o Jehowie", a następnie rzucił wprost
"takie myślenie [że coś powinno być inaczej, że niewolnik źle interpretuje Biblię] wniknęło do naszego zboru".
Słowa dobrane przez tego starszego były bardzo starannie wyważone, by nie wskazać personalnie na nas, jednak z całego przemówienia wszyscy zrozumieli to, co zrozumieć mieli. Do standardowych Strażnicowych sloganów wplótł zwinnie dokładnie te kwestie, o których podnoszenie my byliśmy oskarżeni - dotyczące Pamiątki, liczby 144 000 i telewizji JW Broadcasting - jednocześnie zachowując polityczną poprawność przy pomocy zwrotów typu "ktoś mógłby tak pomyśleć". Całe to przemówienie miało na celu nas zdemonizować i stworzyć nagonkę przeciwko nam. Szczególnie szokujące było wykorzystanie fragmentu z Pwt. Prawa jako uzasadnienia dla konfidenctwa, zgłaszania każdego odstępstwa od reguły do starszych, chociaż werset ten nic nie mówi o szerzeniu "odstępczych" poglądów, jednocześnie stwierdzając autorytatywnie że w takich sytuacjach nie stosuje się zasady "trzech kroków" - czyli najpierw porozmawiać z daną osobą zanim pójdzie się na nią nakapować.
Na następnym zebraniu podszedłem do Mariusza i wywiązała się ciekawa rozmowa (mam ją również nagraną):
- Mariusz, chciałem się ciebie zapytać z tym punktem czwartkowym... o kogo chodziło?
- O problem
- Ale nie, mówiłeś o konkretnych osobach
- O problemie mówiłem i uwierz Maciej że tyle mnie to kosztowało, że wolałbym nie mieć tego punktu... (...) To nie było personalnie do ciebie czy do ciebie
- Ale tak to bracia odebrali, nie rozumiesz tego? Tak to zabrzmiało dla mnie i tak to zabrzmiało dla jednej siostry
- Możliwe. Każde moje słowo było zaplanowane, mam ten wykład napisany, było to przemyślane, nie była to żadna interpretacjaNie do wiary! Gość publicznie nas zrugał i napuścił na nas połowę zboru, a następnie zaprzecza, że to zrobił i jeszcze użala się nad sobą, że tyle go to kosztowało. Skończę w tym momencie ten temat, bo na samo wspomnienie o tym wydarzeniu niedobrze mi się robi.
To właśnie w tym okresie, do maja-czerwca 2015 roku pozbyliśmy się wszelkich złudzeń co do organizacji. Chyba wtedy pierwszy raz odważyłem się z ciarkami na plecach użyć w stosunku do niej słowa "sekta".
W czerwcu 2015 roku ostatni raz złożyłem sprawozdanie ze służby - jedną godzinę. Wtedy też ostatni raz postawiliśmy naszą nogę na Sali Królestwa w Wołowie.
Ciąg dalszy i zarazem ostatnią część historii, wraz z bonusem wideo opowie Lena dziś wieczorem PS. Twarze na zdjęciach zamazałem dlatego, że cenię prywatność osób z którymi byliśmy w USA, a które były wiele lat naszymi bliskimi przyjaciółmi i chociaż dziś się do nas nie odzywają, to nadal o nich ciepło myślę.M: Dodałem fragment historii którego autor zapomniał wcześniej dołączyć.