Kiedyś jedna nadzorcowa, poskarżyła mi się, że bracia ją oszukują, bo ona jest wegetarianką,
i że nie jada zup ugotowanych na mięsie, często pyta braci, czy nie na mięsie zupa, bracia, że nie, a
potem jednak się okazywało, że wieczór w kibelku spędzić musiała. Szemrano po kątach w zborze,
że jak ma takie problemy z jedzeniem, jako żona nadzorcy, to niech siedzi w domu i sama sobie
gotuje. Oczywiście, nikt tego jej wprost nie powiedział.
Ja myślę, że nie oszukiwali, tylko generalnie ludzie są prości i za wiele o gotowaniu nie myślą.
Mogli uważać, że zupa nie na mięsie, bo fizycznie w niej mięsa nie było.
A zapominali o kości.
Pamiętam, że jak mi się zdarzały w życiu epizody wege, to brak zrozumienia co mogę jeść, a czego nie, był raczej powszechny - u znajomych i w knajpach.
Np. nie każdy rodzaj sera żółtego nawet jeśli się jest laktoowowegetarianinem; albowiem niektóre robione są na podpuszczce zwierzęcej, a niektóre na roślinnej.
Będąc na jakiejkolwiek diecie, mnóstwo energii i czasu marnuje się na czytanie etykiet.
Dopiero teraz są w miarę przyzwoite czasy dla odmieńców dietetycznych, do mody na wege dołączyła jeszcze moda na bezglutenowość, bezmleczność...
Ostatnio widziałam w necie - ktoś chwalił się torcikiem dziecięcym dla alergika: bez jajek, bez cukru, bez glutenu i bez mleka.
Zastanawiam się, CO w nim bylo w ogóle
Moim zdaniem życie nadzorcy i żony wymaga żelaznych żołądków i zero diet.