Dziś rano zadzwonili do mnie dwaj „głosiciele”, próbując od progu zareklamować baaaaardzo ważne wydarzenie, tj. kongres letni. Zachęta ze strony mojej małżonki do przeczytania „Kryzysu sumienia” oraz do czytania Biblii była ostatnim tekstem, jaki udało się im przekazać. Nastąpiło samonakręcenie się „głosiciela”, który nie dając już dojść do głosu ani połowicy, ani mnie, zaczął wrzaskliwy monolog o odstępcach, przyznając przy okazji, że Biblię to on czyta, ale raz na tydzień, a innych książek przecież nie unika, bo czyta publikacje (!). W końcu musiałem odłożyć słuchawkę domofonu, ponieważ mojej prośby o to, aby choć przez chwilę zechciał posłuchać, zamiast tylko gadać, nawet nie usłyszał. Gdzie tu Biblia? Gdzie Ewangelia? Poprzednią wizytę miałem parę dni przed Pamiątką. „Głosiciele” w innym celu (poza agitacją na spotkania korporacji) najwyraźniej nie chodzą.
Muszę przyznać, że brak kultury tego „ewangelizatora”, jego ton i całe zachowanie bardzo mnie wkurzyło, choć nie powinno. Najwyraźniej moje przeżycia w organizacji, a w szczególności kontakt z takimi zakutymi łbami, wycisnął piętno, którego trudno się pozbyć. Nawet mi nie żal takiego „głosiciela”. Nie stać mnie na to. Po 10, 20 albo 30 latach może się zorientuje, że jest robiony w bambuko, a może nie. Gdybym mógł mu rzucić choć jedno zdanie, do którego mnie nie dopuścił, może zaoszczędziłby parę lat życia. A tak – niech dalej chodzi i agituje.
Dla mnie cała ta sytuacja to kolejne potwierdzenie totalnej degrengolady tej sekty.