Mam mieszane trochę uczucia odnośnie tej historii. Ona Trochę jest podobna do mojej. Moi rodzice również nie widzieli problemu w moich kontaktach ze ŚJ. Ostatecznie jednak nie wiadomo jak potoczyłoby się moje życie i czy nie skończyłbym gorzej niż po-organizacyjna depresja. Nasuwa mi się tu smutna historia mojego sąsiada. Pokazująca jak bardzo to wszystko nie jest takie oczywiste i zero jedynkowe.
W wieku ok 15 lat zadał się ze ŚJ. Chodził na zebrania studiował Biblię. Jednak kiedy jego matka dowiedziała się o tym, wpadła w dziki szał. Chłopak miał krótko mówiąc przechlapane. Stanął przed wyborem, albo zebrania, albo rany na plecach od pogrzebacza. Wybrał życie bez bólu, może gdyby miał dokąd uciec - uciekłby. W każdym razie pomysł "świadkowania" został mu absolutnie wygarnięty z głowy.
Po kilku latach okazało się, że jednak woli chłopców. To po raz kolejny "uruchomiło" jego matkę na tyle skutecznie, że nie miał co szukać w rodzinnej miejscowości. Wyjechał znalazł pracę, znalazł miłość(czego w organizacji na pewno nie byłoby mu dane), wszystko zdawało się układać. Do momentu aż ze stolicy nadeszły wieści, że znaleziono go po przedawkowaniu narkotyków.
Ot historia, którą można byłoby zamieścić w Strażnicy, w celu ukazania jak strasznie niebezpieczne jest oddalanie się od zboru. Ale historia ta skłania mnie do myśli, że nigdy nie wiadomo, czy organizacja to jest coś, co może ci się najgorszego w życiu przytrafić...?