W pewnym mieście, na pewnej ulicy, pewnego dnia stały sobie 3 lub 4 wózki z literaturą religijną związku wyznaniowego ŚJ. Przy wózkach stało 3 lub 4 elegancko ubranych, młodych bojowników świadków Jehowy. Chociaż tak naprawdę reprezentowali interesy Ciała Kierowniczego, to sami byli gorąco przekonani, że są... "posłami" Jehowy (no bo tytuł ambasadorów zostawiamy pomazańcom).
Nie byli to zwyczajny głosiciele, o nie. Zarówno oni jak i wózki byli częścią specjalnego świadczenia wielkomiejskiego. Od szeregowych wózków takie specjalnie świadczenie różni się kwalifikacjami głosicieli ( to właściwie sami pionierzy stali i specjalni ) oraz lepszym wyposażeniem. Ze zwykłymi zborowymi wózkami bywa różnie, ale te specjalne, wielkomiejskie są czyszczone każdego dnia na sali, w której są przechowywane. Mają własny "parking" oraz specjalne środki czystości. Odstawienie tych wózków na salę, oraz przywilej ich czyszczenia przypada zawsze ostatniemu dużyrowi braci i sióstr na wózku. Zależnie od tego czy mieli auta czy też podróżowali komunikacją miejską, taki zaszczyt zabierał od pół godziny do 2h, plus oczywiście wcześniejszy dyżur.
Powróćmy jednak do tych dzielnych mężów bożych z początku opowieści. Stali niestrudzeni, niewzruszeni obojętnością skazanych na śmierć w Armagedonie ludzi, którzy nie znali prawdy. Jednym z nich byłem ja.
Podczas tego dyżury podszedł do nas postawny, lecz bardzo uprzejmy mężczyzna. Był dobrze ubrany, nie śmiedział, nie był pijany i od razu zdobył mój szacunek (ponieważ zazwyczaj podchodziły do nas dokładnie odwrotne osobistości). Chciał porozmawiać o naszym wyznaniu, więc z przyjemnością zacząłem z nim pogawędkę. Na początek drobny small talk a póżniej do rzeczy. Facet miał rozsądne pytania: "Czy wierzymy w Jezusa? Dlaczego głosimy?" Wiecie, takie na które odpowiada się po przebudzeniu o 2 nad ranem z dużym kacem bez najmniejszego zająknięcia. W pewnym momemcie zapytał mnie jednak o sprawę krwii. Wyjaśniłem nasze, pełne szaczunku wobec medyny, stanowisko.
Mężczyzna popatrzył na mnie przenikliwym wzrokiem po czym zapytał:
-Gdyby miał Pan małego synka a ten po wypadku potrzebowałby transfuzjii, to czy odmówiłby Pan tej procedury?
-Życzy mi Pan, abym znalazł się w takiej sytuacji? - wypaliłem.
-W żadnym wypadku. Po prostu chcę lepiej zrozumieć Pana stanowisko. - nie dał się zbić z tropu
-Wie Pan... - zrobiłem pauzę desperacko szukajac w pamięci odpowiednich argumentów - Wie Pan, ŚJ byli bardzo prześladowani przez Hitlera. Zsyłano ich do obozów koncentracyjnych, skazywano na śmierć za odmowę wykonania Heil Hitler. Nie wiem czy Pan wiedział, ale mieli możliwość wyjścia z obozu i uniknięcia stryczka. Wystarczyło, że podpisali specjalne oświadczenie, że wyrzekają się swojego Boga. Jak Pan myśli, czy wielu ŚJ się na to zdecydowało?
-Zgaduję, że nie dużo - odparł mężczyzna
-Prawie żaden. Wielu wtedy tego nie rozumiało, ale oni woleli trzymać się swoich zasad niż ratować własne życie. Podobnie jest dzisiaj z kwestią krwii. Nie wielu to rozumie, ale tak jak nasi bracia w czasach II wojny światowej, tak samo my dzisiaj chcemy trzymać się świętych zasad Bożych i jest to dla nas ważniejsze niż życie.
Męźczyzna patrzył na mnie przez dłuższą chwilę, w końcu jednak odparł: -Wie Pan co? Był by z pana świetny polityk.
Podziękowałem, wymieniliśmy jeszcze jakieś uprzejmości po czym się pożegnaliśmy.
Po całym zajściu jeden z dojrzałych braci, którzy stał ze mną akurat udzielił mi POTĘŻNEJ pochwały. Na ustach miałem uśmiech, ale w sercu myślałem tylko o jednym. O słowach nieznanego dotąd mężczyzny.
"Był by z pana świetny polityk."