Ja zawsze byłem towarzyski.
Wielu, tzw znajomych poszło w odstawkę. Ale prawda jest też taka, że poza orgiem znajomości poszły do kosza.
Z wiekiem człowiek ceni sobie spokój bardziej niż towarzystwo i imprezy.
Ja też zawsze byłam towarzyska i zgodnie z radami szukałam głównie towarzystwa w zborze. Pech chciał, że średnia wieku w nim to 60+
Gdy byłam nastolatką i nie miałam do kogo "gęby otworzyć" (pomijając wspólne głoszenie), to było to dla mnie niczym tortury.
Do tej pory żałuję, że nie nawiązywałam bliższych relacji z kolegami z klasy. Owszem - chętnie z nimi rozmawiałam podczas przerw, ale na wspólne piwo już nie poszłam...
Człowiek głupi był... za bardzo święty i "strażnicowy"!
Nie twierdzę, że dzięki temu znalazłabym przyjaciół na całą wieczność, ale przynajmniej miałabym większe poczucie przynależności do klasy.
Obecnie (choć nadal jestem jeszcze piękna i młoda
) nie mam już takiego ciśnienia jak choćby z 10 lat temu, żeby się widywać często ze znajomymi. W dużym stopniu tę potrzebę uzupełniają mi kontakty rodzinne. Ja jestem zagoniona i zapracowana codziennie, to takie spotkanie rodzinne co jakiś czas całkiem spoko jest i wystarcza. Natomiast gdy więzi rodzinne były nadszarpnięte, to szukałam jakiegoś "zamiennika" rodziny. Naiwnie myślałam, że tym "zamiennikiem" będzie zbór. Przeliczyłam się - 99% ludzi w nim widziało głównie swój czubek nosa i swoje korzyści, o innych nie myśleli. Z drugiej strony cóż można od nich wymagać - najpierw do roboty, później na głoszenie po domach / stojakach. Sami dla siebie nie mają ludzie czasu, to czemu mają poświęcać go innym członkom zboru?! (paradoks jest jednak taki, że dla ludzi ze zboru nie mają czasu, ale dla obcych ludzi "ze świata", którzy nierozważnie otworzą drzwi i przyjmą Strażnicę, czasu mają aż za nadto! )
Wiadomo, znajomych możesz mieć wszędzie, kolegów mniej, przyjaciół nie ma, a tylko nieliczni wyniosą cię z ognia.
Myślę, że z ognia wyniosą nas w najlepszym razie strażacy
Dodam jeszcze, że moim zdaniem najgorsze jest myślenie WSZYSTKO ALBO NIC w kontekście odejścia z orga. Czyli np.:
- boję się, że po odejściu nie znajdę ŻADNYCH znajomych, przyjaciół "w świecie"
- już ZAWSZE będę sam/sama
- na NIKOGO nie będę mógł/mogła liczyć
itd.
A prawda zwykle jest "po środku". Nie ma się co łudzić, że się znajdzie od razu 1000 znajomych (no chyba, że na Fejsie). Z moich obserwacji wynika, że wystarczą 1-3 konkretne osoby i już się ma fajnie ułożone życie towarzyskie. Każda dodatkowa osoba do tych 2-3 to taki miły bonus, ale wcale nie jest on warunkiem koniecznym (przy założeniu, że ktoś ma dodatkowo pracę, jakieś zainteresowania itd., a nie tylko chce żyć życiem innych i chce żeby go ludzie non stop adorowali).