Witajcie wszyscy.
Nazywam się Adam*.
Na początku przyznam się, że już od jakiegoś czasu zdarza mi się zaglądać „po cichu” na to forum (myślę, że nie tylko mi…), jednak w końcu postanowiłem wyjść z pod koca i napisać nieco o sobie.
Jeśli pozwolicie zacznę od początku.
Wspomnienia lat mojego dzieciństwa i wczesnej młodości niestety nie są dla mnie najmilsze.
Po pierwsze składa się na to fakt, że od urodzenia wychowywałem się „w prawdzie” – każdy kto także był od dziecka wychowywany w prawdzie to na pewno wie o czym mówię i nie będę się teraz nadmiernie na ten temat rozpisywał (każdy ma inną wrażliwość i inną odporność na bycie innym – na każdego inaczej działa to, że np. jako jedyny w klasie masz zakaz brania cukierka na urodziny kolegi; że jako jedyny w klasie nie chodzisz na religię; że jako jedyny na podwórku nie zagrasz do końca z kolegami w piłkę bo zaraz będzie zebranie itd. itp. – ja jako dziecko dosłownie nienawidziłem tego wszystkiego).
Drugim powodem moich nie najlepszych wspomnień jest dość duża specyficzność domu i rodziny w której się wychowałem. Od małego miałem wrażenie, że żyję w jakimś chorym absurdzie (niczym Adam Miałczyński grany przez Marka Kondrata w „Dniu Świra”). Aby to zobrazować postaram się Wam przybliżyć postacie moich Rodziców, mojej rodziny i siebie samego.
Moi Rodzice poznali prawdę jako młodzi małżonkowie w latach głębokiej komuny. Ja oraz całe moje rodzeństwo zostaliśmy - ku niezasłużonej uciesze i dumie naszych Rodziców - wychowani w prawdzie. Każde z nas poprzyjmowało chrzest w stosownym dla siebie wieku (ok 15-16lat) i każde z nas twa do dziś w swoich postanowieniach (co prawda każde w różnym stopniu) teraz już jako dorośli ludzie w swoich rodzinach.
Moja Mama była i jest prostą osobą. Najwcześniejsze obrazy wspomnień jakie mi rysują się z Nią w mojej głowie, to jak mam 3-4 lata, stoję na balkonie i patrzę przez barierki na dzieci w moim wieku będące pod opieką swoich Mam bawiące się na dole w piaskownicy przed blokiem. W tym czasie moja Mama zazwyczaj siedziała przed telewizorem i oglądała brazylijskie telenowele albo plotkowała o wszystkich i wszystkim przy kawce z zaprzyjaźnionymi siostrami ze zboru. Pamiętam, że na moje dopytywania czy pójdziemy na dół żebym mógł pobawić się z tymi dziećmi, słyszałem często od Niej odpowiedź, że „może mnie teraz sprowadzić na dół i zostawić tam samego - bo Ona ma teraz robotę i nie może ze mną tam siedzieć”. Jako dość nieśmiałe małe dziecko oczywiście bałem się zostawać sam z obcymi przed blokiem i naturalnie zawsze odmawiałem Jej propozycji sprowadzenia na dół przed blok i pozostawienia mnie samego z innymi dziećmi. Z drugiej strony dobrze pamiętam, że rodzice zarzucali mi często, że byłem jakiś inny w porównaniu do pozostałych dzieci, ponieważ inne dzieci na Sali przed i po zebraniu potrafią się ze sobą bawić, a ja niestety nie potrafiłem. Poza tym jako dziecko nie doświadczyłem za wiele typowych uczuć jakimi są zazwyczaj darzone dzieci – mam tu na myśli zwyczajne przytulanie, mówienie o uczuciach itp. Mimo, że w głębi serca chyba tego bardzo potrzebowałem, to doświadczałem tego naprawdę bardzo niewiele (a zupełnie to zniknęło w momencie jak na świecie pojawiło się moje młodsze rodzeństwo, na które Mama przelała swoje uczucia). Mogę wiec powiedzieć, że pochodzę z przysłowiowego zimnego chowu.
Inne dość charakterystyczne zachowania mojej Matki jakie wyryły mi się w mojej pamięci to:
- na moją prośbę o zrobienie czegoś do jedzenia jak byłem głodny, często w odpowiedzi słyszałem, że wiem gdzie jest lodówka i mam sobie sam zrobić (byłem wtedy kilkuletnim dzieckiem);
- po jednej z ostrych kłótni z Ojcem, Mama siedziała zła i obrażona na cały świat, spojrzała na mnie (wówczas na kilkuletnie dziecko) i powiedziała mi wprost w oczy: „czemu ty jesteś tak podobny do rodziny Ojca – przecież ja tak bardzo ich wszystkich nienawidzę” – pamiętam to bardzo dobrze do tej pory;
- ciągłe zwalanie winy za wszystkie niepowodzenia jakie aktualnie się działy np.: zagubienie przez Nią kluczy gdzieś na ulicy - było oczywiście moją winą bo przecież na kogoś trzeba było zrzucić winę; jak przydarzył się drobny nieszczęśliwy wypadek mojego młodszego rodzeństwa, to było to oczywiście także moją winą, bo oczywiście to ja jako dziecko nie sprawowałem wtedy należycie opieki; za to, że często brakowało nam w domu pieniędzy, praktycznie zawsze był obarczany winą za to Ojciec - jednak Matka sama nigdy nie wpadła na pomysł, żeby ruszyć tyłek i jak inni znaleźć jakąś dodatkową pracę i nieco pomóc – przecież chłop jest od tego żeby pracować;
- bardzo częste obgadywanie wszystkich i wszystkiego (w szczególności braci i sióstr) – od małego dziwiłem się jak dużo rzeczy ludzie o sobie wiedzą w sytuacji, kiedy główny zainteresowany (czyli osoba obgadywana) najprawdopodobniej nie ma o tym zielonego pojęcia;
- zawsze jak sobie wspominam sobie nasz rodzinny dom, to przypomina mi się bród i bałagan – do tego stopnia, że jak byłem już nieco starszy to zwyczajnie wstydziłem się zapraszać do domu znajomych. Jak byłem nastolatkiem to sam zakasałem rękawy i wziąłem się za robotę, bo stwierdziłem, że ile można żyć w syfie (aczkolwiek była to raczej praca syzyfowa ponieważ byłem chyba jedynym domownikiem, który dbał w domu o względny porządek). Syf i bałagan nigdy nie przeszkadzał Mamie. Ojciec w tym zakresie też nie był wiele lepszy – rozpoczęcie remontu i zostawienie rozgrzebanego pomieszczenia na rok czasu nie przeszkadzało mu w ogóle, a wręcz przeciwnie – miałem wrażenie, że Go to bawi. Takie tematy jak sprzątanie kafelek w łazience, regularne mycie naczyń, ranne ścielenie pościeli po wstaniu z łóżka, uprzątnięcie po sobie łazienki po skorzystaniu i inne typowe rzeczy to była abstrakcja. Dziwiło mnie to nie tylko dlatego, że lubiłem i nadal lubię porządek, ale przecież na zebraniach słyszeliśmy nie raz o czystości – również tej literalnej. Najwidoczniej te rady nie były akurat do Nich. Względne sprzątnięcie i ogarnięcie domu odbywało się mniej więcej raz na miesiąc – wtedy kiedy wpadało u nas zebranie książki i mieszkanie było jako tako sprzątane na przyjęcie braci.
Mimo, że minęło już bardzo dużo czasu i dziś mogę powiedzieć, że czas gasi pewne niemiłe wspomnienia, to jednak pamiętam, że wówczas jak byłem dzieckiem to te i wiele innych rzeczy wydawało mi się bardzo dziwnych (i bardzo kontrastowały z tym o czym słyszałem na zebraniach). Pamiętam, że było mi bardzo przykro jak czasem widziałem różnicę u siebie i u kolegów w podejściu i zachowaniu naszych Mam - różnica ta była zawsze ogromna na moją niekorzyść (jako dziecko miałem tego absolutną świadomość).
Ojciec natomiast był i jest też dość specyficznym człowiekiem. W porównaniu do Mamy jest nieco bardziej „intelektualny” – jednak długie lata dziwnego małżeństwa i bycia w Organizacji spowodowały, że naprawdę bardzo zdziczał. Zawsze cechowała go dość duża zmienność nastrojów i chwiejność samopoczucia. Nie posiadam nawet najmniejszych wspomnień, jak ze mną rozmawiał o różnych życiowych sprawach, jak mnie czegoś uczył, jak pytał się jak mi minął dzień – cokolwiek. Podobnie jak Mama, w ogóle nie okazywał mi jakichkolwiek rodzicielskich uczuć. Atmosfera w domu popołudniami i wieczorami była bardzo mocno uzależniona od tego, czy Tata dziś po pracy był zmęczony i jaki akurat miał humorek. Bardzo rzadko spędzał z nami – czyli ze swoją rodziną – czas. I tak naprawdę pozostało mu to do dnia dzisiejszego.
Nigdy nie miał żadnego hobby ani „świeckich” zainteresowań – czegokolwiek. Nie miał też kolegi/przyjaciela z którym mógłby wyjść kulturalnie na piwo i sobie normalnie pogadać. Jedyne co w tym zakresie pamiętam to okres jak mieliśmy pewnych „świeckich” znajomych i Ojciec chodził do nich tylko po to, aby się urżnąć jak świnia i wrócić do domu w nocy pijany. Przysparzał tym całej rodzinie ogromnego wstydu. Trwało to trochę czasu. Pamiętam, że atmosfera w domu nie była wtedy za ciekawa. Matka chyba nawet wymusiła wtedy na Nim, żeby zgłosił się z tym do braci. Z tego co pamiętam bracia nie zrobili Mu za to absolutnie nic, bo powiedział im, że żałuje i już więcej nie będzie (był wówczas na pewno na przywileju pomocniczego). Nieco zaczął się po tym pilnować z wódką, ale abstynentem nie został (nie raz i nie dwa zdarzyło Mu się porządnie zachlać – ale już raczej nigdy nie łapał takiego cugu jak wcześniej ze znajomymi).
Z pijaństwem Ojca z okresu jak „załapał cug” z owymi znajomymi kojarzy mi się z jedna humorystyczna anegdotka, którą pozwolę sobie tu przywołać (dziś się śmieję z tego, ale wówczas nie było mi do śmiechu). Otóż którejś soboty Ojciec nagle bez słowa zniknął całej rodzinie z przysłowiowego pola widzenia – w związku z czym wszyscy zgodnie uznaliśmy, że pewnie znowu poszedł „sobie dogodzić” do bliskich znajomych. Wiedzieliśmy jednak, że następnego dnia w niedziele rano przecież miało być zebranie i Ojciec miał na nim przedstawić 45-cio minutowy wykład do którego się jeszcze w ogóle nie przygotowywał. Pamiętam, że próbowaliśmy na Nim wymusić, żeby wracał do domu i zaczął się przygotowywać – niestety bezskutecznie. Tata jak zwykle wrócił w nocy od znajomych na czworaka. Było niemałe ciśnienie i obawa o to, jaki to będzie jutro rano na zebraniu wstyd, kiedy okaże się, że Ojciec zamiast przyjść na zebranie z przygotowanym wykładem, to leży nawalony w łóżku. Ale stało się coś innego – Ojciec wstał w nocy na kacu (pewnie był wtedy jeszcze nieźle wstawiony) i jakoś przygotował do rana cały wykład i go przedstawił w miarę dobrze rano na niedzielnym zebraniu (ciekawe czy siedzący w pierwszych rzędach przed mównicą na Sali czuli wódę)
Ojciec był raczej typem samotnika i miał też w jednym kącie domu swoją tzw. samotnię. Pewnego razu zakradłem się tam jak Go nie było w domu i odkryłem, że siedział przy pewnym dużym zeszycie i coś w nim zapisywał. Były to lata 90-te i wiele osób wyczekiwało wtedy w naszym kraju na wydanie Biblii w przekładzie Nowego Świata. Mój Ojciec chyba tak bardzo tego pragnął, że postanowił, iż sobie sam takowy przekład stworzy. Mianowicie – siedział codziennie godzinami całymi wieczorami i wertował publikacje. Wyszukiwał w tych publikacjach fragmentów gdzie w akapitach były zacytowane już przetłumaczone na język polski poszczególne wersety z PNŚ i przepisywał je ręcznie długopisem w odpowiednie strony do swojego wielkiego zeszytu (zeszyt ten chyba docelowo miał mu służyć jako ręcznie przepisana Biblia w PNŚ). Jak to zobaczyłem i zrozumiałem czym się On zajmuje przez tyle czasu – pamiętam, że po prostu zdębiałem. Nie mogłem zrozumieć jak można wymyślić coś tak głupiego. Nie mogłem zrozumieć jak Mu nie szkoda czasu, który mógłby poświęcić przecież nam, kiedy tego potrzebowaliśmy. Nie znam dalszej historii jego zeszytu, bo po prostu uznałem wtedy, że jest to bezsensowne. Pamiętam tylko, że po niedługim czasie został na kongresie wydany PNŚ – zatem okazało się że, Jego wielogodzinne siedzenie i bezsensowne przepisywanie było po prostu niepotrzebne.
Odkąd pamiętam to Ojciec był na przywileju pomocniczego w naszym zborze. Standardowo przydzielano Mu Punkty Instrukcyjne albo Szczegóły z Biblii w ówczesnej formule Szkoły Teokratycznej, miał różne punkty na zebraniach Służby, raz na jakiś czas miał wykład w niedziele na zebraniu (muszę jednak zaznaczyć, że z tym wszystkim jednak też bywało różnie, bo jak np. godzinę przed zebraniem stwierdził, że właśnie zaczyna się „źle czuć” i pobolewa Go głowa bo zbiera się na dworze na deszcz i trochę się chmurzy, to zdarzyło się kilka razy, że po prostu nie szedł wtedy na zebranie, zostawiał braci z ręką w nocniku i nie przedstawiał wyznaczonego Mu punktu). Nigdy raczej nie miał jakichś poważniejszych stałych zadań związanych z przywilejem, a zbór powierzał mu raczej głównie tylko różne sprawy „techniczne” (sala królestwa, konto zborowe, tereny itp.). Pomimo tego zawsze Ojciec spędzał przy tych obowiązkach dość dużo czasu - być może dlatego, że pomimo Jego wielu wad, był w gruncie rzeczy człowiekiem dokładnym i solidnym i jeżeli ktoś z poza rodziny coś Mu powierzył (nawet pozornie błahego) to starał się to wykonywać należycie dokładnie i sumiennie. Pomimo tego wszystkiego co powyżej, mogę o Ojcu powiedzieć, że ma dużą wiedzę Biblijną (niestety zbudowaną w zasadzie tylko na materiałach Organizacji i na podstawie Przekładu Nowego Świata). Wg mnie posiada wiedzę w zasadzie kompletną w zakresie historii Biblijnej. Ale niestety jest to tylko wiedza teoretyczna – bo brak mi dowodów na praktyczne jej wykorzystanie przez Niego w życiu (szczególnie w zakresie miłości do bliźnich i rodziny, dobroci, uprzejmości…).
Nigdy nie byliśmy tak naprawdę duchową rodziną. Studium rodzinne odbywało się u nas raczej incydentalnie. Mama często wyrzygiwała Ojcu kwestię braku studium rodzinnego podczas ich dość częstych kłótni. Ojciec ustanawiał wtedy w końcu od niechcenia na odczepne jakiś dzień tygodnia na nasze przygotowywanie do Strażnicy albo do książki - ale oczywiście postanowienie to „umierało” śmiercią naturalną za każdym razem po kilku tygodniach. A jak się studium odbywało to pamiętam tą sztuczną denną ponurą atmosferę – nienawidziłem tego (wydaje mi się, że obecnie Organizacja odchodzi już od takiej sztywności podczas Wieczorów Wielbienia co widać na różnych filmikach na JW.org). Pamiętam także, jak podczas jednego z takich dennych przygotowań, byłem na tyle znudzony atmosferą i sposobem prowadzania tego studium, że najwidoczniej musiało to być po mnie bardzo widać. W odpowiedzi na to, że nie reagowałem na kilkukrotne prośby o poprawę swojej zbuntowanej postawy, dostałem wtedy przy wszystkich zwyczajnie wpier…ol od Ojca (tak na zachętę i poprawę nastroju podczas studium). Wiem, że od tamtej pory jakiekolwiek przygotowanie do Strażnicy albo książki szczególnie źle mi się kojarzyło i traktowałem je jako zło konieczne.
Ojciec nic mi nie czytał ani nie studiował ze mną żadnej publikacji w zasadzie w ogóle. Jakieś czytanie (bo ciężko to nazwać studium) prowadziła ze mną Mama – ale odbywało się ono z bardzo dużą nieregularnością i bardzo wiele mu brakowało do sposobu prowadzenia studium z dziećmi zgodnie z radami Organizacji (np. jak się zdarzyło, że przez kilka tygodni nic nie poczytaliśmy to oczywiście Matka winą za to obarczała mnie – za to, że to ja sam nie dopilnowałem, żeby moje studium regularnie się odbywało…). Nie czytaliśmy nigdy tekstu dziennego. Nie chodziliśmy praktycznie nigdy wspólnie na zbiórki. Do służby Ojciec zabierał mnie przy okazji zazwyczaj jedynie na wiejskie tereny oddalone. Na „zwykłym głoszeniu” w mieście myślę, że byłem z Ojcem przez całe życie nie więcej razy, niż mam palców na jednej ręce. Z Mamą głosiłem niewiele więcej – zazwyczaj szedłem jako ogonek z tyłu jak Mama się umówiła gdzieś na głoszenie nieoficjalne z jakąś siostrą ze zboru – traktowałem to jako spacer i przechadzkę na świeżym powietrzu.
Na ośrodki pionierskie nie jeździliśmy, a jestem pewien, że w owym czasie takowe były na pewno organizowane. Nie jeździliśmy na nie pomimo, ze Mama nie pracowała i miała naprawdę bardzo dużo wolnego czasu aby pojechać z nami na taki ośrodek sama, jeżeli Ojciec nie mógł zostawić wtedy swojej pracy. Pamiętam, że na takie ośrodki jako młodzieniec chciałem jeździć – oczywiście nie koniecznie z pragnienia głoszenia, ale z chęci spędzenia czasu w towarzystwie młodzieży, bo wiedziałem, że inni młodzi z naszego i innych zborów jeździli na nie ze swoimi rodzicami i chwalili się potem, że było bardzo fajnie. Odpowiedź rodziców zawsze była na nie. Argumenty były przeróżne – od bólu korzonek i brzydkiej pogody, po konieczność robienia weków na zimę w tym czasie.
Jedyne do czego rodzice naprawdę przykładali uwagę, to chodzenie na zebrania – i to do znudzenia. Bardzo rzadko zdarzało nam się na zebranie nie pójść. Zwykłe przeziębienie albo grypa nie musiały być dostatecznym powodem żeby na zebranie nie iść. Jako dziecko oczywiście nie cierpiałem nudnej formuły zebrań. Normą było, że na zebraniach odjeżdżałem z myślami (co ma zresztą miejsce do dzisiaj) i tylko budziły mnie szturchańce w ucho od rodziców. Szczególnie nie cierpiałem zebrania książki. Leczyła mnie ta sztuczna i denna atmosfera. Mój Ojciec będący na przywileju pomocniczego, odkąd pamiętam praktycznie zawsze przewodził naszej grupie. To był kolejny czynnik do nielubienia tych zebrań, ponieważ już jako dziecko widząc i słysząc o czym mój Ojciec mówił na zebraniu, jednocześnie kontrastowałem to z zachowaniem moich rodziców poza zebraniami (już wtedy wiedziałem, że nie wszystko jest ok). Poza tym byliśmy rodziną, która bardzo rzadko wyjeżdżała gdzieś wypoczywać poza miasto. I mam tu na myśli nie tylko wakacyjne wyjazdy na wczasy na które rzeczywiście w owym czasie mogliśmy nie mieć za dużo pieniędzy – dziś z pryzmatu czasu oczywiście to rozumiem. Chodzi mi o zwyczajne proste wypady gdzieś nad jezioro, na łąkę albo gdzieś do znajomych – częstym powodem (pretekstem) podawanym przez rodziców w odpowiedzi dlaczego nigdzie nie pojedziemy, było to, że akurat tego dnia będzie zebranie i nie możemy przecież go opuścić. Dziwiło mnie to bardzo bo widziałem jak inne rodziny w zborze nie miały z tym problemów – korzystali z życia rodzinnego i co jakiś czas bez problemu ani wyrzutów sumienia po prostu nie byli na co niektórych zebraniach (szczególnie w okresie letnim urlopowym). U nas pretekstem do siedzenia w domu była min. obowiązkowa obecność na zebraniach. Postawa ta była dla mnie także kolejnym bodźcem zniechęcającym do zebrań i do całej Organizacji.
Do tego wszystkiego dodam jeszcze brak praktycznej pomocy i zainteresowania ze strony rodziców moją nauką i edukacją. Niestety skutkowało to tym, że w szkole miałem co najwyżej średnie oceny. Rodzice nie interesowali się tym czy mam np. coś zadane i czy może potrzebuję jakiejś pomocy w odrobieniu lekcji. Nie interesowali się czy mam do przeczytania jakąś lekturę (a miałem zawsze z tym duży problem bo odkąd pamiętam nienawidziłem czytać czegokolwiek – ale o tym później). Nie wiedzieli czy i kiedy mam sprawdziany albo klasówki i nie wiedzieli czy jestem do nich przygotowany. O moich kiepskich ocenach dowiadywali się z wywiadówek albo ze świadectwa szkolnego, po których była krótka „bura” i po pewnym czasie wszystko wracało do nieciekawej normy. Nieliczne próby pomocy mi w nauce często skutkowały ze strony rodziców krzykiem i nerwową postawą skierowaną w moją stronę – w związku z czym już jako dziecko przekalkulowałem, że wolę otrzymywać słabe oceny w szkole, niż skazywać się na takie nieprzyjemne sytuacje. Spowodowało to, że zamknąłem się w sobie i po prostu nie mówiłem rodzicom ani praktycznie nikomu o swoich jakichkolwiek problemach – właśnie w obawie przed takimi nieprzyjemnymi sytuacjami. Przez całą moją edukację w szkole rodzice nie zorganizowali mi ani jednej minuty korepetycji z jakiegokolwiek przedmiotu – mimo, że wiedziałem, że dzieci innych braci ze zboru miały taką pomoc zapewnianą (i to chyba nawet w obrębie naszego zboru). Z drugiej jednak strony pamiętam głupie przycinki w moją stronę (szczególnie ze strony Mamy), że „dzieci braci zawsze powinny świecić przykładem w szkole i nie mieć problemów z nauką” – było to chyba po to, aby wywołać we mnie większe poczucie winy i wstydu. Jedynym z czym jako dziecko chyba nigdy nie miałem większych problemów to zachowanie – ale nie było to zasługą rodziców, a raczej mojego charakteru i usposobienia. Poczucie bycia innym – zarówno z powodów religijnych jak i rodzinnych – powodowała, że byłem dzieckiem zawstydzonym, spokojnym i nieśmiałym i raczej nie prędko mi było do rozrabiania (a na pewno nie w takim stopniu jak moi rówieśnicy ze szkoły i z podwórka).
Pamiętam, że jako dziecko (mogłem mieć wtedy ok 10-12 lat) dostałem w związku z tym wszystkim bardzo czarnych myśli. Cała sytuacja zaczęła mnie bardzo przytłaczać - nie miałem na świecie absolutnie nikogo komu mógł bym o tym powiedzieć i zupełnie nikt o moich myślach wtedy nie wiedział (jak obecnie przeglądam swoje zdjęcia z tamtego okresu to na ani jednym nie jestem uśmiechnięty). Pamiętam, że w naszej grupie książki byli pewni bracia do których chodziliśmy na zebrania jak akurat u nich to zebranie wypadło – mieszkali oni na jednym z wyższych pięter w wysokim bloku. Uwierzcie mi, że jak były u nich zebrania książki, to siedziałem i zamiast słuchać o czym jest teraz mowa, to myślałem co by to było, jakbym teraz wstał i wyskoczył przez jedno z okien znajdujących się na klatce schodowej (okna na klatce w tym bloku były nietypowo nisko a więc z tond też przychodziły mi takie pomysły). Z biegiem czasu – im byłem starszy – myśli te zaczęły się nieco rozmywać. Jednak wówczas było to dla mnie na prawdę bardzo realne – tylko brakowało mi chyba odwagi na realizację. Do tego stopnia, że do dziś czasem się zastanawiam jak by się potoczyły dalsze losy mojej rodziny (a być może nawet i losy Organizacji w Polsce) jak bym wtedy nieco śmielszy…
W taki oto sposób w dużym skrócie zleciały mi moje lata dzieciństwa. Potem zaczęły się wczesne lata „nastoletnie”. W podejściu rodziców do mnie oczywiście niewiele się zmieniało. Tymczasem w zborze młodzież będąca mniej więcej w podobnym wieku do mnie zostawała powoli nieochrzczonymi głosicielami, Przyznam, że nie było nacisków w moją stronę ze strony Rodziców w tej kwestii – a przynajmniej tego nie pamiętam. Ja jednak – najprawdopodobniej z potrzeby nieodróżniania się od innych jeszcze bardziej niż się już odróżniałem – sam zaproponowałem czy ja też tak jak inni też mógł bym zostać głosicielem. Rodzice nie protestowali w związku z czym poprosili o rozmowę jednego ze starszych, który ją ze mną przeprowadził z książką Zorganizowani i tyle – po prostu zostałem głosicielem. Głównym powodem umawiania się do służby była oczywiście chęć spotkania się ze znajomymi ze zboru, a nie chęć głoszenia. Dlatego też w 99% przypadków głosiłem z młodzieżą nieoficjalnie w parkach, na ulicach i innych miejscach sprzyjającym spacerom (dziś mogę powiedzieć, że czas poświęcony na te spacery raczej nie powinien być zakwalifikowany jako głoszenie – zaczepialiśmy przechodnia na początku naszej służby i potem na jej zakończenie – czas pomiędzy tymi zaczepkami był wypełniony rozmowami i przysłowiowym kręceniem beki ze wszystkich i wszystkiego). Klasycznego chodzenia na teren i na nim głoszenia nienawidziłem. O stojakach wtedy jeszcze nikt nawet nie śnił. Rodzice głosili ze mną nadal bardzo niewiele albo w ogóle. Starsi ze zboru umówili się ze mną jako młodym głosicielem nie więcej niż 2-3 razy (prawdopodobnie jakbym raportował mniejsze godziny to pewnie było by inaczej).
Dziś z pryzmatu czasu muszę przyznać, że to, że zostałem wtedy głosicielem chyba wyszło mi na dobre ponieważ dzięki temu zapoznałem się z młodzieżą ze zboru. Odkąd pamiętam zawsze byłem raczej nieśmiały i niestety miałem pewne problemy z nawiązaniem pierwszych kontaktów. Nie oznacza to jednak, że takich kontaktów nie potrzebowałem ani ich nie chciałem. Fakt, że zostałem głosicielem pomógł mi w nawiązywaniu znajomości dzięki umawianiu się do służby. To, że nieco okrzepłem w swojej nieśmiałości, oczywiście niosło to ze sobą pewien „skutek uboczny” – otóż moje pierwsze mocne piwo wypite na szybko gdzieś garażami właśnie ze znajomymi ze zboru, albo pierwsze obgadywanki koleżanek ze zboru i tego jakie to jedna i druga mają super nogi – wspominam to właśnie z tego szczenięcego okresu jak zostałem głosicielem. No cóż – jak mówią – nie ma róży bez kolców.
Minęło parę lat i tak się złożyło, że na jednym z letnich kongresów grupka młodzieży z naszego zboru miała zamiar wziąć chrzest. Ja, w odróżnieniu do chęci zostania głosicielem, nie specjalnie miałem chęci zostania ochrzczonym. Ze strony rodziców też nie było w tej sprawie w moją stronę jakiegoś ciśnienia. W związku z tym nie należałem do tej grupki młodzieży mającej zamiar przyjąć chrzest. Pamiętam jednak, że jakiś czas przed wspomnianym kongresem przyszli do Rodziców wieczorem jedni bracia ze zboru w gościnę (na wieczorną kolację – popijawę). Jednym z tematów wieczoru była właśnie kwestia przyjęcia chrztu przez młodzież z naszego zboru na najbliższym kongresie. I tu nagle od któregoś z gości w stronę moich Rodziców padło pytanie – „Czy Adam* też teraz będzie brał chrzest?” Pamiętam lekkie skwaszenie na twarzach moich Rodziców po tym pytaniu, po czym Ojciec na szybko odpowiedział – „Nie – Adam* weźmie chrzest za rok na kongresie”. I w taki oto sposób dowiedziałem się, że wezmę chrzest za rok. Ciekawi mnie do dziś, co by było jak by np. nie doszło do tego spotkania u nas w domu tego wieczoru, jak by ta osoba nie zapytała moich rodziców czy ja też wezmę chrzest, jak by mój Ojciec nie palnął na szybko tej odpowiedzi? Ciekawe czy wziął bym ten chrzest po roku i ciekawe jakby potoczyło się moje dalsze życie. Oczywiście nikt na ten temat ze mną ani wcześniej, ani później nie rozmawiał. Po roku czasu - w miarę zbliżania się kolejnego letniego zgromadzenia - Ojciec zgłosił mnie do braci do chrztu. Ja natomiast pokornie nie protestowałem i przeprowadzono ze mną pytania. Pytania do chrztu zdałem na zasadzie trzech Z (Zakuć – Zaliczyć - Zapomnieć). W taki oto prosty sposób zostałem ochrzczony – prawda, że fajnie (szybko czysto i przyjemnie – bez zbędnych czułości).
Jako ciekawostkę tylko nadmienię, że większość z młodzieży która ówcześnie była dla mnie niejako przykładem – ci którzy wcześniej ode mnie zostawali głosicielami i wcześniej przyjmowali chrzest – z tego co wiem, większość z nich jest teraz poza Organizacją albo mieli w tzw. między czasie dość istotne „incydenty zborowe”.
Muszę przyznać, że chrzest nie specjalnie zmienił coś we mnie jako młodym człowieku – był dla mnie raczej zwykłą formalnością. Myślę, że większy wpływ na to jaki byłem miało to, że dorastałem i stawałem się coraz starszy. W między czasie poznałem nowych ludzi (zarówno w naszym jak i w innych zborach, ale też i nowych znajomych ze świata). Dziś mogę powiedzieć o sobie z tamtego okresu, że byłem chyba typem cichego imprezowicza – tzn. jako dość nieśmiały człowiek pragnąłem jednak towarzystwa z innymi ludźmi, w związku z czym raczej nie przepuszczałem zbyt wielu okazji do spotkań i imprez. Poza tym alkohol pozwalał mi przełamywać moją nieśmiałość, w związku z czym nie stroniłem od niego nigdy i towarzystwo z którym się zadawałem, też od niego raczej nie stroniło (towarzystwo w zborze i ze świata). Jak się cofnę pamięcią to mało miałem takich weekendów podczas których nie zdarzyło mi się porządnie poimprezować. Wręcz przeciwnie – przez długi czas uważałem, że impreza z której nie wracam w środku nocy albo o świcie, to impreza stracona. W związku z dalszym ogólnym brakiem szczególnego zainteresowania moją osobą ze strony Rodziców, nie interesowało ich także to jak i za co będę się bawił – dlatego wiedziałem, że jestem w tej sprawie także pozostawiony sam sobie. A jak wiadomo imprezowanie kosztuje. I o dziwo zawsze jakoś sobie z tym radziłem – zawsze potrafiłem zorganizować sobie pieniądze na swoje wydatki. Aż do dziś, dziwi mnie brak zainteresowania tą sprawą ze strony Rodziców (i chyba nie najlepiej świadczy o ich błyskotliwości) – bo trochę zastanawiające wydaję się skąd bierze kasę na cotygodniowe imprezowanie i ciuchy zwykły uczeń szkoły średniej. Jednocześnie zaznaczę, że odkąd pamiętam potrafiłem się ze wszystkim – również z moim imprezowaniem – bardzo dobrze maskować. Tzn. na setki (jeśli nie tysiące) razy jak w młodości zdarzyło mi się porządnie poimprezować i wrócić do domu porządnie wstawionym, wpadłem może max 5 razy (oczywiście trzeba tu wziąć pod uwagę wspomnianą już powyżej raczej średnią błyskotliwość moich Rodziców). Jednak nawet jak te kilka razy wpadłem i tak nie było w domu w związku z tym jakiejś tragedii – kilka dni bury i było ok. Raz jedynie miałem nieco większą nieprzyjemność jak pozwoliłem sobie przesadzić na imprezie zborowej, ale także wtedy po czasie rozeszło się wszystko po kościach (w zborze i w domu).
W zborze nigdy nie miałem jakichś nieprzyjemności związanych z imprezowaniem. Dziwi mnie to chyba jeszcze bardziej, niż to, że tak mało razy wpadłem u rodziców – szczególnie, że nasze imprezy były naprawdę częste i „intensywne” (dziś nie chce mi się w to wierzyć, że bracia wtedy chociażby czegokolwiek nie podejrzewali). Zaznaczę, że z reguły mi i moim współbiesiadnikom zborowym udawało się jakoś ogarniać i zazwyczaj przybywaliśmy rano na niedzielne zebrania (bądź na sobotnią zbiórkę – jeżeli nasze imprezowanie rozpoczęliśmy już w piątek). Skacowani ale z reguły byliśmy – jakoś się nam to przez dość długi czas udawało (człowiek był młody i miał lepsze zdrowie…). Pamiętam też, że kilka razy zdarzyło mi się nawet, że w tygodniu wypiłem gdzieś z kolegami po szkole kilka mocnych piw po czym wieczorem pokornie udawałem się z rodziną na zebranie na którym normalnie usługiwałem np. nosząc mikrofon albo lektorując na książce – nikt się nigdy nie zorientował. Myślę, że duży wpływ na to miało to jak wiele osób mnie postrzegało z dzieciństwa – jako cichego nieśmiałego chłopca – a ja niespecjalnie dążyłem do tego, aby to postrzeganie mnie w zborze zmieniać (moje prawdziwe usposobienie znało w zborze bardzo wąskie zamknięte grono osób z którymi imprezowałem).
Pionierem nigdy nie byłem i nigdy też nie było tez nacisków w moją stronę w tej sprawie, a ja sam o tym i o innych górnolotnych przywilejach raczej wtedy nie myślałem. Jednak muszę przyznać, że do służby chodziłem wtedy dość regularnie – ale oczywiście służba ta nie wiele różniła się od służby kiedy zostałem nieochrzczonym głosicielem – tzn. chodziliśmy głównie na spacery do parku itp. i po prostu proponowaliśmy raz na jakiś czas ludziom coś do poczytania. W większości przypadków totalnie nie wiedziałem co tak naprawdę proponowałem wtedy tym ludziom, bo poza okładką nie wiedziałem o czym dana publikacja mówiła. W rozmowy raczej nigdy się nie wdawałem bo wiedziałem, że pierwszy lepszy odrobinę bardziej obeznany z Biblią rozmówca zmiażdżył by mnie przy pierwszej wymianie zdań – zawsze się tego obawiałem. Poza tym umawianie się do służby często było dla nas tylko pretekstem, żeby po jej zakończeniu (a czasem i nawet w jej trakcie) udać się kulturalnie pod krawatami do knajpy albo do kogoś z nas i dalej kontynuować nasze spotkanie do późnej nocy przy piwie albo przy czymś mocniejszym. Tak więc mój owoc w owym czasie – przynajmniej w zakresie godzin – nie był fikcyjny. Prawdopodobnie chyba to chroniło mnie przed zakusami braci starszych w moją stronę – zdawałem owoc, pojawiałem się na zbiórkach (często skacowany, ale bywałem), byłem na zebraniach, przedstawiałem punkty w szkole jak mi przydzielano, byłem oficjalnie raczej spokojny w rodzinnym zborze – a więc nie było czego się specjalnie czepiać. Oczywiście można by życzyć sobie wiele po takim młodym i silnym zdrowym bracie, jednak jak już wspomniałem – ja nie miałem żadnych ambicji zborowych, a i przyznam, że z żadnej strony nie było w moim kierunku w tej sprawie nacisków.
I w taki oto sposób – dość imprezowy – zleciało mi moje kilka ładnych lat młodości. Potem moje „imprezowe” towarzystwo nico się rozpierzchło. Niektórzy zaczęli się ustatkowywać, niektórzy wyjechali... Może nie zaprzestaliśmy naszych imprezek, ale na pewno nigdy nie były one już tak częste i intensywne jak wcześniej. W związku z czym musiałem sobie jakoś ten czas „wypełnić”. I tak jak wcześniej nie miałem niestety specjalnego powodzenia u dziewczyn, tak teraz to miało się zmienić... Po okresie „posuchy” w tym zakresie, przyszedł okres, że (ku mojej uciesze) od dziewczyn nie mogłem się opędzić. A, że gejem nie jestem i nigdy nie byłem – bardzo mi się to ówcześnie podobało. Pamiętam, że w pewnym momencie „kręciłem” naraz jednocześnie z trzema dziewczynami (w konspiracji jednej przed drugą i trzecią – wiem nieładnie tak). Nie wiem jak to wtedy wszystko ogarniałem. Oczywiście nie były to jakieś poważne związki z planami na przyszłość i wyznawaniem sobie na kolanach wierności i miłości, a raczej jakieś młodzieńcze umawianie się na spacery, do pubu itp... Ale były. Osobiście zawsze bardziej preferowałem dziewczyny nieco bardziej rozrywkowe, aniżeli przysłowiowe „duchowe siostry Teresy z Kalkuty” - od których zawsze raczej stroniłem. Było to dla mnie coś nowego – czułem się wtedy fajnie.
Oczywiście absolutnie nikt o niczym co wówczas robiłem nie wiedział. Cały czas prowadziłem (i tak naprawdę prowadzę do dziś) podwójne życie. Myślę, że gdybym się tak nie konspirował, tylko przez moje pierwsze 4-5 lat po moim chrzcie (czyli do ok 20 roku życia) mógłbym spokojnie mieć z 10-15 ciężkich komitetów sądowniczych, z których bardzo ciężko by mi było się „wylizać” na zasadzie grania szczerej skruchy a’la kot ze Shreka.
W międzyczasie skończyłem szkołę. Z pryzmatu czasu mogę powiedzieć, że wszystko wtedy przemawiało za tym, żebym szedł na studia – ja jednak zdecydowałem inaczej. Co ciekawe - Rodzice zachęcali mnie, żebym dalej kontynuował naukę na studiach - ja jednak wolałem iść tym razem swoją drogą i zdecydowałem, że chcę pracować. Prawdopodobnie zdecydowałem tak, żeby zrobić na przekór Rodzicom, bo miałem już wtedy dość ich kierowania moim życiem i ich wtrącania się w moje sprawy. Dziś dziwi mnie też to, że to właśnie Rodzice zachęcali mnie do pójścia na studia – co prawda nie pamiętam ówcześnie obowiązującego światła pochodzącego od Ciała Kierowniczego w tej sprawie, jednak jak by nie było, Organizacja raczej nigdy bezpośrednio nie zalecała świeckiego kształcenia.
Natomiast wówczas u dziewczyn nadal miałem dość duże powodzenie, jednak upływ czasu sprawił, ze chyba zapragnąłem czegoś „poważniejszego”. I tak w pewnym momencie spotkałem Siostrę w podobnym wieku do siebie. A, że zawsze byłem wzrokowcem, nie ukrywam, że spodobała mi się bardzo fizycznie. Mimo, że dzieliła nas odległość spotykaliśmy się tak często, jak to tylko było możliwe. Może wówczas nie mieliśmy nadmiernie wiele wspólnych tematów, jednak przyznam, że Dziewczyna po prostu niesamowicie pociągała mnie fizycznie i miałem wrażenie, że chyba podobnie było także z Jej strony. Jako, że byłem młodym bardzo zdrowym chłopakiem, a Ona młodą bardzo zdrową dziewczyną - wszystko skłaniało się ku jednemu... I tak też od słowa do słowa i jakoś tak poszło... Żeby była sprawa jasna – nie mam tu na myśli zwykłych tulanek – przytulanek. Nie mam tu też na myśli jakiejś jednorazowej wpadki – chwili zapomnienia pod wpływem emocji. Po prostu gruchaliśmy się raz po raz jak dzikie króliki wiosną na łące. Nie chcę tu Was zanudzać szczegółami w tej sprawie, bo wiem, że nie jest to forum dla seksoholików. Jednak w naszym przypadku słowa polskiej biesiadnej przyśpiewki „cztery razy po dwa razy, osiem razy raz po raz” były by bardzo trafne, żeby oddać to co się wtedy działo... Nie będę się przechwalał, ale nie miałem i nie mam w temacie wigoru jakichkolwiek problemów – chyba, że na jego nadmiar. Po prostu – jak chyba w żadnej innej sprawie – w tej dobraliśmy się nadzwyczaj dobrze. Myślę, że krócej by mi chyba było wymieniać miejsca w których tego nie robiliśmy, niż miejsca gdzie to robiliśmy. Jedna z ciekawszych sytuacji (ale nie jedyna) jaka mi się z tym kojarzy, to jak siedzimy na letnim kongresie na stadionie z rodziną, jest palący upał, my udajemy, że słuchamy jakiegoś nudnego sympozjum, po czym nasze spojrzenia się krzyżują i już bez słów oboje wiemy, że musimy prędko gdzieś wyskoczyć „na bok”. A że ochota była duża, a sprzyjających miejsc na tego typu potrzeby ma letnim zgromadzeniu było niezbyt wiele, to musiały nam wystarczyć krzaczki kilka metrów od korony stadionu. Sukienka w górę, spodnie w dół i jedziemy (pamiętam, że chyba wtedy gniotła i uwierała nas moja plakietka). Po wszystkim sukienka w dół a moje spodnie w górę i z powrotem na miejsce do rodziny dalej pokornie wysłuchiwać przygotowanego pokarmu duchowego. Takie sytuacje mógłbym mnożyć bez końca. Po prostu obojgu nam to wtedy pasowało.
Oboje byliśmy na podobnym poziomie duchowym (o ile można tak powiedzieć). Tzn. raczej byliśmy w prawdzie, niż żyliśmy prawdą. Myślę, że mieliśmy wtedy w związku z naszymi „zabawami” jakieś wyrzuty sumienia, ale chyba hormony były od nich mocniejsze, bo zawsze kończyliśmy w jedyny wiadomy sposób. Co ciekawe jednocześnie uczęszczaliśmy razem do służby, na zebrania, na zgromadzenia i nawet chyba czytaliśmy wtedy razem jakieś teokratyczne publikacje! Staraliśmy się tym jak mogliśmy zagłuszać wyrzuty sumienia (dziś przyznam, że wówczas je rzeczywiście miałem). O ile pamiętam, kalkulowałem sobie to wtedy w ten sposób, że albo w końcu kiedyś się pobierzemy i jakoś to dalej będzie, albo zgłoszę się ze wszystkim do braci jeżeli się rozstaniemy. A nie ukrywam, że kłóciliśmy się wcale nie tak rzadko – także pewne prawdopodobieństwo rozstania się było. Jednak „godziliśmy się” zawsze po naszych kłótniach w jeden możliwy sposób. I tak po pewnym czasie oboje zgodnie uznaliśmy, że już dość ściemniania i chyba pora „zalegalizować” nasze rozkoszne pożycie. Zaręczyliśmy się i po pewnym czasie pobraliśmy. Oczywiście ślub i wesele mieliśmy jak najbardziej przykładnie teokratyczne (zdjęcia z uroczystości można by dziś śmiało wykorzystać w Strażnicy jako wzorcowy teokratyczny ślub przykładnych braci).
Jestem pewien, że na naszą decyzje wtedy duży wpływ miały wyrzuty sumienia jakie mieliśmy – gdyby nie one nie pobieralibyśmy się w ogóle albo zrobilibyśmy to na pewno znacznie później. My natomiast pobraliśmy się i w taki oto sposób założyłem rodzinę.
Pamiętam, że wraz ze ślubem wkręciłem sobie, że teraz jestem w 100% odpowiedzialny za swoją rodzinę i pamiętam, że nawet byłem wtedy przekonany, że powodzenie naszego małżeństwa jest ściśle uzależnione od naszego stanu duchowego (tak wiem, że to było bez sensu – po tym wszystkim co się u nas działo przed ślubem). I dlatego starałem się abyśmy teraz regularnie czytali aktualne publikacje, regularnie głosili, regularnie uczęszczali na zebrania itp. Chciałem chyba też tym zagłuszyć wyrzuty sumienia które gdzieś z tyłu głowy siedziały i chyba „wykupić” tym swoje grzechy. Oczywiście nie trudno zgadnąć, że za każdym razem każde z tych postanowień teokratycznych „umierało śmiercią naturalną” po pewnym czasie. Jak każde młode małżeństwa, my także mieliśmy pewien okres w którym musieliśmy „się dotrzeć”, jestem jednak pewien, że w naszym przypadku, za sporą intensywność tego docierania się na pewno miały wpływ nasze wyrzuty sumienia za to co się działo u nas przed ślubem. Co prawda nigdy nie było u nas jakiejś poważnej rozmowy na ten temat – czasami tylko mieliśmy pewne „przebąkiwania”, że chyba powinniśmy się ze wszystkim co było zgłosić do braci. Ale nigdy potem nie ciągnęliśmy poważnie tego tematu (chyba tak naprawdę oboje obawialiśmy się ogromnego wstydu z tym związanego – obawa przed wstydem przed nieuniknionym komitetem była wtedy większa od wyrzutów sumienia).
I w tak upływały nam pierwsze lata naszego małżeństwa. Co ciekawe bracia w zborze chyba dostrzegli, że w miarę możliwości jakoś staraliśmy się w trzymać w prawdzie i czułem, że chyba byłem wtedy w zborze brany pod uwagę do przyjęcia przywileju sługi pomocniczego. Przyznam, że wtedy ta propozycja nie była dla mnie głupia i wydawało mi się, że mogę mieć ten przywilej dosłownie na wyciągnięcie ręki. Jednak wtedy cały czas z tyłu głowy miałem to co się działo przed ślubem i po prostu wykręcałem się jakimiś bzdurami braciom, bo nie potrafiłem przełamać wyrzutów sumienia. Miałem świadomość tego, że powinienem najpierw zgłosić się ze wszystkim co się działo u nas i u mnie osobiście przed ślubem. Dlatego za każdym razem – ku niezrozumieniu braci – odmawiałem. Dziś z pryzmatu czasu oceniam, że nigdy wcześniej ani później nie byłem chyba bardziej „silny duchowo” (w rozumieniu Organizacji) - jak wtedy w tamtym okresie.
I tak też upłynęło nam klika lat małżeństwa. Pewna zmiana – zarówno w naszym małżeństwie jak i w moim postrzeganiu Organizacji – nastąpiła kiedy spodziewaliśmy się przyjścia na świat naszego dziecka. W związku z tym, że do większości spraw staram się podchodzić możliwie należycie dokładnie, tak też starałem się podejść do roli bycia rodzicem. Dlatego starałem się zasięgać wiedzy w możliwie jak największym zakresie spraw dotyczących dzieci. W tym wypadku los trafił na kwestię szczepień - w związku z dochodzącymi wówczas wszem i wobec informacjami i potencjalnej szkodliwości szczepionek. W związku tym, ze wcześniej zagadnienie szczepień dzieci zupełnie mnie nie dotyczyło i nic na ten temat nie wiedziałem, to postanowiłem, że zasięgnę wiedzy w tej sprawie w internecie i po prostu wyszukam wszelkich za i przeciw w tej kwestii. I tak – z tego co pamiętam NAPRAWDĘ PRZYPADKIEM – przy okazji szperania przy tym temacie – natrafiłem w internecie na informacje, dotyczące różnych zmiennych punktów widzenia Organizacji na ten temat na przestrzeni lat (wydaje mi się, że wtedy znalazłem też informację, która mnie dość mocno zaintrygowała - że Organizacja w latach gdy zakazywała szczepień, jako jeden z argumentów przeciw szczepieniom podawała absurdalny powód, ze wywołują one u ludzi wściekliznę – teraz jednak nie mogę ponownie odnaleźć tej informacji, a nie wydaje mi się, że sobie to wymyśliłem). Nie spodobała mi się wtedy ta zmienność punktów widzenia Towarzystwa w tej sprawie, ponieważ wyobraziłem sobie, że równie dobrze, że ja i moje dziecko moglibyśmy żyć w okresie kiedy punkt widzenia Ciała Kierowniczego na kwestie szczepień dopiero się klarował, i w związku z tym życie i zdrowie mojego dziecka zależne by było do czyjegoś aktualnego widzi mi się. Pamiętam, że wtedy zacząłem wieczorami nieco kopać po innych kwestiach i natrafiłem także na inne dość ciekawe informacje na temat zmienności poglądów Towarzystwa o transfuzji krwi, o 144 tyś, o 1914 r. itp. Jednak dość duże zdziwienie wywołała na mnie informacja o budowie, przeznaczeniu i późniejszej odsprzedaży Beth Sarim (powodu tego mojego dość dużego zdziwienia niestety teraz nie mogę wyjawić – w obawie o dekonspirację). Jeżeli jednak dotrwaliście z czytaniem do tego miejsca, to być może zauważyliście, że jestem człowiekiem którego nie jest tak łatwo czymś złamać – zarówno w jedną jak i drugą stronę. I tak też (niestety) było w tym wypadku – po prostu przyjąłem te wszystkie informacje do wiadomości w typowy dla siebie sposób – bez specjalnych emocji ani podniecania się. Miałem po prostu od tej pory z tyłu głowy, że nie wszystko w Organizacji w kwestiach w których się zaznajomiłem jest ok.
Jako wtrącenie w tym miejscu dodam, że najpierwsze wątpliwości na temat nauk Towarzystwa jakie zaczęły się tlić w mojej młodej głowie, miały miejsce podczas znienawidzonego przeze mnie studium książki wiele lat temu – kiedy studiowaliśmy kiedyś czerwoną książkę Wspaniały Finał Objawienia. Pamiętam, że na nudnych zebraniach podczas omawiania rozdziałów 21, 22 i 23 tej książki było wyjaśniane, co oznaczało i jak wypełniło się zdumiewające rozbrzmiewanie siedmiu trąb przez Aniołów (Księga Objawienia 8:1 – 9:21). Wg książki spełnienie tych proroctw miało miejsce podczas przyjmowania przez braci rezolucji na kolejnych letnich kongresach w latach 1922-1928 (Idę o zakład, że bracia ci biorący wówczas udział w tych rezolucjach, w 90% nie wiedzieli i nie rozumieli za czym głosowali. Natomiast ich głosowanie według książki Finał Objawienia, było znamiennym spełnieniem się dość istotnego proroctwa). Przyznam, że wówczas jak studiowaliśmy ten materiał (a i także teraz) nie wgłębiałem się specjalnie głęboko zarówno w same proroctwa jak i ich wykładnię wg czerwonej książki Objawienia. Ale wtedy kiedy byłem młodym chłopcem pamiętam, że pozwoliłem sobie po prostu przeczytać te proroctwa ciurkiem z Biblii i wydały mi się one naprawdę dość znamiennie brzmiące. Gdy to zestawiłem z ich wykładnią wg Towarzystwa z książki Objawienia, wydawała mi się ona bardzo mocno lakoniczna i naciągnięta do bieżących potrzeb Organizacji – tak naciągnięta jak guma w stringach XS naciągniętych na gruby tyłek. Potem pamiętam, że po kilku latach ponownie studiowaliśmy tą książkę w grupach książki to pamiętam, że musieliśmy zaklejać (zamieniać) poszczególne fragmenty stron z nieaktualnymi wykładniami proroctw, ponieważ Towarzystwo zamieniło je innymi nowymi naukami, a nie zdążyli jeszcze wydać nowych zrewidowanych edycji książek– tych stron było naprawdę dużo. Też mnie to wtedy dość mocno dziwiło.
Tymczasem życie się toczyło dalej i w końcu na świat przyszło nasze dziecko. Jak wiadomo, dziecko w życiu potrafi sporo namieszać i trzeba wtedy swój wcześniejszy system wartości nieco przewartościować. W związku z tym, tak jak wcześniej było nieco czasu i chęci żeby w miarę regularnie wybierać się na zebrania i czasem do służby, tak teraz po prostu tego czasu i sił zaczęło nam zwyczajnie brakować. Tak jak wcześniej bracia ze zboru mniej lub bardziej zachęcali mnie do rozważenia podjęcia przywileju pomocniczego, tak teraz przeszli w tryb zachęcania, żebyśmy się po prostu wzięli za siebie (ale przyznam, że nigdy nie były to naciski bardzo silne – raczej miały formę zachęt). Z pryzmatu czasu przyznam, że chyba jednak te ówczesne zachęty i zainteresowane w naszą stronę przez braci (a szczególnie w moją osobą), nie było spowodowane tylko zwyczajnym zaniepokojeniem spowodowanym zmniejszeniem się naszego udziału w służbie. Pamiętam, że mniej więcej w tym czasie podczas jednego ze spotkań z moimi Rodzicami z raz czy dwa wygadałem się delikatnie, że w internecie można znaleźć bez trudu bardzo ciekawe informacje na temat Organizacji i jej zmiennych nauk. Jestem prawie pewien, że zostałem wtedy przez nich sprzedany z tym do braci ze zboru. Uważam tak dlatego, ponieważ wszystko to bardzo zbiegło się w czasie. Co prawda ze strony braci nie było do mnie bezpośrednio pytań o moje wierzenia i przekonania – ale też nigdy wcześniej ani później tak mną się nie interesowali jak właśnie wtedy. Ja ze swojej strony zorientowałem się, co może być grane i wolałem wtedy nie podskakiwać – tzn. jak chcieli umówić się ze mną do służby to się umawiałem, jak chcieli przyjść do nas na wizytę to nie odmawiałem i przychodzili itp. Nie chciałem wtedy podskakiwać w zborze głównie dlatego, ponieważ byliśmy i niestety jesteśmy nadal w pewien sposób związani interesem w moimi Rodzicami, i z pewnością ewentualne nasze perturbacje w zborze miały by duży wpływ na tą naszą zależność (w obawie przed dekonspiracją niestety nie wyjawię szczegółów naszych interesów z moimi Rodzicami).