(...) Chciałbym poruszyć temat, który nie został dla mnie wyczerpany, a zarazem byłby poradnikiem w pigułce dla tych, którzy tkwią wewnątrz ale bliżej im do wyjścia. Z wielu różnych ważkich powodów nie każdy jest gotowy i chętny opuścić WTS wiec wielu z nas się decyduje zawiesić w próżni i siedzieć w środku. Ale im dłużej to trwa tym bardziej można mieć dosyć zebrań, zbiórek, głoszenia i w ogóle towarzystwa "przyjaciół", którzy stają się dla nas oderwanymi od rzeczywistości robotami.
Podzielcie się jak to jest być nieczynnym. Jak radziliście sobie emocjonalnie? Czy łapaliście się na tym, że mimo mając dosyć obecności na zebraniach to odczuwaliście jakąś pustkę albo presję otoczenia, że stajecie się "słabi duchowo"? Jak radziliście sobie ze zmartwionym waszym zdrowiem duchowym starszym zboru? Jakich argumentów używaliście? Zbywaliście takiego delikwenta ostro i porządnie czy może w "pokorze i uniżeniu umysłu"?
Chyba w każdym zborze są nieczynni, którzy w tym stanie są od nawet kilkunastu lat i więcej - jakoś nikt im nic nie robi. Czy waszym zdaniem jest to spoko by być prawie jak wykluczony ale mieć za to legalny kontakt z rodziną?
Sądziłam, że jak przestanę zdawać sprawozdanie ze służby, to będą jakieś rozmowy z nagabywaniem i wyciąganiem informacji.
Po pierwszym miesiącu takim, czekałam z niecierpliwością, czy padną jakieś pytania.
I wiecie co?
Nic.
Zupełnie nic, choć już minął spory czas, nikt o nic nie pyta, żaden starszy.
Aż to jest dla mnie zastanawiające, biorąc pod uwagę, że nie byłam jakimś tuzinkowym głosicielem, należałam do tych bardzo gorliwych.
Nie było żadnej rozmowy, nie padło ani jedno pytanie w tym kierunku, nie było ani jednego sms-a, ani telefonu, może wykasowali mój numer u siebie
Co bardziej doświadczeni, mówią, że nie pytają, bo
czują pismo nosem.
Mogą domyślać się, że mam odstępcze poglądy, a póki w zborze jest cisza, oni też milczą, żeby nie wywoływać
"wilka z lasu".
Bardzo dla nich niewygodnego.
Do zebrań mi nie tęskno, nie martwię się tym, że myślą o mnie, że pogrzebałam się duchowo.
Moją receptą na to jest zajmowanie się swoim życiem, rodziną, pracą.
Korzystaniem z wolności w sensie sterowania swoim życiem, na które już WTS nie ma wpływu.
PRAWDZIWA WOLNOŚĆ OD UZDY ORGANIZACYJNEJ.
I to ja decyduję o wszystkim, co dotyczy mojego życia.
I uważam, że jeśli komuś pasuje taki status, a nie odchodzi oficjalnie ze względu na rodzinę, niech tak trwa.
Całkiem jest to bezpieczna pozycja, ze względu na ten szaleńczy ostracyzm, który w tej organizacji działa jak szalej na konia.
Pozdrawiam wszystkich myślących inaczej niż wts.
Życzę Wam zdrowej wolności od jej sideł.