Tytuł, nasunął mi się w związku z tym, że moja babcia poznała "prawdę" tuż po planowanym na rok 1975 końcu świata. Nie jestem w stanie dokładnie opisać tego, co się wówczas w organizacji działo, bo moja historia rozpoczęła się nieco później. Babcia była wyjątkową osobą, sama wychowała 3 dzieci, borykała się z przeciwnościami losu, trzymała dom żelazną ręką. Jak sama opowiadała, może nigdy nie posłuchałaby braci, gdyby nie krzywdy i szykany, jakie spotkały ją wcześniej, ze strony katolików. Była straszliwie zrażona do tego wyznania, a księży wręcz nienawidziła. Jej wcześniejsze przeżycia nie mają nic wspólnego z ŚJ, ale myślę, że miały ogromny wpływ na to, że sekta ta zagościła w życiu rodziny na dobre 40 lat. Dlatego chciałabym pokrótce opisać znane mi kawałki układanki. Jeżeli moderator uzna, że piszę nie na temat i usunie moje wypociny, przyjmę to z pokorą i skruchą. A jak to było...
Katarzyna urodziła się w małej podgórskiej wiosce, należącej do pobliskiego majątku, w zaborze austro-węgierskim. Ojciec pracował w pobliskim browarze, a matka zajmowała się obejściem, polem i powiększającą się co roku gromadką dzieci. Rodzina była bardzo biedna, tak bardzo biedna, że gdy matka podczas pracy przy wykopkach powiła kolejne dziecko, nie miała go czym okryć i jedynie zawinęła w swój fartuch i otuliła wiązką siana. Była tak wycieńczona, że w jej piersiach maleństwo nie znalazło życiodajnego pokarmu i po dwóch dniach zmarło.
Ludzie mówili, że dołączyło do grona aniołków, podobnie jak jego siostra w niecałe 10 miesięcy później. W tydzień po ciężkim porodzie i matka oddała ostatnie tchnienie Panu, po czym skończyła się dla niej katorga w życiu doczesnym. Za to zaczęła dla pozostawionych przez nią dzieci.
Najstarsza siostra musiała przejąć jej obowiązki, a pozostały przychówek został oddany na służbę. 10-letnia wówczas Katarzyna musiała wprowadzić się do czworaków przy dworze i usługiwać w kuchni. Spędziła tam kolejne 10 lat. Wyrosła na ładną pannę, toteż wpadła w oko folwarcznemu zarządcy, nazwijmy go panem G.
Był to jeszcze stosunkowo młody, bo niespełna 30 letni, aczkolwiek doświadczony życiem człowiek. Pochodził z terenu dzisiejszych Czech, gdzie tuż przed I Wojną Światową, ukończył szkołę oficerską i ożenił się. W kilka miesięcy po ślubie, młody małżonek został wysłany na front, gdzie został ranny i trafił do obozu jenieckiego. Zwolniony po wojnie, pół roku tułał się w drodze do domu, a gdy w końcu tam dotarł, drzwi otwarła mu żona w zaawansowanej ciąży, a zza jej spódnicy ciekawie wyglądał spory już szkrab. Okazało się, że zwolnione przez młodego małżonka miejsce przy stole i w łożu, zostało zajęte przez sąsiada zza miedzy. Życie. Cóż zatem miał począć nasz nieszczęsny weteran? Odebrać ojca dzieciom? Wrócić do żony, dla której stał się obcym człowiekiem? Wyruszył zatem dalej w poszukiwaniu szczęścia. Przedostał się do odrodzonej Polski, gdzie baron, będący właścicielem browaru, docenił jego wykształcenie i umiejętności, i uczynił go jednym z zarządców.
Katarzyna, wówczas uznawana była już za starą pannę. Nie miała nieszczęsna też większych szans na zamążpójście, jako, że w posagu miała jedynie swoją urodę. Starał się, co prawda o nią pewien 50 letni wdowiec z czwórką dzieci, ale ona do tych starań podchodziła z obrzydzeniem. Pamiętała jeszcze niedolę matki, a małżeństwo z łysiejącym, bezzębnym, śliniącym się na jej widok zalotnikiem, będącym z resztą starszym od jej ojca, oznaczało niechybne podążenie w ślady nieszczęsnej rodzicielki. Dlatego z rumianym obliczem, zwracała się do młodego i przystojnego zarządcy. Zwłaszcza, że każde jego spojrzenie, powodowało przyspieszone bicie serca, a krew krążąca w żyłach, stawała się gorąca jak lawa. Toteż dziewczę uległo mu pewnej nocy i oddało swój wianek.
Był jednako, jeden problem. A mianowicie, w ówczesnych czasach istniały jedynie śluby kościelne, które nie przewidywały rozwodów. Przeto, raz poślubiony małżonek, nadal związany był sakramentem małżeństwa. Nie mógł ponownie zatem, ożenić się z Katarzyną. Do tego, kwiaty z owego utraconego wianka wydały owoce, a pod sercem Katarzyny, zaczęło bić jeszcze jedno maleńkie serduszko.
Baron był człowiekiem światowym i postępowym, przeto przymknął oko na niemoralność swego pracownika. Jednak tamtejszy pleban, niestety już nie. Jego kazania stały się płomienne, a ich tematem przewodnim było niezmiennie piekło, jakie czeka grzeszne stadło. Co nie przeszkodziło mu w przyjęciu słonej sumki za ochrzczenie kolejnych potomków owego stadła.
Rodzina musiała pogodzić się z tym, że ostatni wchodzili do kościoła i nie starczyło już im ławek. Przeciw rosłemu G., poważanemu w folwarku ludzie nie mieli odwagi wystąpić. Jedynie patrzyli na niego pełnym pogardy wzrokiem i szeptali ukradkiem ze sobą, gdy tylko się odwrócił. Natomiast w stosunku do Katarzyny i jej dzieci, już nie mieli takich oporów. Z epitetów, jakie mogły usłyszeć, najłagodniejszymi bodajże były: "ladacznica" oraz "bękarty". Najgorzej w sumie miały dwie pierwsze córki Zofia i J. Były wyzywane i opluwane. W szkole przechodziły gehennę. Najgorzej miały na lekcjach religii, gdzie pleban, za najdrobniejsze potknięcie w recytowaniu katechizmu, karał klęczeniem na grochu, bądź używał dyscypliny. Potem nastąpiło wydarzenie, które uczyniło nieco lżejszym życie dwóch pierwszych sióstr i kolejnego rodzeństwa. A mianowicie Katarzyna, w zaawansowanej ciąży szła do studni po wodę. Pech chciał, że było to dzień po burzy, podczas której po uderzeniu pioruna, spłonęła część świeżo zebranych plonów. Pleban nieco pofolgował sobie tego dnia w kazaniu, stwierdzając, że to kara boża na parafię, za grzech, w którym od wielu lat żyje rodzina G. Nie trzeba było wiele, aby tłum parafian postanowił ukarać winnych. Ciężarna Katarzyna, była doskonałym celem. Ktoś pierwszy, najbardziej święty rzucił kamieniem, za nim następny ktoś. Kilka z nich trafiło i chociaż nieszczęsnej udało się uciec, to straciła dziecko. Tego było już za wiele i wkroczył sam dziedzic. Od tego czasu rodzina objęta została jego protekcją i nikt już nie śmiał uczynić jej krzywdy. A gdy następne dziecko Katarzyny urodziło się z ciężkim upośledzeniem umysłowym, gawiedź uznała, że sam Pan ukarał grzeszników i dała im spokój.
Zofia, była najstarszą córką pary kochanków, owocem pierwszego grzechu. Dziewczynką inteligentną i szybko uczącą się. Miała wrodzony talent do języków, dlatego szybko nauczyła się od ojca niemieckiego. Była też zaradna. Pomagając matce w domu i opiekując młodszym rodzeństwem, nauczyła się wszystkich kobiecych prac oraz zajmowania się dziećmi. Była też obdarzona talentem artystycznym i przepięknie szyła i haftowała. Prześladowania z dzieciństwa, spowodowały jednak, że była osobą nieśmiałą, zalęknioną, o obniżonym poczuciu wartości. Mimo prześladowań ze strony księdza, gorąco wierzyła w Boga i całą doktrynę. Tak, jak matka wyrosła na piękną kobietę i nie mogła opędzić się od zalotników. Mimo pochodzenia z nieprawego łoża, dobrze wyposażona przez ojca, dla którego była oczkiem w głowie, pewno szybko wyszłaby za mąż. Przeszkodził jej w tym jednak wybuch kolejnej wojny.
Cały region, w którym rodzina mieszkała, był zaludniony gęsto ludnością narodowości żydowskiej, przeto dla niemieckich okupantów stał na cenzurowanym. Zaczęła się rzeź i łapanki. W trakcie jednej z nich zatrzymano Zofię i jej młodszą siostrę J. Obie zostały wywiezione do Rzeszy na roboty. Miały o tyle szczęście, że nie trafiły do żadnej fabryki, tylko w tereny rolnicze, do bauerów. J. pracowała w polu i przy inwentarzu. Zofia natomiast, z uwagi na biegłą znajomość niemieckiego i inne umiejętności miała posadę służącej w domu oraz opiekowała się dziećmi. Obu udało się przeżyć wojnę. Zofia była osobą szczerą i uczciwą i zaskarbiła takie zaufanie pracodawców, że bauerka na urlop do Polski ubrała ją w swoje rzeczy, wiedząc, że wróci, aby je oddać.
Po wojnie obie siostry wróciły do domu, ale zastały odmienioną rzeczywistość, baron, właściciel browaru uciekł do Rzeszy, a cały majątek przejęło państwo. Zresztą zostały z niego w większości gruzy. G. stracił posadę, zatem rodzina skorzystała z możliwości i wyruszyła w drogę, aby zasiedlić Ziemie Odzyskane. Na miejscu stacjonowała już Armia Czerwona. I tu Zofia, poznała życzliwego i pomocnego oficera rosyjskiego, powtarzając błąd swej matki. Owocem tego błędu był syn.
Oficer niestety został odwołany z powrotem do kraju, a Zofia pozostała sama w widocznej ciąży. Niestety, w złagodzonej formie, ale także doznała od bogobojnych chrześcijan, szykan z uwagi na swój stan. To spowodowało, że gorliwość, z jaką wcześniej uczęszczała do kościoła znacznie osłabła, a jej wiara się zachwiała.Na szczęście wkrótce po narodzeniu syna, poznała owdowiałego polskiego oficera S., który się nią zaopiekował, ożenił się z nią, dając swoje nazwisko również jej pierwszemu synowi. Urodziła mu jeszcze syna i córkę.
Na nieszczęście oficer ten, był ranny w czasie wojny. Został postrzelony, a kula utkwiła w płucu. Poziom medycyny w tych czasach, nie pozwolił na jej usunięcie. Po kilku latach, uszkodzenie w płucu, spowodowało rozwój nowotworu i tuż po siódmych urodzinach córki S, zmarł. Zofia została sama z trójką dzieci. Nie było jej lekko. Dniami pracowała u ludzi w polu, nocami haftowała i szyła, aby utrzymać rodzinę. Po mężu miała jedynie skromną rentę na dzieci. Była bystra więc szybko zorientowała się, że w jej sytuacji jedynym wyjściem jest zapisanie się do partii. Zatem zamieniła swoją książeczkę do nabożeństwa, na książeczkę partyjną. Tylko, gdzieś na dnie duszy została stłumiona wiara w Boga i jednocześnie obawa przed piekłem, w wyniku wyrzeczenia się go. Rzeczywiście jej to pomogło. Dostała pole uprawne i zaczęła prowadzić gospodarstwo. Znalazł się też mężczyzna chętny do zaopiekowania się młodą wdówką i jej gospodarstwem. Nawet żenić się chciał Widmo biedy odsunęło się poza horyzont. Udało jej się wychować dzieci, niestety żadne z nich nie miało melodii do nauki - synom udało się skończyć zawodówki, a córka... Córka, tuż po skończeniu podstawówki została zgwałcona przez niedoszłego ojczyma. Trauma jakiej doznała, spowodowała u niej załamanie psychiczne. Cała historia dla oprawcy, skończyła się tak jak powinna, czyli więzieniem, ale jego ofiara nigdy nie przestała zmagać się z przeszłością.
R., córka Zofii miała problemy emocjonalne, nie potrafiła skupić się na nauce. Mimo wysiłków Zofii, nie dała rady skończyć żadnej szkoły i zakończyła swoją edukację na podstawówce. Synowie zaczęli dorastać, a wychowani jedynie przez ciągle zapracowaną matkę, także swoim zachowaniem nie szczędzili jej zgryzot.
Wtedy, do domu Zofii, zapukała wyjątkowa para ludzi. Oboje elegancko ubrani, kulturalni życzliwi. Pan pod krawatem, pani w skromnej sukience. W rękach mieli Biblię i mówili takie piękne rzeczy. Że całe zło tego świata, to sprawka szatana, a Bóg jest dobry i ukarze owego szatana i wszystkich złych ludzi. A ci dobrzy będą żyli wiecznie, bez chorób, smutku i cierpienia w Raju na Ziemii. I, że piekła, to w ogóle nie ma! I Zofia, która, już myślała, że Boga nie ma, też może mieć nadzieję na tak cudowną przyszłość! Bóg to obiecał. On istnieje i ma na imię Jehowa. Tak, tak, oni wierzą, że Zofia po raz pierwszy to imię słyszy, bo to paskudna fałszywa religia katolicka, która jest jak Babilon specjalnie to imię z Biblii wymazała. Żeby ludzie się nie dowiedzieli. Za to ten Bóg, tą paskudną religię katolicką zgładzi, jak zburzył starożytny Babilon. Ale oni mają takie czasopisma, gdzie wszystko jest wyjaśnione. Bo przecież Biblia takim trudnym językiem napisana. A oni tu są, bo Jehowa zobaczył jej szczerość i czyste serce i nie zostawił jej w potrzebie. Więc może oni zostawią te czasopisma, żeby Zofia sobie w spokoju poczytała, to sama się przekona... Zostawili, a ona się przekonała. Jak świeżo zaorana ziemia, tuż po deszczu, przyjęła to ziarnko kąkolu. A ono wykiełkowało...
Jeżeli nie przynudziłam i nie jesteście źli, że do Świadkowie pojawili się po tylu latach tej opowieści, to napiszę również resztę, w której przewijają się przez następne niemal 40 lat.