Opowiem jednak swoje co nieco tutaj, żeby nie rozbijać na dwa wątki.
Moi rodzice dużo czasu powięcali na pracę zawodową, ale ponieważ byli lubiani w zborze, jakoś na sucho uchodziły im nieobecności na zebraniach i brak głoszenia. Ojciec uczył życia, a mama była dla mnie wzorem ,jaka powinna być żona i matka.
Po kilku próbach stworzenia związku wydawałoby się, że spotkałem "tę jedyną". Pochodziła z rodziny kk, ale jej ciotka wciągnęła ją do zboru. Gdy się pobieraliśmy , intensywnie studiowała i kilka miesięcy po ślubie przyjeła symbol. Pierwsze 5 lat starałem się stworzyć związek ,w którym oboje czulibysmy się dobrze,ważni dla siebie i kochani. Dość szybko jednak zauważyłem ,że żona po prostu przyjmuje moje starania jako coś oczywistego i mając pełen arsenał kobiecych sztuczek powodowała, że tkwiłem, bo zwyczajnie kochałem. Finansowo było bardzo dobrze, bo mam własną firmę komputerową a i rodzice nie szczędzili wsparcia. Przyszedł dzień, gdy żona poinformowała mnie, że rezygnuje ze swojej pracy na rzecz bycia pionierką. Nie porozmawiała, tylko przekazała suchą informację. Ja zaczynałem myśleć o dzieciach, a ona jeszcze mnie ofuczała, że armagedon blisko, o dzieciach nie ma mowy, a i ja powinienem się ogarnąc, bo zginę w tej pożodze i z dzieci nici. Od tamtej pory zaczęło być coraz mniej przyjemnie.