I na jakiej podstawie miałoby mnie to dyskredytować bo nie bardzo rozumiem? Wydaje mi się, że dopóki mam coś sensownego do powiedzenia z własnej perspektywy to mój status nie jest aż tak bardzo istotny. Środowisko świadkowskie nie ogranicza się jedynie do chrztów, wykluczeń, komitetów i ich konsekwencji. Wypowiadam się z perspektywy młodego człowieka, który był wychowywany w myśl doktryny i dzielę się obserwacjami na temat własnego zboru oraz tego jak osobiście postrzegam pewne działania. Innym zostawiam pole do popisu na temat doświadczania ostracyzmu i innych przykrych "skutków ubocznych".
Każdy może się wypowiadać w temacie Świadków. Jedni jako obserwatorzy, a inni jako ochrzczeni członkowie, którzy doświadczyli na sobie jak to jest być Świadkiem i jak to jest być wykluczonym/odstępcą.
Nie wszystko można sobie wyobrazić dopóki samemu się tego nie przeżyje na własnej skórze.
Pierwszy przykład z brzegu jaki mi przychodzi do głowy to macierzyństwo. Pamiętam, że dopóki nie miałam dziecka, to miałam ustalone poglądy na temat wychowywania dzieci i byłam przekonana, że nawet te najmniejsze dzieciaki da się tak wychować, że będą siedziały cicho przez całe zebranie. Nieprzychylnym okiem patrzyłam na dzieci, które podczas zebrania przemieszczały się po sali, bawiły się zabawkami, rysowały itp.
Dopiero gdy zaczęłam mieć swoje własne dziecko, to zobaczyłam, że utrzymanie je we względnej ciszy na zebraniu to morderczy wysiłek!
I gdy pewna siostra (tzw. stara panna) zwróciła mi uwagę, że przez moje dziecko (które i tak było dość grzeczne) ona nie może skupić się na zebraniu, to miałam ochotę palnąć ją w łeb (bo ona nie wiedziała jaki wysiłek wkładam w to żeby dzieciak jako tako funkcjonował przez te 2 godziny). W pewnym momencie stwierdziłam nawet, że to jest ponad moje siły i opieka nad malutkim dzieckiem podczas zebrania sprawia, że ja i tak nic nie wiem co się na nim dzieje. Zaczęłam więc przychodzić rzadziej na zebrania, a gdy przychodziłam to bez dziecka.
Ta postawa z kolei również się braciom nie podobała i zawsze dopytywali gdzie dziecko. To im mówię, że śpi w domu. A ci oczywiście "zachęcali" żeby przychodzić z nim na zebrania (np. poprzez płomienny wykład z mównicy, że trzeba na salę z dziećmi przychodzić i żeby już od niemowlęctwa były "pouczane przez Jehowę")
Taaa... jasne... będę z niemowlakiem siedziała na sali do 21.00 i czekała aż mi zacznie wrzeszczeć wniebogłosy... i wtedy siostra (tzw. stara panna) powie mi, że ją głowa od tego krzyku boli i nie może korzystać z zebrania.
Inny przykład z życia wzięty to narzeczeństwo i małżeństwo. Mimo, że ślub to "tylko" podpisanie "papierka", to chyba wiele osób się tu zgodzi, że ten "papierek" bardzo wiele zmienia.
I tak samo jest z chrztem. Osoby nie będące po chrzcie zawsze są inaczej (lepiej) traktowane niż te po chrzcie. Z nieochrzczonym warto się zadawać, bo można na nim "nabić" sobie godzinki głoszenia.
Pionierka, która ze mną studiowała Biblię "nabijała" sobie na mnie nawet i 4 godziny tygodniowo. A gdy wzięłam chrzest, to nagle z dnia na dzień nasze kontakty sie urwały - skończyły się zaproszenia na studium z kawką i herbatką i długie rozmowy.
Niby "tylko" chrzest, a u mnie zmienił wszystko.
A zatem będąc tylko obserwatorem nie można wypowiadać się kategorycznie w imieniu ochrzczonych Świadków i twierdzić, że w swoich opowieściach przesadzają. Oni opisują swoje przeżycia i swoje emocje ze swojego punktu widzenia. A bardzo trudno ten punkt widzenia zrozumieć wtedy, gdy nie przeżyło się tego co oni na własnej skórze.