I KOMUNIA
Pierwszy raz na zebraniu ŚJ byłem w wieku ok. 7 lat. Mieszkałem wówczas na wsi i na te zebrania do pobliskiego, trochę oddalonego miasta trzeba było kawałek dojechać. Ojciec był już wtedy ochrzczonym głosicielem, czyli pełnoprawnym w organizacji. Muszę przyznać, że to w jaki sposób tata stał się ŚJ umknęło mi, pomimo tego, że jest to przecież jakiś proces o jakimś czasie trwania. To znaczy, nie za bardzo zdawałem sobie z tego sprawę, widziałem że coś czytał, że Biblię i jakieś gazetki, ale w ogóle mnie w to nie wciągał, do czasu. Mama była wówczas katoliczką, taką raczej „od niedzieli”. Wiek, w którym po raz pierwszy zawitałem w organizacji oraz zbliżający się czas komunii – to wszystko wyglądało jak mieszanka wybuchowa, która przy lekkim wstrząsie może eksplodować. Nie pójść na wsi do komunii w tamtych czasach trudno było sobie wyobrazić, to byłoby chyba wydarzenie dekady w tym środowisku.
Jak można sobie wyobrazić, ojciec zaczął mnie uświadamiać i to właśnie mniej więcej w czasie, kiedy ta komunia widniała na horyzoncie. Zaczęły się też ostre kłótnie pomiędzy rodzicami (w zasadzie to zawsze były, ale teraz konkretnie o komunię). Ojciec mówił matce, że jak będzie chciał, to do żadnej komunii nie pójdę. Matka odpowiadała, że choćby miała stanąć na głowie, to pójdę.
I ja sobie żyłem w takim dualizmie, w tych kłótniach, w tym rozrywaniu a to przez jedno, a to przez drugie, nie wiedząc, co zrobić, nie chcąc nikomu sprawić przykrości. Można zadać pytanie:
A czy sam chciałeś iść do komunii? I tak, i nie. Tak, bo szły wszystkie dzieci, bałem się odrzucenia w dotychczasowym środowisku, bo komunia wiązała się z prezentami, nie myślałem tak religijnie o komunii. Nie, bo tata jasno mi mówił, że jest to złe, a dziecko się zła boi.
Tym bardziej, gdy mówi się przy tym o diabelstwie, itp.
Na religię pierwszy raz poszedłem w pierwszej klasie podstawówki, przynajmniej tak zapamiętałem. Wcześniej, jak wszystkie dzieci, chodziłem z rodzicami do kościoła. Muszę tu przyznać, że ojciec zanim stał się ŚJ, bardzo ochoczo i sumiennie chodził do kościoła. Religię prowadził ksiądz, którego dzieci się bardzo bały. Zanim pierwszy raz poszedłem do salki katechetycznej, to nasłuchałem się niesamowitych legend, że bił linijką, że ciągnął za uszy i włosy, że kazał klękać na workach z grochem. Bałem się niemiłosiernie, jak wszystkie dzieci. No, żadna z tych legend się nie sprawdziła. Ksiądz był surowy, ale nie pamiętam, by komuś zrobił to, co mu przypisywano. Za to chętnie stawiał dwóje w zeszytach do religii, jak czegoś nie było, co miało się w nim znaleźć. Podsumowując, dzieci za nim nie przepadały, nie miał dobrego przygotowania pedagogicznego, natomiast dorośli … raczej go lubili. Ten ksiądz, gdy chodził po kolędzie, to trzeba było użyć podstępu, by mu wręczyć kopertę z datkiem na kościół. Nie chciał wziąć. Sam byłem tego świadkiem, kiedy mama przez ok 15 minut próbowała mu ją wcisnąć, a on robił co tylko mógł, by koperty nie przyjąć.
Stało się jednak tak, że do tej parafii przyszedł drugi ksiądz. Nie znam się jak to jest, ale jeden jest chyba proboszczem, a drugi … no właśnie, kim? I to ten drugi ksiądz przejął przygotowanie dzieci do komunii. Bardzo go lubiłem i na religię z nim chciało się chodzić. Miał podejście, pedagogicznie był przygotowany i wywiązywał się dobrze z obowiązków nauczania. Nie było jednak łatwo, bo był bardzo wymagający – tak to pamiętam, i naprawdę trzeba było się przyłożyć. Jako dowód na to, że był wymagający niech zaświadczy fakt, że jednego dziecka nie chciał do komunii dopuścić, bo … niczego nie umiało. Poszła fama o tym na całą wieś, mama tego dziecka strasznie to przeżywała. Ostatecznie dopuścił, ale co miało dziecko zdać, to musiało.
Drugim dzieckiem, z którym były problemy, ale całkiem innej natury, byłem ja. Jak pisałem, na religię do nowego księdza chciało się chodzić, ale … ja indoktrynowany przez tatę zacząłem uciekać i to tuż przed decydującym okresem. Ksiądz odwiedził matkę i powiedział jej, że jeżeli to tak ma wyglądać, to niestety będę niedopuszczony. Mama bardzo płakała wtedy. A ja zacząłem też w tym okresie wykorzystywać sytuację i często szantażowałem rodzicielkę w taki sposób, że gdy na coś się nie godziła, to straszyłem ją, że do komunii nie pójdę. Jak to działo się przy ojcu, to miał on wtedy taką radochę. Ostatecznie, jakby dał przyzwolenie na tę komunię, bo jak mi się przypomina, powiedział mniej więcej tak, co do sensu: „
idź, niech już to ma (to o matce), ale pamiętaj, że to złe”.
Dziś mam wątpliwości, czy tak naprawdę odpuścił dla dobra matki, czy ze strachu przed ludźmi ze wsi i swojej katolickiej rodziny. Myślę, że nie daliby mu spokoju i wypominaliby, że „
potrafił nie dopuścić dziecka do komunii”. Ówczesna wieś była inna niż teraz są. Dlaczego tak myślę?
Otóż dlatego, że gdy ŚJ prowadzili kampanię głoszenia na naszej wsi, on wtedy nie głosił! Moim zdaniem ze strachu. I to jest dziwne. Bo jeżeli ktoś jest przekonany o jedynozbawczości swojej organizacji, to nie powinien czuć takiego strachu. Jest to jednak tylko moje podejrzenie, taki hipotetyczny wniosek na podstawie skąpych faktów. Zastanawiam się też teraz, gdy to piszę, na ile sama organizacja wpływała na sprawę komunii. On musiał się zwierzać przecież swoim braciom i siostrom, że ma taki problem, że mu chłopaka do komunii chcą zabrać. Co mu wtedy doradzano? Nie wiem. Może ktoś z Was wie, co wtedy się mówi?
Jak już to „przyzwolenie” było, to z taką ulgą zaliczyłem cały materiał przygotowawczy i ku nieskrywanej uciesze księdza, zostałem do komunii dopuszczony. W trakcie komunii byłem wytypowany do odczytywania nawet wersetów z Biblii na głos, centralnie do wszystkich. Wydaje mi się, że ojciec nawet mnie ćwiczył, jak to przeczytać. I potem pytał się, czy się czasem nie pomyliłem. Ja tam jednak miałem jakieś drobne potknięcie. To było coś z Listów Pawła, Apostoła Chrystusowego.
Zanim jednak fakt komunii nastąpił, to były już takie finalne przygotowania w kościele, na które się chodziło. Kościół był w sąsiedniej wsi, oddalonej ze trzy kilometry. Chodziło się polnymi drogami wśród pięknej przyrodniczej scenerii, całą grupą dzieci. Lubiłem te wycieczki, śmiechów i radochy było co niemiara. W kościele uczono np. jak się spowiadać i wszelkie inne próby przeprowadzano, które były związane z przebiegiem komunii. Przed odejściem od konfesjonału całowało się krzyżyk, który na nim jest. Ja udawałem, że całuję ten krzyżyk. Na moje nieszczęście jedno dziecko to zauważyło i wystarczająco głośno, na cały kościół wrzasnęło:
Nie po-ca-ło-wał! Zbladłem, poczułem uścisk w żołądku. Nie wiedziałem, jak zareaguje ksiądz. On jednak przecież wiedział, jaka jest u mnie w domu sytuacja, udał chyba, że nie słyszy, a tego nie dało się nie usłyszeć moim zdaniem. Byłem wściekły na tego, kto mnie zdekonspirował.
Dziś mam określone stanowisko odnośnie figur i rzeźb, znam argumenty wiernych KRzK, mam jednak inne zdanie. Nie boję się jednak symbolu krzyża, jestem uwolniony od tego strachu. Na kanale YT eleara eldy, są filmy z konferencji dla byłych i obecnych ŚJ. Odbywają się one w jakimś kościele niekatolickim, gdzie widnieje krzyż. Ktoś, kto przemawiał do byłych i obecnych ŚJ (którzy chcą odejść, albo są na wylocie), powiedział chyba: „
wiem, że może Was drażnić krzyż” i dalej tłumaczył, o co tak naprawdę chodzi, co jest ważne. Tak, symbol krzyża potrafił wzbudzić u mnie strach, gdy byłem dzieckiem organizacyjnym. Dziś nie boję się chodzić do budynku kościoła katolickiego.
Komunia się odbyła. Część kościelna bez ojca, część domowa z ojcem, w nowym jeszcze nieurządzonym w pełni miejscu zamieszkania, w mieście (w którym był też zbór ŚJ), do którego miałem się przeprowadzić wkrótce, po zakończeniu roku szkolnego i części wakacji. Nikt z obecnych niczego mu nie wypomniał. Do dziś nie wiem, gdzie się podziały pieniądze, których mało nie było :-)
Prawie wszystkie tzw. pamiątki komunijne o charakterze religijnym zostały w którymś tam momencie zniszczone. Być może nawet sam to zrobiłem, za nakazem ojca. Prawie wszystkie, bo jedna się zachowała. Nie wiem dziś, czy przez przypadek, czy celowo ją zachowałem. Fakt jest taki, że później się do niej bardzo przywiązałem. Był to
katechizm dany wszystkim dzieciom przez księdza. Był ciekawego formatu, na który znalazłem bardzo ładną, idealnie pasującą okładkę. A o okładki na wsi wówczas było ciężko. Chciałem go mieć. Nie wiem czemu. Nie czytałem go jakoś specjalnie, coś przejrzałem, ale chciałem mieć. Może właśnie traktowałem go, jako ostatnią rzecz, która po tej komunii mi została, tam gdzie tymczasowo byłem, w domu dziadków? Nie wiem.
Mniej więcej od okresu po komunii do połowy lipca mieszkałem w macierzystej wsi u dziadków, podczas gdy rodzice urządzali się w nowym miejscu. Te 2/3 miesiące były najwspanialszym okresem mojego dzieciństwa. Byłem szanowany, wolny, bez nakazów, bez bicia o byle co przez ojca, bez indoktrynacji, bez wiecznych kłótni rodziców, wreszcie radosny. Początkowo tęskniłem za rodzicami, ale jakoś ta tęsknota ustawała, no może przy jakichś połajankach na krótko powracała. Ale wreszcie nikt mnie nie bił. Po komunii nadal się chodziło do kościoła, jakiś taki zwyczaj był. Chodziłem i lubiłem tam chodzić, z moim katechizmem w ręce.
Jednak "wszystko co dobre, szybko się kończy". Przyjechał ojciec i to nie tak specjalnie w odwiedziny do mnie, tylko za pewną sprawą. A mnie wtedy w domu nie było i wydało się, że chodzę do kościoła. Zamiast powitania miałem awanturę: "
że wtedy przed tą komunią no to jeszcze mogłem chodzić, bo trzeba było, ale teraz? Do diabelstwa? I jeszcze ten katechizm?!" I tak straciłem katechizm, zmuszony do jego pozbycia się, chociaż chciałem go mieć. I w ogóle całą radość mi odjęto, i tylko chciałem, żeby jak najszybciej wyjechał, żebym znowu został w swoim radosnym świecie.
Po przeprowadzce w nowe miejsce stałem się organizacyjnym dzieckiem, którym byłem przez następne kilka lat.