Jako, że miałem do czynienia z organizacją ŚJ jako dziecko (
link) to i najwięcej będę pisał w tym dziale. No cóż, jako dorosły człowiek nie byłem wśród ŚJ, czego oczywiście bardzo nie żałuję. Lata szkolne (podstawówka) przekrywają się z okresem przynależenia do organizacji. Jestem z rodziny, w której w tym czasie ojciec był ŚJ, a matka nie (wtedy nie - odnośnie opisywanego tu zdarzenia, potem została jedynie zainteresowaną, którą była aż do wyjścia). Ci, którzy mieli podobną sytuację pewnie doświadczyli tego, czego i ja doświadczyłem - przeogromnych "
jazd w domu", właśnie z powodu
jarzma "wierzącego" z "niewierzącą". Muszę nadmienić, że byłem u komunii w KRzK - ale jak do tego doszło, opowiem innym razem. To, co dziś chcę przedłożyć dotyczy okresu po-komunijnego (gdzieś rok po) i to w innym miejscu zamieszkania (niż - gdzie była komunia), po przeprowadzce (do małego miasta).
Wówczas nie było lekcji religii w szkole i dzieci należące do KRzK chodziły się jej uczyć do specjalnych sal katechetycznych. Szybko zaczęły pytać, dlaczego z nimi nie chodzę. Początkowo kombinowałem, jak tylko umiałem, zmyślając przeróżne historie, ale szybko się wydało. Jakichś specjalnych prześladowań z tego powodu nie doświadczałem, może niekiedy drobne przycinki. Myślę, że z tego powodu ich w owym czasie nie było, bo dzieci w mojej nowej klasie były do tego przyzwyczajone. Była bowiem koleżanka, która należała do jakiegoś kościoła ewangelicznego i również, tak jak ja, na lekcje religii nie chodziła. Większe problemy miałem w poprzednim miejscu zamieszkania (wieś) i również z większymi, ale sporadycznymi spotkałem się dopiero później w nowym. Nie chcę tu jednak o tym pisać, wprost przeciwnie, chcę pisać o moim nie-za-dobrym zachowaniu.
Było tak, że po szkole miałem gdzieś pójść w miasto z dwiema koleżankami. Ale one poinformowały mnie, że po drodze muszą wstąpić do kościoła, bo było jakieś spotkanie ważne, nie pamiętam dziś jakie. Poszliśmy więc w trójkę pod kościół, bo i tak musiałem na nie czekać. Pod kościołem tłum dzieci, jak się okazało. Nie za bardzo kwapiły się wejść, więc wyszła zakonnica i zaczęła ich wszystkich do tego kościoła zbierać. Dużo miała pracy, bo dzieci tak się ociągały. Widząc to, oddaliłem się od drzwi - w zasadzie wyszedłem poza obręb terenu kościoła, żeby samemu nie być zagonionym do wnętrza. Gdy już wszyscy weszli, przybliżyłem się i z wewnętrznej ciekawości próbowałem podejrzeć, co też tam się dzieje. Nagle zza jakiegoś winkla wyłoniła się zakonnica (nie wiem, czy ta sama, czy inna i mówi mniej więcej tak:
A Ty co? Specjalnego zaproszenia do kościoła potrzebujesz? No i zaczęło się. Dla mnie czas próby. Nie pamiętam dokładnie moich słów, tylko sens, a był on taki:
Należę do religii prawdziwej, do ŚJ. Zakonnica odpowiedziała chyba coś, że jest ich tu dużo:
Zobacz ile dzieci jest. A ja na to w sposób wybitnie bezczelny, z sensem takim że:
szeroka jest brama na zatracenie.
Wyobrażacie sobie 8/9 - letniego gówniarza, który daje do zrozumienia dorosłej kobiecie, że jest przeznaczona na zagładę? To ja nim wtedy byłem i w takim przeświadczeniu mówiłem do niej. Ona mi tylko odpowiedziała:
Dziecko drogie, co Ty mówisz? I zniknęła w drzwiach kościoła. Trochę byłem zbity z tropu. Spodziewałem się jakiegoś ataku, jakichś wyzwisk, w sumie, jakiegoś większego prześladowania z jej strony. Dalej tam stałem, nabuzowany. To nie koniec. Zakonnica musiała coś powiedzieć do księdza, bo nagle z kościoła wyłonił się ksiądz. Taki staruszek już, przynajmniej tak go postrzegałem wtedy. Wyszedł specjalnie do mnie, trzymając w ręku jakieś tzw. obrazki. Coś zaczął mówić, nie pamiętam co, ale z taką dobrocią w sercu, nic złego nie chciał, żadnej połajanki dać, tylko naprawdę z taką życzliwością i dobrym nastawieniem. Coś powiedział, coś dobrego, po głowie pogłaskał. Obrazków chyba nie przyjąłem (do dziś mam podobny i jasny pogląd w tej sprawie). Mówię chyba, bo do końca nie jestem pewny. Ale jeśli je przyjąłem, w co wątpię, to musiałem potem wyrzucić. Nie o to jednak chodzi. Byłem totalnie zaskoczony, że tak się to potoczyło.
Chciałem wygrać, a poczułem się przegrany. Wtedy nie wiedziałem dlaczego, ale dziś wiem, że to oni wykazali się większą miłością, co wyczuło wtedy moje, nawet organizacyjne, serce. Spodziewałem się ataku, a dostałem coś odwrotnego. Miast się wtedy cieszyć, czułem się źle, jakby coś okazało się nieprawdą. Tyle przecież słyszałem złego o wszystkich ludziach mocno związanych z innymi religiami, a tu się nie sprawdziło.
Po wszystkim nie czekałem już na koleżanki, tylko pędem do domu. Ojcu to wszystko opowiedziałem, zmieniając tę historię, przedstawiając siebie jako wygranego w konfrontacji i jako tego, którego próbowano prześladować. Ojciec pochwalił, powiedział, że dobrze im powiedziałem. A ja czułem się jeszcze gorzej.
Kogo winić? Siebie samego czy organizację? To jakimi jesteśmy ludźmi, to sprawa nas samych. Ile może zmienić organizacja? Nie wiem, ale jedno wiem, że organizacja ta daje pożywkę do tego, by w człowieku rosło ego. Pewnie nie u wszystkich tak się dzieje, ale jednak u wielu, bo wielu ma predyspozycje do tego, by pielęgnować tylko swoje ego. Ja takim byłem. Przeświadczenie o wyższości trwało u mnie jeszcze bardzo długo po tym, jak z organizacji wyszedłem.
W organizacji "dobre rady" większości "cioć" i "wujków" skupiały się nie na wyuczeniu miłości chrześcijańskiej u organizacyjnego dziecka, którą miałoby okazywać pozaorganizacyjnym ludziom, ale właśnie na konfrontacji. Konfrontacji, która zawsze miała finalnie pokazać wyższość organizacji nad innymi.
Koleżanki z kościoła mówiły mi, parę razy chyba, że ksiądz się o mnie pyta. :-)